Czasu nie tracę, czas tracę

Pracując nad wystawą i dociskając pedał gazu na maksimum, oczywiście na tyle, żeby tylko zmieścić się w zakrętach, sam się sobie dziwię, ile jestem w stanie zrobić, gdy pozostawiam poboczne sprawy i koncentruję na tym, co właśnie trzeba.

To wniosek o daleko idących konsekwencjach, zdaję sobie z tego sprawę, więc proszę już nie krytykujcie 🙂

Otrzęsiny po przedawkowaniu

Czy można sobie wykrakać utratę przytomności (we wpisie wcześniej)? Chyba nie. Zresztą wcale nie chodziło o przepracowanie, co najwyżej – o odchudzanie. Wiadomo, że przy odchudzaniu każdy je mniej, cukrzyk również. Ale u cukrzyka, zwłaszcza leczonego insuliną, nie uchodzi to tak łatwo.

Krwawe ślady zębów na języku – własnych zębów na własnym języku… Czy ktoś z biorących insulinę już wie, o co chodzi? Na pewno niejeden wie. Od wczoraj najchętniej jem jogurty i tylko piję. Lecz i tu jest trudność – ta dieta jest inna niż zwykle. A pacjent insulinozależny i zmiany diety – to zagadnienie niełatwe. Pisząc te słowa, leżę w łóżku i próbuję się wspierać na łokciu, lecz powstałe wczoraj zakwasy (podczas hipoglikemicznych otrzęsin), obezwładniają ciało. Bolą nawet mięśnie brzucha, to znaczy, że trochę ich zostało.

Publicystyka mnie męczy

Czuję dystans do publicystyki. Przez ponad pół roku śledziłem TOKFM i pisałem tam aktywnie bloga. Teraz czuję zrezygnowanie, mam wrażenie, że cała ta dyskusja o wydarzeniach w Polsce jest nakręcana w wąskim gronie komentatorów i publicystów. Zespół dziennikarzy co rusz dorzuca do tygla kolejny news kreowany na sensację, która nie tak często jest sensacją wartą komentowania.

Lecz tłum oburzonych zabiera się za przetwarzanie newsa, rozpatrywanie go z różnych stron. Niestety, te strony wydają się już od dawna ustalone. Odnoszę wrażenie, że wiadomo raczej, kto i co napisze. I drugie wrażenie – że niewiele to zmienia w skali społeczeństwa. Czyli jest to zabawa niszowa, klubowa bym powiedział, pasjonatów, którzy niezbyt się przejmują tym, czy ktoś spoza kręgu ich zrozumie.

Lecz co jeszcze bardziej męczące – to język publicystyczny, wykształtowany, sprawny, wypływający niemal automatycznie spod palców stukających w klawiaturę. Ten język pełen ogranych już zwrotów retorycznych, sztucznie skomplikowany, zapętlający się sam ze sobą, stwarzający samą formą wrażenie doniosłości i racji. Ale to tylko nadęcie, które jednak często wydaje się nie do przekłucia.

Może to moja tęsknota za literaturą? Wspominam Etgara Kereta. Jego opowiadania fascynują mnie tym, że brak w nich uogólnień, analiz wyrażonych na poczekaniu. Ludzie z krwi i kości, naszkicowani tak, że czuje się ich każde ścięgno, widzi wyraźnie każdy grymas twarzy, porażają swoją bliskością. Domową awanturę potrafi opisać tak, że na jednej zadrukowanej stronie otrzymujemy obraz całego społeczeństwa, wraz z jego głównymi problemami.

Publicysta jest jak krytyk (literacki, teatralny itp.) Ogranicza go poruszany temat. Musi też być odpowiednio wyrazisty, zająć określone stanowisko, i najlepiej, aby nie było zbyt subtelne, bo nie zostanie zrozumiany.

Literat może być zupełnie wolny.

Szczeka, tyka…

Szczeka pies. Dźwięk odbija się od ścian domów. Szczeka tak co wieczór. Za każdym razem szczekanie wywołuje ten sam nastrój.

Można by się zastanawiać, jak to możliwe, że szczekanie nie nudzi mi się. Może są w nas takie struny, których drganie nigdy nie spowszednieje. To albo niepojęte, albo staje się normalne wraz z wiekiem. Zresztą, po co się nad tym zastanawiać.

Szczekanie psa ma swój kontrapunkt w tykaniu kuchennego zegara. Słucham tykania i sprawdzam – czy dziś tyka wolno, czy szybko? „Oczywiście, że zawsze tyka tak samo”, ktoś powie. Ale nie o to chodzi. Liczy się to, jak ja czuję właśnie teraz – czy dla mnie to szybkie, czy wolne tykanie?

To dla mnie miara zmęczenia, przekonałem się już, że dość skuteczna. Słucham i słyszę, że właśnie tyka szybko, więc nic tu po mnie, moje miejsce jest w łóżku. Szybko, to mało powiedziane, tykanie pędzi dzisiaj, niestrudzone, i zdaje się przyspieszać. To tak, jakbym wpadał do wnętrza czarnej dziury, a zegar pozostał na zewnątrz. Najwyższy czas się ratować, więc…. dobranoc Wam…

Nie gderaj pan

Nikt z nas nie lubi moralizatorstwa. To wniosek wyciągnięty z mojego blogu Patrzeć po prostu próbuję. Patrzę na statystyki i widzę, że najwięcej wejść zawdzięczam wpisowi W gabinecie. Ja zdaję sobie sprawę, że moje wnioski mogą wynikać z fałszywych przesłanek (to się zdarza dość często), ale chyba jednak nie odbiegają one od prawdy. Zgodnie zresztą z prawem logiki (tej matematycznej), według którego z fałszu może wyniknąć prawda. O zasadzie tej zdają się zapominać publicyści, z powodzeniem natomiast stosują ją w praktyce politycy.

Tak więc co ludzi porusza najbardziej? Krzywda. Krzywda ich samych, albo krzywda kogoś innego, z kim oni się utożsamiają. Wspólna krzywda jednoczy o wiele bardziej, niż wspólne szczęście, ponieważ szczęście z natury jest raczej powodem do zazdrości, i dlatego często dzieli, a nie łączy.

Zaś typowo moralizatorski wpis na owym blogu pt.: Dzieci, nasze kopie pozostaje w statystykach gdzieś tam, na końcu. Pomyślałem, że jeśli chcę się dostać do setki najczęściej czytanych blogów na TokFM.pl, to będę musiał „staranniej” dobierać tematy wpisów. I wcale nie powinienem dbać o to, by mieć rację. Ci, którzy mają rację, muszą się jeszcze porządnie postarać, żeby nie wzbudzać u innych „zdenerwowania”, mówiąc najogólniej. W sumie najlepiej jest, kiedy publikując coś nie ma się racji, bo zaraz stado sępów nadlatuje, najróżniejsze media zaczynają cytować te głupoty, a wtedy statystyki rosną.

Tak więc powinienem się zastanowić – czy chcę mieć rację, czy popularność. „To smutne” – może ktoś powiedzieć, ale…. hola! O co chodzi? Taki jest świat, jak chcesz wprowadzać własne zasady, to proszę bardzo, ale daj reszcie spokój.

No dobrze, pogderałem, a teraz…

Dziewczyny z agencji

Tak, skorzystałem z ich usług. W zasadzie chodzi o jedną dziewczynę, która przebiegając błyskawicznie palcami robiła z niezrównaną sprawnością to, co trzeba. Choć broniłem się i na początku zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Ba! Nawet wpadłem w panikę, gdy obskoczyły mój samochód. Ledwie skończyły dwadzieścia, może, lat. A chyba i nie wszystkie.

To było tam, gdzie asfaltowa droga przechodzi w żwirową, kończy się po prostu, z dołami, takimi jakie powstają po niezliczonych przejazdach ciężarówek. Po jednej stronie – trawy, które nigdy nie zaznały koszenia, wyniosłe, wolne, twarde, wysokie jak człowiek. I krzaki, i te drzewa rosnące samowolnie, prawdziwie, bez pielęgnacji, troski, przycinania. Po drugiej stronie – baraczki-kontenery, nie najstarsze, skromne, niewielkie, prostopadłościenne, o cienkich ścianach, dwóch oknach i drzwiach pośrodku. Za baraczkiem majaczył plac, jak manewrowy, z wysoką konstrukcją, galerią. Za galerią – hala jak budynek fabryczny, szeroki, niewysoki. Tam prowadziła brama z podnoszonym szlabanem, pod którym stawały ciężarówki, ich naczepy błyskały pomarańczowymi światłami. Ktoś wychodził z kabiny, podchodził do małego pawilonu przy szlabanie, o coś pytał, wracał z powrotem.

Tak więc przegoniwszy dziewczyny, które po mej słownej tyradzie zaczęły we mnie dostrzegać Marsjanina, zaparkowałem samochód z dala od baraczków. Człowiek pilnujący szlabanu powiedział, że mam iść na piętro i potem na prawo. Poszedłem, nieświadomy, wystraszony owym babskim nalotem i dziwnym wzrokiem mężczyzny, który, jak zapamiętałem, przyglądał mi się stojąc w drzwiach jednego z kontenerów z napisem "Agencja". Na piętrze, po prawej stronie, w sali, były chyba cztery stanowiska z ludźmi ubranymi na zielono, zaś przy wejściu – na grubej szybie napis "kasa", gdzie siedziała kobieta w mundurze. Na jego pagonach prężyły się znaki, zbyt skomplikowane, bym, zatrwożony, zdołał je zapamiętać.

Poprosiłem o formularze. Zakład ten bowiem nazywał się Urzędem Celnym, a ja przyszedłem zapłacić tak zwaną akcyzę za nasz nowy, piętnastoletni samochód, sprowadzony z zagranicy.

Zestaw dokumentów wyciągnąłem i jąłem się zadania. Na początku było nieźle, co prawda zastanawiałem się chwilę, czy jestem osobą fizyczną. Jeszcze na tyle naiwny by sądzić, że to jedyna spotykająca mnie trudność, przebrnąłem przez daty, numery i typ nadwozia, adresy, znów numery… Dotarłem do oświadczenia, że "stawkę wyliczyłem na podstawie tabeli……… kursu NBP z dnia………" A potem zaczynał się – rząd pustych pól z instrukcjami po polsku, a jednak jakby w innym języku… Tak! Mam sobie sam wyznaczyć akcyzę! I wpisać tajemnicze kody, których nazw nawet nie rozumiem…

Zacząłem rozglądać się po sali. Zauważyłem, że do owych stanowisk podchodzą najczęściej dziewczyny, podobne do tych (a może i te same) które napadły na mnie przed szlabanem. Dziwne. Rozważając, czy samych urzędników nie zapytać o owe kursy, tabele NBP i kody zacząłem się przyglądać ich twarzom. Nie wyrażały nic, patrzyły w dal, a potem w monitory komputerów. I tak w kółko. Czasem ktoś podniósł się, wziął, albo odłożył segregator, którymi obłożona była ściana z tyłu. Wszystko to w jakimś bezimiennym transie, jak część bezludzkiego mechanizmu, działającego tu od siódmej do piętnastej. A może jednak zapytać? Przypomniało mi się zdanie z formularza: oświadczam, że jestem świadomy odpowiedzialności karnej z ustawy, ustępu, paragrafu…. Więc jeśli powiem coś źle, albo już coś źle napisałem? Bezimienne twarze wyglądały jak bezlitosne.

Obok usiadł brunet w wytartym jeansie. Miał wypełnione pola, które u mnie były puste.
– Pan zdaje się wie jak to wypełnić?
– Wiem.
– A mógłby mi pan pomóc?
– Niech pan idzie do agencji.
– Agencji?
– Tam panu wszystko zrobią. Tam na dole, tam pisze, oni są wszędzie.

Zrozumiałem. Nadszedł czas by przeżuć i przełknąć. Pogodzić się z dziewczynami, przyznać do winy i prosić o pomoc. Ciężko zwinąwszy papiery, bez pośpiechu, skoro i tak straciłem już mnóstwo czasu, podniosłem się do wyjścia, układając twarz w wyraz obojętności, tak na wszelki wypadek. Tuż, na ławce w korytarzu, siedziała wysoka dziewczyna o wyrazistej twarzy, delikatnych kilku piegach, zgrabnym nosie, długich, farbowanych jasno, falujących, spiętych w jednym miejscu włosach. Była w jeansie. Zrozumiałem – tak ubierali się przychodzący tu faceci.
– Może pomóc panu?
– No…. raczej tak.
– To chodźmy.

W baraczku, przy biurku, moje papiery przepływały przez jej ręce jak piłeczki u sprawnego cyrkowego żonglera. Bezbłędnie, błyskawicznie odnajdywała potrzebne rubryki, tłumaczenie niemieckich zaświadczeń było jej zbędne. Na ścianie wisiała tabela NBP… Moje dokumenty uformowała w trzy kupki – jedna – do zaniesienia od razu tam, na piętro, druga i trzecia – na później, do kolejnych "urzędów". Ile jestem winien? Ależ to śmiesznie mało, taka pani miła…

Do obojętnych twarzy na piętrze poszedłem teraz już na pewniaka, jednakowoż w pokorze. Gdy stałem przy okienku kolejne dwie dziewczyny przyniosły następne papiery. Zdziwiony i zszokowany, jak niesamowicie milcząca jest ta symbioza urzędu z agencją, w której ja funkcjonuję tylko jako dyskretny dodatek, zauważyłem na ścianie plakat. Jak pamiętam: Nasza wizja – być bliżej obywatela… Chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić o zgodę na sfotografowanie go, ale ostatecznie… brakło mi odwagi…

Bzdura

Uwaga, będzie nudne dla tych, co nie kumają sieci komputerowych 🙂

W pracy od kilku miesięcy miałem ten problem, że bezprzewodowa sieć, której Punkt Dostępu (malutkie urządzenie) mam na sąsiednim biurku, działała tak wolno, że praktycznie nie działała. Dlaczego? Nie wiedziałem! Przecież sygnał sieci miałem w komputerze maksymalny…! A Internet praktycznie nie działał!

Kiedyś, kiedy administrowałem siecią, to zmagałem się z takimi problemami na co dzień. Byłem Sherlockiem Holmesem od komputerów. Tropiłem błędy polegające na jednym przecinku, po przestawieniu którego wszystko wracało do normy. I cieszyłem się z tego, jak dziecko. Choć nikt tego nie był w stanie zrozumieć.

A dziś mam już tego dość. I teraz jest to dla mnie wyzwanie, ale gdybym miał się zajmować takimi "bzdurami", to koniec pracy z animacjami, zdjęciami, montażem wideo itd. Co więcej – animację czy film może docenić każdy, a takie grzebanie w wirtualnych czeluściach pozostaje bzdurą dla wszystkich. "Działa? OK". I to jest cała "radość", na jaką można liczyć.

No lecz ostatnio wziąłem się za ten problem. Po pierwsze – ze starych notatek trzeba było wysupłać sposób dostania się do tego Access Pointa. Bo on ma swój sieciowy adres (jaki?), login i hasło (jakie?). To wszystko trzeba było wyczytać z notatek, które oczywiście kiedyś zrobiłem, jak konfigurowałem to urządzenie. A notatki są, muszą być, bo inaczej to klapa. Notatki są w odpowiednim miejscu, zabezpieczone, że nie każdy może tam zaglądnąć. To się nazywa – poufne dane :-))))

Ciekawostka, że do tego AP można logować się przez adres IP, który należy do zupełnie innej sieci niż ta, w której aktualnie pracuje. To tak, jakby mógł pracować naraz w dwóch różnych sieciach, jakby miał schizofrenię, innymi słowy! No dobrze, udało się "do niego dostać" i wreszcie na ekranie pojawił się panel sterowania urządzeniem. Swoją drogą – to niesamowite, że taki Punkt Dostępu WIFI (Access Point) ma swoją stronę www, na której można dokonywać wszelkich ustawień. Bajecznie proste, a kilka lat temu – koszmarnie trudne grzebanie się w cyferkach.

No i tam zmieniłem tylko jedno ustawienie: channel WIFI, było: 11, zmieniłem na: auto. I teraz działa fantastycznie… Jak na to wpadłem? W ogóle nie wpadłem. Gapiłem się w ekran pełen ustawień i tak mi przyszło do głowy, żeby to zmienić. Doświadczenie? Intuicja? Wyczucie, że akurat to może mieć znaczenie, wśród co najmniej kilkunastu innych ustawień…

No i rozumiecie coś z tego? Ja rozumiem, ale jakoś wcale mnie to nie cieszy. Takich problemów są w komputerach tysiące. Mnie by cieszyło, gdyby rozumieć jakąś sporą część, najlepiej całość. Rozumieć ideę, mechanizmy, warstwy… Ale we współczesnych komputerach można rozumieć jedynie drobny wycinek. Reszta jest jak ocean, i jeśli tylko faluje tak, że możemy na tym skorzystać, to lepiej tam nie zaglądać…

Umiem więcej

Ten moment, gdy w ludziach obok, którzy do tej pory jawili się autorytetami, ideałami, zaczyna się dostrzegać niekonsekwencje, słabości. Pierwsze uczucie to zaskoczenie, że "to chyba niemożliwe". Drugie może być jak "utrata gruntu pod nogami", no chyba, że ma się już własne, dobrze określone zdanie, wtedy należało by "wziąć sprawy w swoje ręce".

Ten moment ciągle mnie zaskakuje, a zdziwiony wściekam się raczej niż przyjmuję do wiadomości to, że po prostu wiem i umiem więcej. Wściekam się może też dlatego, że większa wiedza i doświadczenie nie gwarantują sukcesu, gdyż wcześniej trzeba przekonać do tego innych ludzi. I tu jest, zdaje się, problem.

Tu jest problem, bo przekonywanie ludzi rzadko wiąże się z przekonywaniem do wiedzy i doświadczenia (których oni raczej nie są w stanie zrozumieć), tylko bardziej z charyzmą i umiejętnościami wywierania wpływu na grupę (czytaj: na "średnicę" społeczną). A do sterowania ludźmi ciągle nie mogę się przekonać.

Dziwy PKP

telefon:
– Piotr, będę u Was w sobotę wieczorem. W niedzielę jadę do siebie pociągiem, wsiądę sobie u Was na stacji i za pięć godzin będę u siebie.
Wsiądziesz u nas? A jaki to pociąg zatrzymuje się na naszej stacyjce?
– To tanie linie kolejowe (TLK) wyobrażasz sobie? A jedzie szybciej niż oryginalny intercity. Pięć i pół godziny do Białegostoku.
– Nie do uwierzenia. Przyjeżdżaj!

Niedziela. Jesteśmy na stacyjce, mróz ostry. Stacyjka ta sama co tutaj.


Pociąg spóźnia się tylko piętnaście minut, choć jedzie aż z Zakopanego. Niemożliwe. Wreszcie wjeżdża na stację, czyściutki, lśniący, z przodu nowoczesny wygląd, z boku – dosłownie tramwaj, tyle że na kolejowych torach. I wypełniony jak to tramwaj w godzinach około szczytu. Jaśnieje zielony przycisk do otwierania drzwi, które odskakują na zewnątrz. W środku studenci okazują się siedzieć przy drzwiach w przejściu, odskakują więc również. Ten "pociąg" jedzie przez całą Polskę, nawet nie za bardzo się spóźnia i bije rekordy prędkości.
– Trzymaj się, do zobaczenia!

sms:
Egzotyka, połowa na stojąco lub koczuje na podłodze.

sms:
Pogrążam się na stojąco w świat myśli.

sms:
Prędkość max. 157 km/h

sms:
Stałem godzinę. Przed Warszawą pobili się górale drwale, krew się lała, brałem udział w pacyfikacji towarzystwa, w Grodzisku wkroczyła policja i pogotowie. Mamy ok. 1 godz. spóźnienia 🙁

Ostatnie narzekania

W poprzednim wpisie zapowiadałem, że napiszę coś o walce o umieszczenie artykułu w jednym z dzienników krakowskich. Napisałem tutaj, jeśli chcecie – przeczytajcie.

Pisząc krótko i już z większej perspektywy – zrobiłem to z premedytacją – że próbowałem zaproponować tekst krakowskiej Wyborczej. Zrobiłem to, aby zorientować się, jak to się u nich kręci. Ale, jak to czasem bywa gdy robi się eksperyment, jego wynik zaskakuje, wręcz powala, zabija samego eksperymentatora. Podobnie było tym razem.

Temat był bardzo dobry i zasługiwał na publikację nie w lokalnej gazecie, ale takiej obejmującej przynajmniej pół Polski. Dlaczego jestem tego pewien? Bo kilka lat temu był już ten sam problem, i pisał o nim nie tylko Dziennik Polski, ale i Newsweek. Sam tekst był dobrze napisany, nie było się czego przyczepić ani wstydzić. Prawie zero mojej interpretacji, cały problem wypływał z wypowiedzi rozmówców.

Mając więc te solidne podstawy zapytałem w krakowskiej GW, czy ten tekst jest dla nich interesujący. Brak odpowiedzi, więc walczyłem – dzwoniłem, przypominałem się – do końca. Byłem ciekawy, co z tego wyniknie. Myślałem – coś może powiedzą o tekście, raczej odmówią, albo zaproponują publikację bez pieniędzy. Tymczasem – nic z tych rzeczy. Sam tekst, poruszany problem, nie miał zupełnie znaczenia. Byłem po prostu niechcianym, natrętnym "nikim", którego próbowano zignorować. I tego się nie spodziewałem – że ktoś rzuci słuchawką. To był ów "wybuch przy spokojnym eksperymencie".

Nie jestem masochistą, tylko dość często pcha mnie tam, gdzie węszę problemy. Może byłby ze mnie "dziennikarz śledczy"? :-)))) Ach, mam ochotę, na początek, wziąć jakąś redakcję. :-)))