Zapach

Zapach schnącego błota to sprawia. Na naszym podwórku – nie pokrytym żadną nawierzchnią, tylko przed laty ojciec z wujkiem wysypali to jakimś żużlem czy czymś podobnym. Więc nie tonie się po kostki, ale i nie można przejść suchą stopą. Kluczymy więc, trochę bo chodniczku, trochę w lewo i trochę w prawo. I planujemy (wszyscy oprócz mnie), że kiedyś będzie tu beton, raczej nie kostka. Ale to plany takie tam.

Zapach sprawia to. To zapach, nic innego, odkryłem. Dopóki schnie, będzie ten zapach, potem gdy obudzi się trawa, będzie inny, a kiedy wreszcie ziemia wyschnie na proszek i przejazd byle dziecinnego rowerka wzbudzać będzie letnie tumany kurzu – zapach zmieni się znów.

Zapach byłby słabszy, gdyby podwórko wybetonować albo pokryć kostką. Na szczęście na kostkę nas nie stać, na beton może też nie, zresztą… Z błota wyszliśmy i w błoto prędzej czy później wpadniemy, co reszta to tylko złuda chwilowa i przyjemność przejściowa. A zapach zdaje się wieczny, jak uczucie – jak miłość, dajmy na to.

Kiedy kiedy

Z wiosennego szukania… "Szukam drogi, tropię czas". Rośniemy jak drzewa, może raczej stoimy, czekając na wiosnę, kiedy nas ulistni? W rozświetlonym słońcem lesie nie mogę otworzyć oczu – niedospane, czy raczej uparte, nie chcą patrzeć. Zamiast nich obrazy rzuca nostalgia, i pamięć o sanatorium w Jarnołtówku, gdzie mając jedenaście lat spędziłem dwa miesiące. Wiosenne zapachy wilgotnego, ale już nie zimowego powietrza. Las jeszcze bez liści, spacery wzdłuż rzeki. Ach, mnóstwo wspomnień – duża jadalnia, stoliki na cztery osoby – 8-klasista, 6-klasista, 4-klasista i malec z 2 klasy. Tak nas sadzano, żeby był większy spokój. Prysznice w grupach starszaków i tych młodszych. Poobiednie leżenie na salach, obowiązkowe, nudne i tak trudne do zniesienia. Zajęcia w klasach sześcioosobowych i popołudniowe "odrabianki lekcji" – kiedy spędzeni do ławek szkolnych bardziej rozrabialiśmy z dziewczynami niż uczyliśmy się. No i nocne straszenie, ukryte porachunki między "bandami", jak to zwykle bywa – w szatni. Zabiegi – inhalacje, naświetlania. Gry planszowe i w piłkę. I pamiętam – zanim odkryłem, gdzie jest pianino, chodziłem po korytarzach w rytm nuconych po cichu melodii. Ale to wszystko – nostalgia…

Wczoraj przez cały dzień zmaganie z czymś…. Nie wiem. Ot z nadkwasotą żołądka spowodowaną nerwami, jak to się mówi. Tyle wiem, że na to nie ma lekarstwa, że najlepsze lekarstwo, to przeczekać. Kiedy sama myśl o ekranie komputera wzbudza nudności, które jednakowoż szybko mijają, gdy już się zacznie na niego patrzeć i coś na nim robić… Najgorsze jest to, co najlepsze – wejście w kanał, tunel, uskrzydlenie czasem jakby było przeklęte… Bo wydobyć się z niego bez szarpnięć i zadrapań – przeważnie nie umiem. Jeszcze.

Jutro, w zasadzie już dziś – rusza kolejny tydzień.

Śnieg pamiętam

Przyszedł śnieg, a wraz z nim to uczucie, które pochodzi z pewnością z lat dzieciństwa, ale nie wiem dokładnie, z którego momentu. Nie mam nic wyraźnego, żadnych szczególnych obrazów, słów czy zdarzeń. Tylko to – wraz ze śniegiem nadchodzi coś, jak nowa epoka, choć skryta i nienazwana, ale nikt nie ma wątpliwości, że jest. Patrzę za okno tam, gdzie kiedyś był stromy dach kryty dachówką, dzisiaj otwiera się przestrzeń na ogród, którego wysokie, grube i splątane w konarach drzewa owocowe, takich już nikt nie sadzi, stoją w dwóch rzędach, prowadzących w stronę cmentarnego muru, o którym tylko wiem, że tam jest. W nocy, jak teraz, odrobina światła niesie się przez biel i mam ochotę powiedzieć, że ten widok jest boski. Ale tego nie powiem, nauczono mnie, i słusznie, nie kojarzyć tego słowa z takimi sobie wrażeniami.

Dlaczego ten widok chciałbym objąć i uściskać? Chyba tylko dlatego, że wytrawił się we mnie jak matryca litografu. Nie wybierałem go, nie jest ciekawy ani piękny. Co w nim szczególne to tylko to, że go pamiętam.

Niespodziewanie

Niespodziewanie dzień stał się dość pusty. Na szczęście, bo ciągnę ostatkiem sił. Powinienem spać lub przynajmniej – nie myśleć o niczym. Ale myślę – o zaległych pracach, o pomysłach niezrealizowanych, o mailach, w których czekają nowe, ciekawe zadania, za które może ktoś nawet by mi zapłacił.

O pomysłach – jak te dwa filmy, jeden o wiejskim popołudniu na Glinicy, i drugi, "Narciarz", w sumie też o Glinicy, bo tam, czyli tuż obok mojej mieściny, wyrasta w zimie prawdziwe miasteczko narciarskie, z wypożyczalnią sprzętu, barem, obsługą pilnującą samochodów na parkingu, wyciągiem narciarskim, armatkami śniegowymi… I muzyką disco, graną przez megafony przez cały dzień, jak i po zmroku, gdy stok oświetlają wysokie lampy.


Glinica 1

Filmy pewnie nie powstaną, i nawet się z tym jakoś godzę, że pozostaną takimi "ćwiczeniami myślowymi", bo w czasem układam sobie w głowie ich scenariusze.

Powinienem spać. Lecz na razie – zmywam naczynia, nikt mi nie przeszkadza, bo żona robi to, co lubi i w sumie na czym nawet zarabia – czyli tłumaczy. Czasem westchnie, bo już od godziny nie można znaleźć polskiego odpowiednika dla "accesiuni naturale și artificiale". To coś w odniesieniu do nieruchomości. Ja nie mam pojęcia.

Płyn do mycia naczyń trzeba uzupełnić. Baniaczek pięciolitrowy jest w schowku pod schodami. Tam się przelewa do małej buteleczki, którą potem się stawia na zlewozmywaku. Zmywanie stanęło mi na patelni, zaraz idę kontynuować.


Glinica 2

Glinica siedzi w mojej głowie. Między innymi. W obydwu filmach kluczową rolę pełniłaby muzyka. To do niej powstawałby obraz, nie odwrotnie. Muzyka już jest nagrana. Wszystko jest, tylko usiąść i zrobić. Ale to się nie zdarzy.

Dzwonili, że chcą zdjęcie do kalendarza. Tylko jedno. Jedno wybrać trudniej niż dwanaście. W komputerze czekają maile o nowych pracach, jeszcze ich nie czytałem. Bo dziś powiało lekko za oknem, i na deszcz pomarańczowych liści patrzyliśmy z Beniaminem. I na wiewiórkę. Tak trzeba, długo do tego dochodziłem.

Efekt odstawienia, czyli pieczenie całego ciała, odrętwienie, niepokój, który mija, kiedy zabieram się do pracy. Dziś wiem, że trzeba to znieść, tak ma być, ma boleć, palić, drażnić… To znaczy, że wszystko w porządku. I że przejdzie, z czasem.


Glinica 3

Przyjdź

Jesieni. Przyjdź. Chcę też nie przegapić pierwszych płatków śniegu. Chcę tego wrażenia, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Choć przez sekundę. Tego, kiedy na studiach świat walił się w rozpaczliwym natłoku pracy, i tylko płatki były pocieszeniem – po wyjściu przez ciężkie i wysokie drzwi przy Alei Mickiewicza w Krakowie. W szarówce, nieznośnej i oswojonej, jak szuwary nad Śniardwami.

Jeszcze

Świerszcze grały jeszcze wczoraj… Jeszcze nie było zabójczego dla nich chłodu. Jeszcze liście zielone. Ciepły wiatr owiewa twarz na Rondzie Mogilskim, w poszukiwaniu przystanku tramwaju nr 4… Jeszcze wspomnienie studenta, wolnego we wrześniu, o ile nie miał poprawek. A raczej miewał. I wspomnienie tego września, z trzema książkami do nauki rumuńskiego, na zmianę.

Wspomnienie niewyjaśnionej nigdy wolności, która prawie zawsze przebijała się przez nieczyste sumienie, że na nią nie stać. Po latach pozostał smak swobody, ból niespełnionego obowiązku gdzieś się zapomniał. Pamięć nie mówiąc prawdy ożywia tęsknotę. Niesłuszną. (Naiwne oskarżenie…)

Świerszcze szalone

Świerszcze szalone. Usłysz je, a uspokoją cię, byś jeszcze nie opłakiwał lata. Przenikają przestrzeń: zarosłe bramy nie otwarte od lat, wysokie trawy, teraz ciemne, niewidzialne, szeleszczące… Przenikają dystans, obejmują brata – mrok.

Może to przez uchylone okna, gdziekolwiek nie zajdziesz – od ganku, przez korytarz – do łazienki, kuchni, sypialni. Za oknem otulonym pnączem, przez które niczego już prawie nie widać. Lecz słychać i tu i tam…. świerszcze.

W dużym domu, w ogrodzie, który w dzień zatapia się w sierpniowym upale i nie wiadomo gdzie się kończy, pod wysokim drzewem, którego nie ma jak dostrzec szczytu, nie sposób zadrzeć głowy. Tam mnóstwo zagadek, nie widzianych przez ciebie miejsc, wypełnionych historią przedmiotów, historią dłuższą niż moja, niż moja wyobraźnia. Gdzieś tam, pomiędzy latami, mała dziewczyna, z opadającymi kiedyś do policzków, kiedyś czarnymi włosami, znów w upale lata, zapachu gorącego piasku i zostawianych na nim szybkich śladów stóp…


Wiosna znów

Ten moment – w którym przynaglone nadchodzącym ciepłem, zdziwione, zaskoczone, choć przecież od dawna czekające na ten właśnie moment – drzewa i wszystkie rośliny – wypuszczają liście. Ten moment pamiętam z lat studiów: wybuch wolności, nie należącej do mnie, lecz gdzieś tam, za ścianą sali wykładowej, laboratorium, sali do ćwiczeń na instrumencie. Nie należącej, a jednak po nią sięgałem, wbrew mojemu prawu, zdrowemu rozsądkowi. Dni utkane strachem, bo prawie nigdy nie byłem przygotowany, z tygodniowym bagażem nie poukładanych zajęć, nie porzuconych fascynacji, uczepiony skrawków wolności, wdychania zapachów wiosny w pędzie po alejkach parku, chłodzie krakowskiego Rynku o trzeciej nad ranem, wieczornych audycji radiowych i improwizacji U Harrisa, i jeszcze czegoś, i jeszcze…

Tak pozostało, cudowne zaklęcie wiosny topiące się w falach trwogi, do dziś. Choć trwogi już nie ma… powodów. O szóstej rano patrzę za okno, wiosna nie jest moja, no może na godzinę lub dwie, gdy z dziećmi na placu zabaw (zresztą – za chwilę się obudzą). Lecz i tak, co z tą wiosną? Chyba tylko pójść w pola, poza granicą osiedla, tam usiąść, położyć się, zostać.

Nie chce mi się

Przyłożyć głowę do poduszki i tak zostać. Więcej już nie potrzebuję, nie chcę. Tak byłoby najspokojniej. To, co widziałem, doświadczyłem w życiu już się spełniło – największe marzenia. Oczywiście te realne, bo są jeszcze i takie, w które nigdy nie wierzyłem.

Upalne lato, z podwórka już dawno wyparowały resztki wilgoci, dlatego lekki podmuch ciągnie tuman kurzu. Babcia na ganku, pod osłoną daszku, od lat tylko tam dochodzi. Spoglądam na nią, kiwa głową.
– Jak się masz?
Kiwa w stronę sąsiadów, których obejście przyklejone jest do cmentarnego muru.
– Tam bym chciała już być.
– Ależ co ty opowiadasz.
Słowa przecież idiotyczne. Sprzed siedmiu, ośmiu lat.
– Musisz jeszcze zobaczyć moje dziecko.
Zobaczyła rok później. W tumanie suchego kurzu leżała Sara, w wózku, z czapeczką, w śpioszkach. Babcia z surowym na twarzy nakazem pokazywała na migi (by jej nie obudzić): przykryj ją, przykryj, bo ci się przeziębi!

Babcię odwieźliśmy do szpitala na długo po tym, jak zaczęli ją odwiedzać goście, z telewizora. Tak naprawdę chodziło o to, że traciła siły, a jej krew w wynikach badań przypominała zgoła coś innego, niż krew. W upalny dzień kiwała na nas z okna samochodu.
– Ja już tu nie wrócę.
– Wrócisz.

Babcia była naszym dzieciństwem. Ja byłem pierwszy, moja mama wkrótce po urodzeniu wróciła do pracy. Leżałem u Babci w pokoju na tapczanie, pod wiszącym na ścianie dywanem. I tak potem przez kilkanaście lat, przez ponad osiem godzin dziennie byłem u niej, a po drodze pojawili się moi dwaj kuzyni i brat. Wszyscy przeszli przez nią – jej śniadania i obiady, nauki, reprymendy, kary. Po powrocie rodziców z pracy Babcia czasem zwierzała się z tego, za co już nas ukarała, i dostawaliśmy jeszcze od rodziców.

Potem, chodząc już do szkoły, musieliśmy przecież jeść śniadania i obiady, a kuchnia należała do niej, więc słuchaliśmy tego, co miała nam do powiedzenia. I przestrzegaliśmy zasad i godzin bo "ja nie będę cały dzień rozkładać jedzenia i sprzątać po was".

Babcia nie wróciła.

Dziś wyglądam przez okno naszej kuchni. Krzewy pod oknem wypuszczają pąki. Uparte. Każdej wiosny tak samo. A mnie się teraz nie chce, w zasadzie to trochę Babcię zrozumiałem, że mógłbym iść tam, za mur, i się położyć.

– He he, brachu, a to ci się zachciewa!
To… Wiesiek! Zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie powiedziałem na głos.
– Prześmiewco… A czemuż zawdzięczam wizytę o tej porze w sobotę? Ty, śpioch dokumentny?
– Mój ojciec robi kiełbasę i przysyła Wam trochę, na spróbowanie.
– Dziękujemy… Jakoś nie mam apetytu…
– To może twój ojciec spróbuje. Podobno też robi kiełbasę.

Witajcie! Dziś sobota.

Wielki mój dzień aż do czasów podjęcia przeze mnie studiów wraz z nauką w średniej szkole muzycznej. Wtedy to się skończyło, podobnie jak nieskazitelne piątkowe wieczory – gdy zaczynało się weekendowe lenistwo. Bo właśnie w piątek wieczorem i w sobotę można było znaleźć czas na sali prób, sam na sam z instrumentem (organy). Nikt nie przeszkadzał, nie zaglądał. Godzina ćwiczeń pedałowych i łączenia z manuałem. A w sobotę po południu to już się nie chciało jechać do domu.

No, ale wróćmy do rzeczywistości. Dziś sobota, pochmurna, ale spokojna, stojąca, bo drzewo się nie ruszy, ptak nie przeleci. Rzut oka na dwie strony świata z dwóch przeciwległych okien domu. Podwórko podeschło trochę, błota mniej. Stodoła/dwa garaże – z dziurawym dachem Cmentarz – stoi jak stał. Z drugiej strony – ulica, co pół minuty przejedzie samochód. Wysoka, płaska warstwa chmur nad tym wszystkim. Leniwa, stojąca sobota. Gdy byłem w liceum to w takie dni robiliśmy z kolegami zjazdy komputerowe, każdy przynosił swój i graliśmy wszyscy w jednym pokoju.

Dziś sobota, więc dziś nadganiamy zaległości z tygodnia – sprzątanie, drobne naprawy, odwiedziny kogoś, kogo trzeba, rozmowy przez telefon, decyzje, pieczenie ciasta, pranie, prasowanie… Pozostaje czasem zerknąć za okno, a tam – o, trochę się przejaśnia…!