Mężczyźni w polarach

Mężczyźni, którzy opatulają się w miękkie koce lub ubierają grube polary z kapturami, nasuwając je głęboko na czoła, tęsknią za matczynym łonem. Było im tam przytulnie, czuli się bezpiecznie. To nie ci sami, którzy z rubasznym śmiechem popijają piwo w rozchełstanych, niedopiętych na piersi koszulach, gdy z pomiędzy guzików wyglądają poskręcane włosy. Ci pierwsi są cofnięci, schowani w sobie, jakby zbyt energicznymi ruchami lub głośnym, bezpretensjonalnym śmiechem mieli skaleczyć lub obrazić dobroduszne powietrze wokół nich. Ci drudzy zaciągają się powietrzem i zamiast ono ogarniać ich, to oni zamykają je w sobie, trzymają tak długo, jak chcą, a potem wypuszczają na zewnątrz, zużyte.

A jednak różnica między tymi dwoma typami może się wydawać pozornie prosta. Kobiety, nie dajcie się ponieść pozorom. Rubaszności nie warto utożsamiać ze zdecydowaniem i konsekwencją, a nieśmiałości – z brakiem wizji na życie. Możliwe, że łatwiej się porozumieć z facetem, który nie ukrywa, że potrzebuje czasem wspomnienia z dzieciństwa. A trudniej z tym, który przeważnie zgrywa podległego tylko sobie bohatera.

jestem…

Jestem wśród żywych… Gdy zacząłem dochodzić do siebie, siedziałem na podłodze na portierni u mnie w pracy. Była godzina 5:30. Straszne jest uczucie wychodzenia z czarnej dziury. To niepamięć, której towarzyszy potworny strach. Uczucie strachu bierze się nie tylko z reakcji organizmu, ale też z poczucia, że nie wiem kim jestem, co robiłem wczoraj, gdzie byłem, co mam zrobić dziś. Mam nudności oraz bolą mnie mięśnie i odmawiają posłuszeństwa. Jakby jakaś wielka łapa złapała mnie i tłukła o ziemię…Czuję, jakby już mnie nie było na tym świecie, ale jednak, jakimś sposobem wrócił.

Już nie żyłem, ale żyję znowu… Dziękuję Pani pracującej w ochronie na portierni. Pierwsza rzecz, jaką pamiętam, to podawany mi plastikowy kubek, wyjęty z podajnika obok wielkiej butli, napełniony wodą i cukrem.

Spot w pochmurne dni

Wczoraj chmury przepływały nad naszą małą mieściną. Ostre słońce przezierało nielicznymi otworami, otoczonymi przez jasne, prawie białe kłęby. Kłęby przechodziły dalej w gładkie, lecz ciemne, brunatne powierzchnie. Jak reflektor wielkiego śledczego, promień słońca prześlizgiwał się po ścianach domów i bloków w kolorach nowoczesnych farb, jaskrawych. Omiatał ulice, jakby poszukując winnych, by ich naświetlić i wskazać z góry – patrzcie!

Samochodem jadę przed siebie, przede mną jasna plama, na wprost, o jedną przecznicę dalej. Mógłbym w tę przecznicę skręcić, potem w lewo i dalej w prawo, tam, z tyłu kamieniczek jest pofalowany daszek wsparty na czterech prętach, w sam raz, by się schować. Ale nie skręcam. Nie hamuję, nie przyspieszam, po prostu wjeżdżam w zalew światła i na środku ulicy zatrzymuję samochód. Otwieram drzwi, wysiadam, prostuję się i podnoszę głowę w oślepiające światło. Nikt mnie nie pogania, nikt nie trąbi. A to właśnie jest rynek, i nagle cały ruch zamiera, ludzie na chodnikach, sprzedawczynie w witrynach sklepów, parkingowy, i kierowcy zza uchylonych szyb aut spoglądają w moją stronę. Na winowajcę.

Dziękuję

Dziękuję Wam za dzisiejszy wernisaż. Ktoś w mojej sytuacji może oczywiście robić to, co robi (fotografuje i wystawia) tylko dla samego siebie, dla własnej pasji, dla idei, dla zabicia czasu i tak dalej. Ale jeśli jednak na wernisażu pojawią się goście, to…. pozostawiam ten fakt bez komentarza. Kto przeżył, ten wie, kto nie wie, to z mojego tu pisania się nie dowie. 

Refleksja (2). Takie przedsięwzięcia jak choćby malutka wystawa przypominają, że bez życzliwych ludzi i ich zaangażowania to wszystko jest mało warte. Dziękuję tym, którzy dokładali się od początku jak i tym, którzy w ostatniej chwili dorzucili co trzeba. Człowiek stoi tym, co zrobią dla niego inni. 

Dobranoc

Dzień pełen gonitwy…

Jak dobrze, że gonitwy przynajmniej na spokojnie… Najpierw odkryłem, jakiś czas temu, że na spokojnie można więcej zrobić i mniej się zmęczyć. A od niedawna nawet czasem mi się to udaje.

Teraz próbują pamiętać, że praca sama w sobie nie jest wartością. Jeszcze parę lat i może to do mnie dotrze na dobre.

Czasem miewałem pretensje np. do moich rodziców, że nie nauczyli mnie takich rzeczy. Ale teraz patrzę na upór mojego syna i mogę zrozumieć, że nauczyć mnie było bardzo trudno.

Dobranoc państwu (to cytat, ale skąd, nie pamiętam).

Powrót od zdrady

Czterdziestolatek, w krótkiej przerwie po powrocie z pracy do domu, a przed położeniem dzieci spać, wychodzi do sklepu po drugiej stronie ulicy, po piwo. To takie typowe. Czterdziestolatek współczesny, który spóźnił się ze spłodzeniem dzieci, i dlatego ciągle jeszcze nadzoruje ich wieczorne mycie, a potem opowiada im historie przed snem, albo czyta. Który mentalnie tkwi dwadzieścia lat wstecz, choć jego styl życia od dawna wskazuje na czterdzieści. Pomieszanie chłopca i zmuszonego do symulowania dorosłości – męża, ojca, kierownika, słowem – faceta w średnim wieku.

Wychodząc do sklepu nagle czuje zapach jesiennego powietrza, które niepostrzeżenie napływa skądś. Chyba między drzewami; i jakby wychylało się spomiędzy źdźbeł trawy, z bruzd gleby; czai się, choć już jest, ale nieśmiało. Wilgoć jesieni, ta sama, teraz już ciemno o dwudziestej, w świetle lampy ulicznej, na skarpie lśnią koleiny drogi do domu. To nie kostka brukowa, tak popularna, oczywiście wśród tych, którzy mogą wybulić trochę kasy. To ziemia, matka zapomniana, dlatego tak lśni, mokra, w świetle zwykłej lampy. Lśni nieziemsko, śni ziemsko; i padają na nią dżdżyste kropelki, więc śni mocniej.

Jesienne kałuże, chłód i wilgoć, matka zapomniana ziemia, byli przyjaciółmi samotności, dopóki nie zostały zdradzone. Starych przyjaciół zostawia się, zyskując nowych; bezlitosne prawo, na które tylko wzruszyć ramionami. Przepraszam was, bo wspierałyście mnie, żyłem z wami, lecz także marzeniem. Teraz spełnionym, i zapomniałem o was.

Białystok, budowa nowej dzielnicy w miejscu starej

Nie odchodź

Jeszcze kilkanaście kartek. Za nimi, w tle, twardy tył okładki. Za nią już nic, ona jak próg donikąd. Koniec. Po prostu. Nic.

Choć wcześniej ożył z pustki wielki świat bohaterów splecionych w wątkach, jak liny żaglowca w przezroczystej, zakorkowanej butelce – do oglądania. Jeszcze kilkanaście kartek ich życia zanim przestaną istnieć, choćby mieli "żyć dalej, długo i szczęśliwie".

Mój przyjacielu… nie odchodź. Nie chcę skończyć o tobie książki… Wpuściłem cię, zasiedziałeś się. Nie wstawaj. Co robić? Cofnąć się nie ma sensu, naprzód – tylko do rozstania. Stanąć, zmartwieć.

Przełamać impas przez kontratak. Zacząć pisać własną książkę; pisać, by potrzymać życie… Czyje życie…? Twoje… Moje…

Żyję, nie piszę. Piszę żyjąc. Zapisuję jakąś księgę, w której jesteś, księgę bez tylnej okładki. Pisałem wpierw z premedytacją, wreszcie w ciszy, chwila za chwilą, bezbronnie i nadzwyczaj spokojny wobec nieznanej przyszłości.

Po prostu pisać znów

Dwadzieścia minut po północy. W sypialni. Bursztynowe światło lampy solnej gra na szczebelkach łóżeczka nocną wyliczankę, rysuje w ciemności szuflady w komódce, klei jasny pasek na ścianie.

Słychać… W sypialni – oddechy… Za oknem koła samochodów przetaczają się z ciągle tak samo przemijającym szumem. Za oknem – agregat, chyba chłodzenia, przy sklepie spożywczym naprzeciwko. I dalekie, przeciągłe dźwięki ciężarówek na obwodnicy, zajadłe choć przyciszone wycie niewidzialnych stąd smoków ciemności.

Dziesięć po pierwszej. Wspominam… Dziś dwieście kilometrów na miejscu kierowcy. To moje miejsce. Zabrzańskie podwórko, uśmiechnięte twarze. Dystans wobec ludzi – może nareszcie jest tak, jak trzeba. Co to znaczy – trzy, pięć minut rozmowy, czy to dla kogoś coś znaczy. Czy jestem tu, gdzie powinienem, czyli tu, gdzie coś mogę zrobić, na coś się przydam. Czy to, co z siebie wykrztuszę ma jakiś większy sens…

Synu…


Dobrej nocy

Dobrej nocy wszyscy ludzie dobrej woli… Bez teoretyzowania, co to znaczy i kto to może być. Może ustalmy tak – że chodzi o Was, którzy się poczuwacie do tego stwierdzenia. Oraz, a może szczególnie, również o Was, którzy się absolutnie nie poczuwacie do "dobrej woli" – Wam, może szczególnie Wam, też piszę i życzę – dobrej nocy….

U laryngologa

– Proszę pana, jest pan jeszcze młodym człowiekiem, musi pan myśleć o sobie, ale i nie tylko. Ma pan rodzinę, dzieci, które trzeba wychować, wykształcić, wydać za mąż…
– Panie doktorze, nie jestem już taki młody, idzie mi czterdziestka…
– Proszę pana…!
Popatrzyłem na jego twarz, nawet nie tyle pomarszczoną, co o dużych, krzaczastych, siwych brwiach i podobnych im nieuporządkowanych włosach, spływających na czoło i wystających gdzieś tam z tyłu i z boków. Zamiast zmarszczek miał dwie głębokie bruzdy, oddzielające ostrym skosem usta od policzków, z dużym nosem pośrodku. Skoro leczył mnie już kiedy miałem 6 lat, to ile on teraz mógł mieć…
– Przepraszam.
– No właśnie. Tak więc proszę do siebie podchodzić poważnie.
– Ale to nie była cała moja wina?
– …?
– No, nie byłem winny w stu procentach.
– Jak to?
– Mam przecież cukrzycę, i hipoglikemie nie są są zależne ode mnie.
– Ale musi pan być zawsze przygotowany, to się nie zdarza tak sobie, przecież na tym polega… Czy rozmawiamy poważnie…?
– Tak tak, ma pan rację. Było w tym sporo mojej winy.
Popatrzył teraz tak, jakby czegoś nie rozumiał – tego, że sam się przyznaję. W oczach błysło to, czego brakowało od początku wizyty. Zdałem sobie sprawę, że od mojego wejścia był dziwnie powściągliwy, chłodny, jakbym w ogóle nie wszedł, jakby chciał się do mnie odwrócić bokiem. 
– Bo wie pan, ja już wszystko zrobiłem, co należało. Z wyjątkiem tej ostatniej rzeczy. Myślałem, że ujdzie. Że to już. Przecież człowiek się myli… Rutyna, pewność siebie i tak dalej…
Podałem mu tekst rozpoznania, sporządzonego po przyjęciu mnie na oddział ratunkowy i prześwietleniu tomografem. Nie musiał go czytać, był teraz dla mnie tylko laryngologiem, choć kiedyś operował ludziom głowy. Jednak czytał.
– Proszę pana, to, co teraz powiem będzie wynikało z tego, że pana lubię, a nie tylko z tego, że jest pan moim pacjentem. Długo pana leczę?
– No pamiętam, jak miałem może sześć lat…
– Tak więc podchodzę do pana po ojcowsku. I dlatego powiem, żeby pan wiedział, że teraz żyje pan na kredyt. I proszę cieszyć się zwolnieniem lekarskim, i spokojnie siedzieć na ….., bo czeka pana jeszcze drugie czterdzieści lat.