Spodnie na ciuchach

Trzy dni temu, na ciuchach, kupiłem całkiem zgrabne spodnie. Lubię chodzić na ciuchy, patrzę, jak ludzie, głównie kobiety, przebierają żwawo i sprawnie wśród mnóstwa wiszących spodni, koszul. Ich radość mi się udziela, nic dziwnego, pięć złotych za sztukę pozwala oddać się beztroskiemu kupowaniu. Niektóre kobiety szukają z ciekawym zamyśleniem, inne – stanowczo, jeszcze inne – jakby ze złością. Może nie ze złością, ale jest w nich takie ostre zdecydowanie – w ich ruchach i kolejnych spojrzeniach na kolejne partie ciuchów. Kolejne wieszaki błyskawicznie przemykają między ich palcami. Po prostu – mistrzynie.

Spodnie przymierzałem na szybko. Gdzieś była przymierzalnia, drugie drzwi po prawej, ale nie miały klucza, gdy tam zaglądnąłem, zdziwiła się przymierzająca tam kobieta, ja zresztą też. Jako więc, że przymierzalnia zajęta, i że bez klucza, postanowiłem przymierzyć w kącie sali, między wieszakami.

Zauważyłem dopiero w domu, i to już po wypraniu, że coś jest inaczej. Miałem problem zapiąć guzik i zasunąć zamek rozporka. Zwykle robi się to automatycznie, ale tym razem automatycznie się nie udało. Dochodząc, co jest grane, zauważyłem, że muszę to zrobić lewą ręką, a chyba zawsze używałem prawej. Zacząłem podejrzewać, że za pięć złotych kupiłem damskie spodnie, co oczywiście mogę sobie wybaczyć, bo za pięć złotych. Zwłaszcza, że ekspedientka w sklepie, na moje pytanie, gdzie są damskie a gdzie męskie, odpowiedziała: są razem.

W sumie – spodnie są zgrabne i wygodne, może odrobinę za krótkie, jak twierdzi moja żona, ale są, za pięć złotych, i nie zdradzają się niczym, że są damskie, z wyjątkiem tego rozporka. Mam więc nadzieję, że przechodnie na ulicy, koledzy i koleżanki w pracy, nie przyglądają się badawczo tej części mojego tułowia, w zwłaszcza – nie próbują sobie wyobrazić, którą dłonią mieliby przy niej majstrować (będąc na moim miejscu oczywiście). Przyjaciółmi się nie martwię, oni z pewnością mogą mi to wybaczyć.

Tak więc wszystko jest dobrze, tylko idąc do toalety ciągle przypominam sobie, siłą rzeczy, tę drobną różnicę w moim schemacie dnia. I za każdym razem zastanawiam się, skąd bierze się ta różnica, że kobiety robią to lewą ręką. Że, po prostu, są inne…? I rzeczywiście jest im tak wygodniej? Może tak je zmuszono, przez lata i przez wychowanie. Zaczyna mi tu pachnieć gorącym ostatnio tematem gender. Przypominam sobie też biblijny zakaz, by mężczyzna nie nosił stroju kobiecego i na odwrót. Teraz rozumiem – po pierwsze: jest to po prostu niepraktyczne.

Głaskanie na dobranoc

Dzieci usypiają, a ja je głaszczę. Głaszczę po czym mogę, co wystaje poza kołdrę – po czole, policzkach, po ramieniu. Chwytam za dłoń. Pamiętam, tak głaskała mnie mama. A mamę głaskała pewnie jej mama. Czy tata głaskał, raczej nie sądzę.

Głaskanie na dobranoc ma w naszej rodzinie tradycję. Głaszczemy i już. Córka przyjęła to od razu ze zrozumieniem. Syn nie bardzo lubił, kiedy go głaskał ojciec, czyli ja. Ale nie miał nic przeciwko temu, żeby głaskała go mama. Lecz w końcu i do głaskania ojca się przyzwyczaił, choć przez pewien czas zachowywał się tak, jakby nie chciał być głaskany, ale jednak chciał. W sumie nie miał innego wyjścia, jak się przyzwyczaić, a nawet polubić. Tradycja to tradycja, u nas w rodzinie się głaszcze.

Teraz, po latach przyzwyczajania, dzieci akceptują głaskanie. Pierwszy usypia syn, to jego równy i zdecydowany oddech rozlega się w pokoju dzieci. A mimo tego, że już śpi, jego dłoń delikatnie odpowiada na głaskanie i zaciska się nawet na dłoni rodzica.

Córka usypia trudniej. Nie wiadomo do końca, czy głaskanie jej pomaga czy przeszkadza. Ale głaskana – tuli się, podnosi do góry barki, rozciąga usta w szerokim uśmiechu i roziskrza oczy. Rzeczywiście, to nie musi pomagać w zasypianiu.

Wreszcie śpią oboje. Mogę już nie głaskać, ale jeszcze przesuwam dłonią – na ich głowach wyczuwam włosy, na dłoniach wyczuwam różnice skóry – chłopak ma delikatniejszą, a córka twardszą. No dobrze, obowiązek spełniony. Kończę głaskanie na dzisiaj, wychodzę i przymykam drzwi.

Sznurówka

Rano najlepiej od razu zmierzyć cukier. Może być w drodze do wc, albo w samym wc. Od wyniku zależy, co dalej. Przy cukrze powyżej 160 mg/dl trzeba zaraz zaaplikować insulinę. Do posiłku pozostaje wtedy spokojnie pół godziny. Jeśli cukier jest niższy, można insulinę podać później. Jeśli jest jeszcze niższy – insulinę podaje się w trakcie jedzenia. Jeśli zaś cukier spadł poniżej 80, trzeba od razu zjeść coś słodkiego. Przy poziomie poniżej 60 mg/dl najlepiej rozpuścić glukozę w ciepłej wodzie i wypić.

W co się ubrać? To zależy od temperatury. Termometr jest w kuchni, po wschodniej stronie domu. Dlatego trzeba uwzględnić wpływ słońca. Jeśli akurat promienie padają na termometr, wynik będzie zafałszowany w górę. Potem można wybierać ubranie, oczywiście według własnego gustu, badając przy okazji, które części garderoby jeszcze nadają się do założenia, a które trzeba będzie wyprać.

Poranna toaleta to golenie i cała reszta rzeczy, wiadomo o co chodzi. Dobrze jest w tym czasie pomyśleć nad śniadaniem. Gdyby w lodówce był tylko serek, a w szafce tylko chleb, sytuacja byłaby prostsza. A tak, trzeba wybierać, a wybór, wiadomo, zabiera czas i siły.

Najlepiej jednak tuż po wstaniu postawić wodę do gotowania. Woda tutaj jest prawie białą, więc używa się filtra. Wodę z filtra wlewa się do czajnika za pomocą lejka, żeby się nie rozlewało. Aha, wcześniej należy wylać zimną, przegotowaną wodę z czajnika, do naczynia. Po zapaleniu gazu pod czajnikiem do filtra trzeba od razu nalać świeżej wody, żeby nie wysechł. Najlepiej też teraz zdecydować, czy zalewać się będzie tylko jeden kubek herbaty, czy cały dzbanek. Trzeba zapytać resztę rodziny, choć oni zwykle piją samą wodę, ale czasem zatęsknią za czymś innym, a wtedy jest już za późno.

Z chlebaka wyjmuje się pieczywo, z półki niżej – talerze. Obok jest szuflada ze sztućcami, potrzebne będą widelce oraz noże stołowe. Nóż do krojenia jest inny, zwykle tkwi w stojaku na sztućce, obok zlewu. Teraz jednak nie ma go tam, nie wiadomo gdzie jest. Trudno, nie ma czasu szukać, zamiast przekroić bułkę można wziąć chleb, który już jest krojony. Jedna czynność mniej.

Z lodówki wyjmuje się wędlinę, ser żółty, warto też sprawdzić, czy termin ważności czegoś tam nie zbliża się do końca. To też wymaga trochę skupienia, niestety. Potem przenosi się wszystko na stół i można by w zasadzie już zacząć jeść, ale właśnie zagotowała się woda, trzeba więc ostatecznie rozwiązać kwestię, co pije reszta rodziny. Idzie się np. pod drzwi łazienki, pod pod ubikację, do pokoju dzieci i cierpliwie się pyta, co kto pije. Dziś piją wodę. Dobrze, bo prościej.

To dopiero początek śniadania. Potem sprzątanie ze stołu, mycie naczyń. Drobnostka. Trudniejsze jest spakowanie wszystkiego, co trzeba, by po drodze do szkoły, przedszkola, pracy, nie okazało się, że nie zostało spakowane wszystko. Jeśli jest przeziębienie lub grypa, trzeba dorzucić odpowiednie medykamenty. Aha, sprawdzić, czy portfel nie został w spodniach, które były wczoraj w użyciu. Gdzie są kluczyki od samochodu. List do wysłania na poczcie. Saszetka, którą obiecało się koleżance poprzedniego dnia, że się ją przyniesie, jak również książka, do oddania. Jedna i druga komórka, choć jedna prawie całkiem rozładowana. Zrobić w pamięci szybką analizę dnia i poszczególne punkty skojarzyć ze wszelkimi zmiennymi x, y….. z, które można sobie teraz wyobrazić. Najlepiej – w ułamku sekundy.

Kiedy w końcu przychodzi do wiązania sznurówek, nic dziwnego, że można uznać tę czynność za najbardziej idiotyczną na świecie. To już wiązanie szalika ma jakiś sens. Ale sznurówki? Głupota. Na sznurówkach można wyładować całą swoją wściekłość, wreszcie uspokoić się i pogodzić – że tak właśnie jest, i że trudno. I dokładnie wtedy leciwa sznurówka pęka, w akcie zrozumienia i poświęcenia samej siebie na rzecz właściciela, który teraz może już z czystym sumieniem puścić stek przekleństw, doświadczając porannego katharsis.

Problemy z kośćmi pomagają na przeziębienie

Pamiętam, na sali pooperacyjnej było zimno. Nie od razu zdałem sobie z tego sprawę, nawet nie od razu po tym, jak doszedłem do świadomości. Zresztą ciekawe, co się zauważa najpierw, i szkoda, że nie pamięta się tego, co się zauważyło najpierw, po obudzeniu. A kiedy jest ten moment, w którym pacjent już się obudził? Można zaryzykować stwierdzenie, że budzimy się przez całe życie, a również przez całe życie jesteśmy pacjentami, od urodzenia, gdy skalpelem tną nam pępowinę. Sen i jawa przeplatają się, i wkrótce i tak nie wiadomo, co było snem a co jawą, choć niektórym się zdaje, że dokładnie wiedzą.

Kiedy dotarło do mnie, że jest zimno, nie od razu się zmartwiłem. Miałem na głowie, a w zasadzie – w głowie – inne problemy, ale też matka nadzieja mówiła mi, że zimno jest przejściowe, bo pewnie ktoś właśnie przewietrzył, albo otworzył drzwi na korytarz. Z czasem okazało się, że na sali pooperacyjnej właśnie tak, jak teraz, jest, zdaje się, zawsze. Czyli – zimno.

To, że czuje się zimno, nie musi oznaczać, że rozumie się tego konsekwencje. Można czuć to, co tu i teraz, i niektórzy mówią, że jest to najszczęśliwszy sposób odczuwania. Niemniej jednak ludzka wyobraźnia, połączona z pamięcią, oferuje kilka wariantów bliższej i dalszej przyszłości, a który z nich wybierze świadomość, zależy chyba od chwilowego natchnienia emocjami. W każdym razie, mój stan nie pozwalał na samodzielne poprawienie sobie kołdry, cienkiej zresztą, ani na naciągnięcie koca, którego i tak nie było. Pamięć zaś podpowiadała, że skończy się to przeziębieniem, tak, jak za każdym razem, jak kończyło się to zawsze – od dzieciństwa.

A jednak nie. Mijały dni, ja ruszałem coraz śmielej różnymi częściami ciała, wracała chęć patrzenia na pokarmy, tylko ból głowy i wołania na pielęgniarkę pozostawały te same. Wtedy zacząłem tworzyć teorię, że na katar i ból gardła pomaga dziura i krwiak mózgu. Diagnoza ta nie miała większego praktycznego znaczenia, ale skoro dziura i krwiak już się zdarzyły, mogłem cieszyć się przynajmniej zdrowiem nosa, gardła, oskrzeli i płuc. Gdybym miał wybierać… ale nie mogłem.

I teraz…. Teoria przypomniała mi się ponad miesiąc temu, kiedy powrócił, powracający z regularnością, wściekły ból pleców. Ponad miesiąc minął już zmagań z kręgosłupem, i znów nie od razu zauważyłem, że mimo, że wokół kaszlną, prychają, słaniają się na nogach z chusteczkami przy twarzy, moje drogi oddechowe są czyste. Teoria jednak się sprawdza! Co więcej, pomaga nie tylko dziura i krwiak mózgu, ale również przestawienie kręgów i wypadanie jądra miażdżystego kręgosłupa! Zapisałem te obserwacje. Może się okazać, że z biegiem lat zgromadzę niezłą listę urazów, które usuwają problemy górnych dróg oddechowych.

I najnowsze potwierdzenie teorii o tym, że większy problem leczy mniejszy. Przedwczoraj wracając z basenu, nie przeczuwałem jeszcze, co mnie czeka. Dopiero budząc się rano stwierdziłem z radością, że nerw kulszowy przycichł wyraźnie, i poranna droga do WC wreszcie zaczęła przypominać wędrówkę człowieka wyprostowanego (homo erectus). Możecie wyobrazić sobie moją radość! Przełknąłem ślinę i szczękę wykrzywił piekący niczym rozpalona obręcz, ból gardła. Teraz już jestem pewien, że kręgosłup wraca do zdrowia.

Dowód na podświadomość

Zaopatrzeniowiec dał mi dwa banknoty po 50 zł. Na zakupy, dla fabryki, w której pracuję.

Po godzinie znalazłem wreszcie trochę czasu, żeby wyjść do sklepu. Ale nie mogłem znaleźć pięćdziesiątek. Naprawdę nie mogłem znaleźć –  na biurku, pod biurkiem, między papierami. W końcu przebiegłem trzy piętra informując koleżanki i kolegów, że szukam dwóch pięćdziesiątek. Nawet nie pytałem, czy ktoś znalazł, bo jak znalazł i chce mi oddać, to teraz odda, a jak nie chce, to nie. Portier jęknął tylko „Aż tyle? Może dać ogłoszenie na tablicę?”. Wróciłem do pokoju, grzebiąc po kieszeniach. Patrzę, a jestem przy koszu na śmieci i zaglądam do środka. Ale po co? Obmacuję sweter, lecz w nim nie ma kieszeni. Do kurtki przecież nie sięgałem, ale teraz nie zaszkodzi sięgnąć. Nie ma. Ciągnie mnie do kosza, który znów pojawia się przede mną. Zrywam z niego pokrywę. Ręce wchodzą, przewracam zmaltretowane, wilgotne papierowe ręczniki, reklamówkę po kajzerce, zapach zaś pochodzi z otwartego dziś jogurtu. Jogurt zresztą był przeterminowany i tak naprawdę – to serek dla dzieci, ale mocno słodzony, więc jem go ja (cukrzyk), żeby dzieci uchronić przed nadmiarem cukru.

Co ja robię? Nie wiem, co robię, przewracam śmieci dalej, ale to nie ja, tylko moje ręce przewracają. Ja na nie patrzę i pozwalam, bo onieśmielony, jakoś nie śmiem im zabronić. W trakcie przewracania, na tle czarnego śmieciowego worka, pozostały dwie chusteczki higieniczne. Dwie, jak bliźniaczki, stłamszone, dodatku niebieskie, tylko dlaczego niebieskie. I z wizerunkiem. Kogo? A boja wiem. A wizerunek – z koroną. Bo to dwie pięćdziesiątki.

Sposób na twórczość

Czekając na koniec sobotniej premiery zauważyłem gdzieś tam leżącą gazetę. Otworzyłem, a tam – wywiad z Wiesławem Myśliwskim, pisarzem. I w jego słowach – podobne tropy, które przemykały mi w wyobraźni, gdy stukałem wpis Piszemy wypracowanie. Myśliwski mówi – piszę rzeczy uświadomione oraz te nieuświadomione. Te drugie są nawet ważniejsze od tych pierwszych.

Jakie to miłe – przeczytać u kogoś o czymś, o czym się myślało dzień wcześniej. To dlatego namawiałem córkę, żeby zaczęła pisać nie zastanawiając się zbytnio nad tym, co pisze. Fenomen polega na tym, że sami mamy problem dotrzeć do tego, co jest w nas. I nie tak rzadko zdarza się, że im intensywniej próbujemy tam sięgnąć, im bardziej świadomie, planowo i sukcesywnie, tym trudniej do tego dotrzeć.

Tak więc docieranie do siebie polega na regularnej nieregularności, kontrolowanym braku kontroli, na odwracaniu uwagi od tego, co zbytnio uwagę koncentruje, na myśleniu o czymś innym właśnie po to, by zacząć myśleć o najważniejszym. To jakby celować obok drzewa wiedząc, że właśnie w ten sposób trafi się w drzewo.

Trudno to pojąć? Podam wam przykład. Kilka lat temu montowaliśmy głośniki-tuby na planie scenicznym nowego przedstawienia. Scenograf był nam już znany, również z charakteryzującej go przekory. Do głośników musiały dochodzić kable, a ponieważ miały niebieski kolor, były dość dobrze widoczne. Wiedzieliśmy, że nie spodoba się to scenografowi, z drugiej strony – przemalowanie kabli lub ich ukrywanie kosztowałoby nas wiele pracy.

Normalny i uczciwy sposób polegałby na rozmowie ze scenografem i zapytaniu go, co on o tych niebieskich, świecących kablach, sądzi, w kontekście jego scenografii. Lecz byliśmy pewni, że w ten sposób przesądzimy o odpowiedzi i skażemy siebie na cały dzień mrówczej pracy. Dlatego mój doświadczony w teatralnych bojach kolega zagrał va banque. Gdy scenograf zauważył nasze kable, on powiedział szybko: „my będziemy je jeszcze przemalowywać i ukrywać, tak tego nie zostawimy, bo to paskudnie wygląda”. Na co scenograf: „ale po co, tak jest bardzo dobrze”.

Popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo, a ja poznałem nowy sposób na docieranie do wnętrza duszy artysty.

Lista zaległości

Przy śniadaniu, oglądając ten film, próbuję robić listę moich zaległości. O dwóch pamiętam od razu – film z Zatonia oraz zdjęcia dla Agnieszki S. Patrzę w sufit i szukam w pamięci, i akurat teraz nie mogę sobie przypomnieć więcej. Ale jest ich więcej, z pewnością. Pustka w głowie. Może powinienem zmienić film, który oglądam przy śniadaniu – „Mein Kampf. Anatomia hitlerowskiej zbrodni” może nie sprzyjać pobudzaniu pamięci….

Albo wprost przeciwnie. Sam nie wiem…

Heniu, jesteś wielki

Po pewnym epizodziku, po którym, gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłem zwrócone w moją stronę twarze rodziny: żony i dzieci. Leżałem na kremowej pościeli w miłym pokoiku, za oknem było ciemno, a obok paliła się nocna lampka. Zastanawiam się do dziś, jak to możliwe, że w takich momentach wiem, że to jest moja rodzina (przynajmniej nie dziwi mnie ich obecność).

Powinienem dokończyć powyższe zdanie – wiem, że to moja rodzina, i wydaje mi się nawet, że wiem kim sam jestem. A jednak zadaję im pewne pytanie, które z biegiem minut zaczyna mnie coraz bardziej nurtować:

– Co ja tutaj robię?

Następują zatem wyjaśnienia:

– Jesteś tu bo…, wieczorem robiłeś…., rano byliśmy razem…, potem my poszliśmy spać a ty jeszcze…, i obudziliśmy się kiedy… no wiesz.

Brzmi to jak opowieść o kimś innym, próbuję usilnie przypasować fakty do samego siebie, lecz wrażenie mam takie, jakbym dowiadywał się o wydarzeniach sprzed stworzenia świata.

– Muszę iść do ubikacji.

Muszę iść, ale nie jestem pewien, czy to moje nogi, bo moje zwykle mnie słuchają. Oszczędzę wam i sobie kolejnych szczegółów, które powracają wraz z pamięcią oraz niezbitymi dowodami tego, co się stało, które odkrywam jeden po drugim na moim ciele. Dość, że po kilku dniach prawie wszystko wróciło do normy. Z wyjątkiem… prostowania się.

Na przykład – zabieram coś ze stołu, pochylam się, a potem, wiadomo, potrzebuję się wyprostować. Albo wiążę sznurówki. Albo dźwigam plecak. Albo zaglądam na półki w sklepie. No sam nie wiedziałem, ile jest takich momentów, w których trzeba się wyprostować. Nie wiedziałem do teraz.

Tak więc aby się wyprostować w miarę cywilizowany sposób, próbowałem najpierw na lewej nodze, z prawą lekko zgiętą. Próbowałem też prostować się szybko i zdecydowanie. Ale np. na ulicy wyglądało to głupio, więc tam prostowałem się powoli. W takich chwilach, sam nie wiem kiedy, na twarzy pojawiał się grymas, maskowałem go przyglądając się niby gołębiom, albo udawałem, że właśnie przypomniałem sobie o czymś ważnym, co zostawiłem w domu. Czasem pomagało też przekręcenie stopy w lewo, czasem, ku mojemu zdziwieniu, właśnie wtedy nie bolało. Ale ponieważ i tak byłem przygotowany, że zaboli, więc czy bolało czy nie, tu już żadna różnica. Bo i tak prawie zawsze bolało.

Bolało trochę mniej, kiedy np. wsparłem się na biurku na kilkadziesiąt sekund. A także gdy posiedziałem trochę po turecku, a w busie, siedząc na fotelu, podłożyłem pod pośladek prawą stopę – potem nie bolało przez jakieś dwie godziny. Generalnie jednak – bolało, i pomyślałem wtedy o… Heniu.

– Heniu, mogę jutro? Nie? Jutro jesteś u dentysty. Heniu, dobra, w piątek.

Gabinet Henia mieści się w jego domu, na drugim piętrze. Mam wrażenie, że Heniu obserwuje pacjentów, kiedy idą po schodach i już wtedy analizuje ich kondycję. To dlatego puszcza ich przodem. Dość, że kiedy tam dojdą, Heniu zdaje się wiedzieć o nich wszystko. Ciekawe, czy są tacy, którzy jednak nie dojdą na drugie piętro o własnych siłach, i ciekawe co wtedy on z nimi robi? Koniec końców, kiedy znajdą się wreszcie na jego stole, który ma specjalną dziurę na twarz, przypatrują się przez nią podłodze i jest im wszystko jedno, co Heniu z nimi robi, byle było lepiej.

Heniu, od wizyty u ciebie przestałem liczyć wyprosty. To znaczy na razie liczę, ale za każdym razem się dziwię, że oto już jest OK, że mogę wiązać sznurówki i pochylać się nad komputerem, i że nie strzela we mnie piorun, od kręgów lędźwiowych do zagłębienia pod kolanem. Heniu, co tam poezja, teatr, malarstwo i dyskusje doktrynalne. Tak niewiele trzeba, by poczuć się szczęśliwym.

Postęp

Piszę po raz pierwszy za pomocą smartfonu. Przy tej okazji przypomina mi się pewna opowieść.

W domu z ogrodem powstał pomysł spędzania wieczorów na zewnątrz. Pierwotnie wystarczyły trzy krzesła, po jednym dla każdego domownika. Potem między krzesłami znalazł się stolik – na herbatę lub piwo. Ponad stolikiem wkrótce rozpięto duży parasol. Na wypadek słońca lub deszczu. Okazało się też, że warto byłoby móc gdzieś chować krzesła, na wypadek ulewy. Pod parasolem bawiły się też nierzadko dzieci, trzeba było znaleźć miejsce na kredki, bloki rysunkowe, pluszaki oraz samochody z plastiku.

Praktyczna okazała się altanka. Tata znalazł używaną, zamontował. Ponieważ altanka zacieniała na stałe fragment trawnika, przestała na nim rosnąć trawa. By uniknąć klepiska, które deszczowymi dniami zamieniało się w błoto, altankę przydało się wybetonować.

Znacie dalszą część tej opowieści? W kilka lat po ustawieniu pierwszych krzeseł na ogrodzie, stanęły kolejne, z dala od świetnie wyposażonej altany – w elektryczność, kuchenkę, zlew oraz punkt dostępowy sieci bezprzewodowej.

P.S. A jednak pisanie na smartfonie to mordęga. Idę wyglądnąć na jezioro…

Informatyk na wakacjach

Jestem na zgrupowaniu chóru, w niewielkiej miejscowości podgórskiej. Pensjonat bardzo przytulny, oprócz pokoi gościnnych są sale konferencyjne, sauna, boisko, plac zabaw, drewniana chatka z kominkiem i plaża nad rzeczką. Ponieważ jednak sporo osób wyrwało się prawie na siłę ze swojej zawodowej codzienności, co chwila ktoś potrzebuje dostępu do internetu.

A internet tu kapryśny jest jakiś. Pierwszego dnia cieszyliśmy się nim, drugiego był tylko rano, po czym przestał być. Dyżurny informatyk powinien być na telefon, lecz czy to z powodu wakacji, czy natłoku innych zleceń, wszystko jedno, dość, że w ciągu tych kilku minut, na które tu wpadł, nie skłonił internetu do pozostania. A nikt z nas nie skłonił do pozostania informatyka (dyżurnego, na telefon).

W następne więc kolejności my, goście, skłoniliśmy właściciela placówki, do wydania nam klucza od drzwi serwerowni. Towarzyszył mi Rysiek z Poznania, informatyk, jak szybko się zorientowałem po jego sposobie mówienia oraz niegasnącej chęci załatwienia sprawy raz a definitywnie.

Dostaliśmy się do szafy, szumiącej wentylatorami, jak to w przyzwoitej serwerowni bywa. Lecz odkryliśmy tam całkiem nieprzyzwoity kłąb drucików, połączonych sposobami jeszcze mniej przyzwoitymi (nie odpowiadam za wasze skojarzenia). Postanowiliśmy nie patrzeć na nieprzyzwoitości i działać w szlachetności serca. Jak? Omijając część urządzeń, łącząc wszystko jednym kablem tak, by strumień bitów pomknął prosto do naszych pokojów. Zastanawialiśmy się, co na to powie właściciel, a tym bardziej dyżurny, lecz ciągle nieobecny informatyk, który przecież prędzej czy później trafi na nasze dzieło. „Raz kozicy śmierć” powiedzieliśmy sobie, „kozicy”, bo jesteśmy prawie w górach.

– Wiesz, dlaczego tak mało jest dobrych informatyków? – zapytał mnie przy robocie Rysiek. Patrzył na mnie z wysoka, bo jest wysoki.
– Oczywiście, że nie – odparłem i popatrzyłem na niego, zadzierając głowę.
– Bo dobry informatyk wiesza się razem z programem.

Jak na razie internet działa, a my cieszymy się życiem. Ale i tak wcale nie uważamy się za dobrych informatyków.