Małe radości cd.

Dostałem propozycję zrobienia fotografii do oprawy graficznej płyty CD. Styl obrazów, jakie mam stworzyć, jest inny, niż zwykle mi się dostaje. Jaka to radość – być wolnym, kombinować, poszukiwać bez skrępowania. Bez obawy, że np. modelowi nie spodoba mu się jego własna twarz. Idę z aparatem przez miasto i szukam tego, czego nie ma, a co powstaje dopiero po przejściu przez obiektyw. Fantastyczne i radosne. Wreszcie jakaś twórczość, wreszcie odlot.

Np. zdjęcie poniżej. Trzeba tylko mieć aparat, w którym można wyłączyć autofocus. I potem, w programie, zmienić balans bieli, trochę podciągnąć kolory.

Okolice Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

Albo to zdjęcie – jak droga Abrahama do Ziemi Obiecanej.

Przy Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

A oto i sam Abraham – wędrujący:

Andels Hotel, Kraków, obok Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

To jego droga przez pustynię:

Pasaż przed Galerią Krakowską, fot. Piotr Kubic

 

A oto jego cel wędrówki, jeszcze w wyobraźni, nierealny:

Okolice Politechniki, Krakow, fot. Piotr Kubic

Z tymi obrazami mogę spokojnie iść spać.

(Wszystkie zdjęcia zostały zrobione na zewnątrz Galerii Krakowskiej i w jej okolicy)

Małe radości

Jakże się cieszę, że nie muszę dziś iść na dworzec. Gdyby chociaż wyglądał tak, jak na tym zdjęciu, mógłbym mieć wrażenie, że jest bramą do gwiazd. Ale krakowski dworzec, zwłaszcza jego dolna płyta, sprawia na mnie wrażenie wnętrzności potwora. Stąd to przerobione zdjęcie – by uciec od rzeczywistości i wyobrazić sobie, że nie jest to brudna, szara, betonowa klatka, tylko świetlista przystań, a jasne linie przecinające się i biegnące w dal poprowadzą nas zaraz do innych, niesamowitych światów.

fot. Piotr Kubic

Nic nie może być proste

Las zimą, gdy nie ma zimy, fot. Piotr Kubic

Nic nie jest proste, co wygląda prosto. Drzewa w lesie wydają się proste, ale proste nie są. Może to, że rosną, i że jest las, zdaje się proste. I może jest. No chciałoby się, żeby było. Ale z drugiej strony, czy naprawdę by się chciało? Może tak się tylko wydaje.

Ludzie czasem wzdychają, bo chcieliby, żeby coś proste było, a to coś nie jest. A nawet jeśli jest, to zaraz znajdą coś innego, co nie jest proste. Czyli zadowoleni byliby wtedy, gdyby wszystko było proste. Ale w sumie jest tak, że zauważają głównie to, co proste nie jest, i gdyby wszystko było, to czy oni by coś w ogóle zauważyli?

konary, fot. Piotr Kubic

Jak coś jest skomplikowane, to nawet nie chce się patrzeć. Kto ma na to czas i siły? Rzuci się okiem i stwierdzi – plątanina, po prostu. Chciałoby się szukać jakiegoś porządku i w plątaninie, bo wierzy się, że w największym bałaganie jakiś musi być. Tak jak na zdjęciu powyżej – przeczucie mówi, że każda gałązka wyrosła w tę, a nie inną stronę, bo tak było trzeba, tak było najlepiej, albo nie miała innego wyjścia.

Doskonały bałagan nie jest tak łatwo stworzyć, bo jego twórca musiałby się bardzo pilnować, aby niczego z niczym nie połączyć, niczego nie zasugerować, nie kierować się nawet cieniem logiki, ale za każdym razem – działać nawet nie wbrew logice, co bez niej, jakby nie istniała, ani nie istniał nawet cień sensu. Ale samo określenie „stwarzanie” sugeruje choćby najbardziej prymitywny porządek. Tak więc suma sumarum – czy porządek, czy bałagan, na jedno wychodzi – jakiś sens w tym jest.

Pień, zmurszały, w lesie. Fot. Piotr Kubic

Wszyscy zachwycają się genialnym porządkiem, jaki zawiera świetne dzieło twórcy. Lecz gdyby był on rzeczywiście doskonały, idealny i bez skazy, wtedy to byłoby zbyt proste, nawet, jeśli bardzo skomplikowane. I nie byłoby się czym zachwycać. Tak, jak najbardziej skomplikowany wykres rysunek komputerowo – jest zbyt prosty, by zachwycał.

Genialność dzieła pochodzi z domieszki bałaganu, nieokreśloności, dezorientacji i zaskoczenia. W tym, że serwuje odbiorcy wrażenie, że dzięki dziełu przeszedł on ze stanu nieświadomości, niewiedzy, do wiedzy i oświecenia. Dzieło wysyła odbiorę na wędrówkę, razem z nim w niej uczestnicząc, ale niczego nie obiecując. Dokąd i skąd jest to wędrówka, tego nikt do końca nie wie, bo dzieło nie daje żadnej gwarancji niczego.

Dzieło serwuje kochającemu je odbiorcy wrażenie, że coś stało się jasne i oczywiste – czyli proste. Ale jest to wrażenie chwilowe, to mgnienie oka, mgnienie szczęścia, rzucona niedbale (i w sumie – niemiłosiernie) przynęta, której nie można skonsumować. Potęguje tęsknotę, która nie może być uśmierzona.

Sprzeciw mnie, jako widza

Wyobraźmy sobie teraz: jesteśmy w teatrze, na scenie grana jest komedia lub farsa – słowem spektakl rozrywkowy.

Otóż stanowczo sprzeciwiam się temu, by zadowolenie widza mierzyć głośnością jego śmiechu. I w konsekwencji – by jakość gry aktorskiej mierzyć poprzez prosty pomiar decybeli rechotu na widowni.

Sprzeciwiam się sposobowi rozumowania – skoro się nie śmieją (a np. wczoraj się śmiali), to znaczy, że aktor robi coś nie tak, gra kiepsko itd.

Sprzeciwiam się też modyfikowaniu gry aktorskiej na podstawie wskazówki decybelomierza. Że skoro się nie śmieją, albo śmieją się słabo, to trzeba coś zmienić.

Sprzeciwiam się przekonaniu, że skoro widz zapłacił za bilet na farsę, to na pewno chce się śmiać salwami, trzymając się za brzuch i nie mogąc złapać oddechu. I że w takim razie ten śmiech trzeba mu wydrzeć z gardła wszelkimi sposobami, i że jeśli mu się tego nie zrobi, to będzie niezadowolony, rozpowie znajomym, że spektakl był kiepski, że aktorzy się nie starali, a nawet zażąda zwrotu za bilety.

Mój sprzeciw wywodzę nie tylko na podstawie osobistych doświadczeń, ale również obserwacji. Na przykład – im bardziej inteligentny ktoś, kogo znam, tym śmieje się ciszej. Mój znajomy, super mózg, który jednym ruchem otrzymał stanowisko kierownicze w dziale informatycznym ogólnopolskiej firmy – śmieje się zupełnie bezgłośnie. Inny znajomy, świetny muzyk, nie śmieje się „zewnętrznie” prawie w ogóle, robi tylko pewien specyficzny grymas twarzy; znam go i wiem, że właśnie wtedy jest rozśmieszony „do rozpuku”.

Może nie będę przytaczał przykładów na przeciwnym biegunie. Powiem krótko – są ludzie, którzy wprost ryczą ze śmiechu, co więcej – z byle czego. Pamiętam pewną wycieczkę szkolną, która przemilczała prawie cały spektakl Mayday. Zaśmiała się tylko wtedy, kiedy aktorka na scenie potknęła się o dywan. Gdyby więc kierować się preferencjami widowni, należałoby, w tym przypadku, spektakl oprzeć na potknięciach, uderzeniach głową w żyrandol, pokazywaniu języka i pewnie bogatemu (a w zasadzie ubogiemu) repertuarowi wulgaryzmów. 

Spodziewam się, że mój sprzeciw nie musi być przyjęty. Tak naprawdę to ja się mało znam, w dodatku nie mam żadnych papierów, które mogłyby podeprzeć moje sprzeciwianie się. Tak sobie tylko myślę, na mój inżynierski rozum.

Wolę kraść niż kłamać

Zacząłem kiedyś fotografować. Nie zdając sobie sprawy, w co wdepnąłem. Kiedyś na początku była to radość fotografowania, wynikająca głównie z nieświadomości. „Głupi śmieje się do sera”. Teraz tej radości próbuję bronić, i czasem przegrywam.

Problemy pojawiają się w relacjach międzyludzkich. Bycie fotografem dzieli resztę ludzi na dwie grupy – na innych fotografów oraz fotografowanych. Jakie są wzajemne relacje między fotografującymi – wystarczy zaglądnąć na fora fotograficzne. Są otwarte, każdy może prześledzić te zjawiska. Można też zacytować Gombrowicza:

Nic nie kompromituje bardziej artysty, niż inny artysta.
Doprawdy artysta na widok innego artysty, powinien przechodzić na drugą stronę ulicy. Artystą jest się dla nie-artysty, dla niedość- artysty – dla czytelnika-odbiorcy. Ale, gdy artysta spotyka artystę, obaj przemieniają się w …w kolegów po fachu. W członków Pen Clubu.

Mając zatem określone relacje wewnątrz grupy fotografów, zajmijmy się relacjami fotografa ze światem zewnętrznym. I tu trzeba powiedzieć wprost – fotograf w kontakcie z fotografowanym jest albo złodziejem, albo kłamcą. Czasem alternatywa ta staje przede mną, nie mogę od niej uciec, a nie mam ochoty być ani jednym ani drugim. Jeśli już miałbym wybierać – wolę być złodziejem.

Dlatego chyba przerzucę się na krajobrazy, na martwą naturę. Albo na bezdomnych, którzy będą szczęśliwi, że ktoś się nimi zainteresuje. Bo ludzie, których zawód nierozerwalnie wiąże się z pokazywaniem siebie, mają z tym największe problemy.

Mój problem polega na tym, że ja ich… lubię. Lubię z nimi być i przeżywać to, co oni tworzą na scenie. Z tego przejęcia się powstają moje zdjęcia. Wracam do domu i nie mogę usnąć. A jeszcze w drodze – włączam głośno jakąś muzykę, żeby się oderwać od tego, co widziałem, zagłuszyć.

Następnego dnia zaczyna się selekcja zdjęć. Moi ulubieńcy nie wiedzą, ile z nich ląduje w koszu. Mój ostatni rekord – podczas spektaklu, na siedemdziesiąt zdjęć aktorki X prawie sześćdziesiąt trafiło natychmiast do kosza. Ostatecznie wybrałem nie więcej niż pięć, by przekazać je dalej. A mimo to spodziewałem się pytania – czy musiałeś dać te zdjęcia? Ono mnie za każdym razem deprymuje (jeszcze), i dopiero gdy wracam do mojego pokoju, zadaję sobie (i jej, w myślach) pytanie – a jakie miałem dać…?

Tych siedemdziesiąt zdjęć nie było przypadkowych. Każde z nich było wyczekiwane, precyzyjnie mierzone i strzelone. I zastanawiam jak to jest, że wykonując zdjęcia aktorce Y, również na spektaklu, odrzucam tylko 20% zdjęć? Że prawie każde zdjęcie ma sens? Wspominam spektakl Hamlet i Dorotę Segdę. Na kilkanaście, może dwadzieścia kilka zdjęć ze spektaklu, które jej przedstawiłem, tylko do dwóch miała zastrzeżenia.

Silnie przeżywam fotografowanie. Moje zdjęcia biorą się z fascynacji tym, co widzę. Nie ma fascynacji – nie ma zdjęć, Nie naciskam spustu, nie wiem nawet, gdzie przyłożyć obiektyw. Ale kiedy już się zafascynuję, to nierzadko natrafiam na barierę histerii, wyolbrzymionych, a nawet wyimaginowanych wyobrażeń. Na barierę zupełnej nieświadomości tego, jakie zdjęcia się publikowało i teraz publikuje, co jest ważne w zdjęciu. Czasem mam ochotę pokazać klasykę fotografii np. glamour. Ale czy jest komu i po co? Czy coś to zmieni?

Nie, bo tu nie chodzi o samą fotografię. Chodzi o zadowolenie wyobrażeń modela, który często sam nie wie, czego chce. A wtedy chodzi o uśmierzenie kompleksów, lecz niestety, fotografia tylko je podsyca. W takim przypadku owo zadowolenie osiąga się nie poprzez odpowiednie zdjęcie, ale tworząc całą otoczkę – słodzenie, czarowanie, w końcu zmyślanie, a nawet kłamanie. Wolę więc już kraść, skoro muszę…

Wystawa otwarta, a ja narzekam

Nie napisałem tu ani słowa o wystawie moich zdjęć, która została otwarta dzisiaj. Wstyd jakiś, że nie pomyślałem o moim najstarszym blogu, na którym piszę najbardziej skryte rzeczy, z tych, które w ogóle upubliczniam.

Wystawa - Ewelina Starejki w obiektywie

Wystawa ma swoje miejsce w Bunkier Cafe, Kraków, pl. Szczepański 3a, czyli po prostu w tej efektownej kawiarni, która jest przed Bunkrem Sztuki w Krakowie.

Teraz jestem już w domu i chyba nie powinienem myśleć o niczym. Bo przypominają się prawie wyłącznie negatywne aspekty ostatnich kilku dni. Znów – by je w miarę sensownie odmalować, należałoby napisać dobre opowiadanie. Co najmniej opowiadanie. A na to mnie nie stać – ani teraz ani jutro. A pojutrze sprawy pójdą w zapomnienie. Jedyna nadzieja – że owe obserwacje i wnioski nawarstwiają się tam gdzieś w czeluściach mózgu i kiedykolwiek przyniosą jakiś pożytek, komukolwiek.

A teraz uwaga – ponarzekam. Będę narzekał na innych, ale w efekcie będzie to narzekanie również o mnie. Bo nie jestem inny, ale na innych łatwiej narzekać. Co prawda już ta świadomość powinna mnie choć lekko powstrzymywać od narzekania, ale jakoś nie powstrzymuje. Tak więc brnę w tym kierunku, nawet jeśli jest to droga wprost do samosądu i samoskazania w efekcie.

Jesteśmy marnymi ludźmi. Widzę, jak to, przed czym się bronimy, i w końcu jesteśmy przekonani, żeśmy uciekli – właśnie dopadło nas z morderczą bezwzględnością. Ci, którzy nie chcieli skalać się grą w farsie, grają w farsach na całego. Którzy chcieli obronić się przed zmarioneceniem, chodzą po scenie jak sztywne kukły. Z zastanowieniem patrzę, jak jedyna postać, która kiedyś miała sporo subtelności, pozbywa się jej sukcesywnie i drętwieje, mechanicznieje, wrzaśnieje, wzorem kolegów. I pamiętam, jak młodsi oceniali starszych kolegów, że „robią widzów w konia”, a sami teraz….

Nie, nie, nie!! Bo czy można uchronić się przed tym, że aktora w komedii, farsie, wychowuje widz? Można pozostać niezachwianym wobec cowieczornego testu – śmieją się, a dlaczego dziś się nie śmieją, skoro wczoraj się śmiali? Co jest nie tak?? Gra komediowa jest nieubłaganym odzwierciedleniem tego, jakie jest przychodzące „się rozerwać” społeczeństwo. Ale czy na pewno społeczeństwo chce tylko wrzasków, tylko wymachiwania rękami, grymasów widocznych z kilometra i niczego poza tym? Chce postaci rysowanych… nawet nie grubą krechą, tylko ciosanych toporem?  Czy chce prymitywów zagranych prymitywnie? I na subtelne żarty się nie śmieje? (Przynajmniej nie rubasznie.) (Może śmieje się pod nosem, ale tego nigdy nie wiadomo.) A ma się śmiać na całe gardło? Im głośniej tym lepiej?

Może dobrze byłoby pozbyć się wrażenia, że tak grane farsy, zupełnie przeciwnie do tego, co twierdził Ray Cooney, nie pozostawiają na grającym złowieszczego piętna…? Że rozwijają aktora, ponieważ „farsa to najtrudniejszy gatunek sceniczny”.

I tak, jeśli krawędź sceny jest granicą, to każdego wieczora ci z jednej i ci z drugiej strony dostają swoją działkę endorfin. I wszystko jest w takim razie w porządku. Tylko ja plotę takie głupoty, bo może po prostu jestem zmęczony, a może dlatego, że to tylko mój blog i od czasu do czasu mogę popleść.

Mój przyjaciel, pianino. Wróciłem do domu, grałem, sam nie wiem – co, i o czym myślałem. Ach, gdyby tak tylko grać…

PS. (następnego dnia, rano) Ochłonąłem i przypomniałem sobie przynajmniej jedną, dobrą farsę. Siedziałem w pierwszym rzędzie i śmieszyła mnie, choć znam ją od sześciu lat w niezmienionym wydaniu. Więc jednak można…

Malowanie fortepianem

Ten utwór – posłuchajcie fortepianu. Kiedyś, gdy byłem studentem, chodziłem na imprezy typu Jazz Juniors, którym towarzyszyły koncerty różnych świetnie grających ludzi. Zachodziłem w głowę, jak to jest, że gra się na pianinie właśnie w taki sposób – naciskając mnóstwo klawiszy i każdy akord brzmi podobnie do poprzedniego, a jednak inaczej. Zacząłem chodzić na zajęcia jazzowe i krok po kroku dowiadywałem się, jak to się robi. Potem całymi dniami tłukłem w klawiaturę, żeby schematy weszły w palce. Pamiętam, mieszkałem u przyjaciół w Krakowie, i kiedyś o 9 rano w sobotę zacząłem ćwiczyć. W pewnym momencie – nie byłem od razu pewien – usłyszałem przygłuszony, dobiegający przez ściany krzyk: NIE!!! Ubrałem się i poszedłem ćwiczyć do szkoły muzycznej.

Fortepian w tym utworze poniżej – jakby nie grał nic konkretnego, a jednak gra tak dużo konkretu, że chyba tylko przyzwyczajone do takich brzmień i fraz ucho jest w stanie się tym cieszyć. A jest to fantastyczne. Uwaga – ma się zacząć dokładnie od tego miejsca, które się otwiera po kliknięciu na lin: http://youtu.be/xl_TWGo3JMc?t=43m51s

 

Matematyka

Czy nie zdziwiło was kiedyś jak to możliwe, że na kartce papieru ze zwykłego zeszytu można zapisać liczbę wszystkich ziaren piasku na wszystkich plażach Ziemi?

Może was to nie zdziwiło, bo nie wiedzieliście o tym. Tak, ale to możliwe. Nie chodzi mi o policzenie tych wszystkich ziarenek, ale o możliwość zapisania ogromnej, jak by się wydawało, liczby, na niewielkiej kartce papieru. Choć ta liczba wcale nie będzie taka wielka, jeśli porówna się ją do np. liczby gwiazd we Wszechświecie.

Czy matematyka jest wynalazkiem czy odkryciem? Z pewnością odkryciem jest zaobserwowanie powtarzalności, zależności w otaczającym nas świecie. Ale wynalazkiem jest sposób ich zapisania. To niesamowite i wręcz szokujące – człowiek obserwuje coś i ma potrzebę tego zapisania. Wymyśla więc sposób, w jaki to zapisze. I to się sprawdza – taki zapis może być odczytany przez człowieka z drugiego końca świata, jest niezależny od czasu, miejsca, od interpretacji. 

Lecz nawet więcej. Zapis ten jest tak konsekwentny, że z jednych obiektów wynikają drugie i to w ściśle określonych zależnościach. Pozwala to na powiązanie jednych obiektów z innymi, stawianie hipotez, sprawdzanie ich, formułowanie twierdzeń i udowadnianie ich.

To, można powiedzieć, czyta matematyka. Ale jeszcze bardziej niesamowity jest jej związek ze światem rzeczywistym. Wzory określające siły grawitacji, przyspieszenie, ruch po okręgu, sprawdzają się w praktyce. To znaczy, że matematyka została „zaklęta” w tym, co nas otacza, choć nie widać jej na pierwszy rzut oka. Pojawia się w momencie, gdy człowiek chce coś opisać, zrozumieć, wyjaśnić…

Klawiatura

Siadam do klawiatury, ale nie fortepianu. Mam przed sobą rzędy liter. Ubolewam, bo składać wrażenia ze słów jest trudniej, niż z dźwięków. Dźwięk to czyste uczucie, dopiero ich połączenie może wnieść trochę intelektu. Ale pojedyncza litera to zupełnie nic. A słowo – to już zbyt wiele, to całe znaczenie. By oddać emocję trzeba je odrzeć z tego najprostszego, prymitywnego znaczenia, które każdemu się w pierwszym momencie kojarzy. A odrzeć można tylko stawiając obok inne słowa – zaskakujące, niepasujące, dziwne, ale jednak połączone z tym pierwszym pewną konsekwentną nicią, tylko że w zupełnie inny sposób, niż to robią wszyscy. To już łatwiej zagrać kilka dźwięków, by zostawić swój ślad, nawet jeśli koślawy.

Zamiast ubolewać – pisać. Albo grać. Koniec kropka.

Syfon

Od trzech dni mój serdeczny przyjaciel, kręgosłup, nie pozwala o sobie zapomnieć. Na tyle, że dziś byłem znów u Henia, który zrobił co mógł i ostrzegł, że najlepiej wziąć coś od bólu, bo przez kilka dni wiele lepiej nie będzie.

Wieczorem pisałem tekst, do portalu ePatmos, ale nie spodobał mi się (tekst). To niesamowite, jak pisanie na tematy związane z wiarą przeważnie popada w moralizatorstwo i napuszenie. Zacząłem pisać, ponieważ myłem naczynia – już drugi raz w tym miesiącu, a zważywszy, że właśnie minął drugi listopada, statystyka mycia naczyń układa się naprawdę nieźle.

A wiadomo, że podczas mycia naczyń, podobnie jak podczas golenia, przychodzą najlepsze pomysły na życie/pisanie/komponowanie i tak dalej. Tym razem pomysł, który wypłynął wraz z pianą płynu Ludwik, był całkiem niezły, ale jego przeistoczenie w rytm zdań i paragrafów – kiepskie. Tak więc gdzieś koło północy postanowiłem, że zostawiam pisanie, a wodę ze zlewu spuszczę do rury, wyciągając po prostu korek. Żegnaj piano, zrobiłaś, co mogłaś.

Woda zaczęła opadać, ciurknęła, wiadomo, tyle że jakoś inaczej niż zwykle. Stojąc ze znieruchomiałymi rękoma zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Pod stopami, pod drzwiczkami szafki, ukazała się kałuża, rosnąca w miarę, jak ubywało wody w zlewie.

Tak więc skoro już wszystko stało się jasne…

Nie ma to jak awaria o północy, gdy już prawie czułem pościel na twarzy. Nie ma to jak wyrzucanie wszystkiego z szafki (ile się tu nazbierało), kolekcjonowanie naprędce ścierek do podłogi i rozkręcanie syfonu pod zlewem, z przyjacielem-kręgosłupem na karku, który nie daje o sobie zapomnieć.