Zmiana ról

Dziś, koszuli flanelowej, którą nosiłem chyba z dziesięć lat, obcinałem rękawy. Położyłem ją na stole, poszukałem pachy, i… ciach. Czułem, jakbym sobie obcinał ręce. Potem przeciągnąłem nożyczkami po grzbiecie, na kołnierzyku trzeba było mocniej nacisnąć. Koszula od dziś będzie służyć do wycierania reflektorów w samochodzie. Wiadomo, że w zimową pluchę reflektory brudzą się najszybciej, a nie ma to jak dobra widoczność. To sprawa bezpieczeństwa.

Koszulę ciąłem, bo trzeba się pozbywać starych rzeczy. Szczególnie, gdy kupuje się nowe. Albo para-nowe, jak te dwie koszule i spodnie, które ważyły jakieś półtora kilograma. Tak więc dla równowagi pozostaje mi pociąć jeszcze jedną koszulę oraz jakieś spodnie. Ale za drugim razem już nie będę miał tego wrażenia, że kaleczę sam siebie, to było tylko na początku. Dlatego Wam o tym piszę – zanim wyleci mi z głowy.

PS. Dotychczasowe spodnie, a w zasadzie ich kawałki, służące do czyszczenia reflektorów, przydadzą się teraz do wycierania plam oleju z silnika.

Koncert fortepianowy

Kap, kap, kap…

Zagrać muzykę na jednym dźwięku. Biorę taki fortepian, bo jest mi najbliżej. Oczywiście nie mam na myśli prawdziwego fortepianu, gdyż niewiele fortepianów miałem do mojej dyspozycji. Raczej było to okazjonalnie, bo cóż to znaczy fortepian nawet na godzinę dziennie… Biorę więc fortepian sztuczny, albo nawet pianino. W oktawie razkreślnej wybieram jeden dźwięk – tak najprościej. No i zaczynam… Inne klawisze nie istnieją, mogę naciskać tylko ten jeden. I okazuje się, że dźwiękiem z jednego klawisza można opowiedzieć całą historię życia.

A gdybym miał napisać tekst…. na przykład jednym słowem? To za mało. Jak znaleźć literacki odpowiednik jednego klawisza w fortepianie? Może ktoś podpowie…

Próżne myślenie, pozostaje po prostu spać. Może jeszcze piwo, albo jeden rząd okienek czekolady. Tylko po co to? Po nic. Po prostu spać, nic więcej. Na jednym klawiszu gra ktoś, chyba za ścianą, w mieszkaniu obok. A może na zewnątrz, na ulicy, tam gdzie skarpa kończy się asfaltem drogi; lub może po drugiej stronie szosy, tuż za ogrodzeniem, w ogrodzie sąsiada. To niemożliwe? Ale ja słyszę, że gra. Że co, że grudniowej nocy nie ma pianin w ogrodach, a tym bardziej kogoś, kto chciałby na nich zagrać, bez rękawiczek, albo w rękawiczkach z wyciętymi palcami? W moim miasteczku, w co drugim ogródku, ktoś gra na pianinie, jednym klawiszem, lecz każdy – innym. I gdyby posłuchać z daleka, to mimo szumu ciężarówek na miasteczkowej obwodnicy dałoby się usłyszeć mały koncert fortepianowy.

Ćwiczenia z pisania o niczym (znów)

Znów to samo – wrażenie, że nie powinienem ot tak sobie iść spać. Że pozostało coś do napisania, a może wyrzucenia z siebie. To coś tkwi tam gdzieś, wewnątrz, ale nie wiem gdzie, nie wiem, jak to namacać, wyłowić, chwycić. A może to bzdura, złudzenie, taki po prostu rozstrój żołądka.

Dziś było wiele emocji… Nie jestem w stanie ich podsumować. Może to jedno wrażenie – że żyję za szybko, i umykają mi one. To zaniedbanie, wykroczenie, przestępstwo, grzech może nawet – żyć i nie odczuwać tego, co się przeżywa. To zaprzeczenie sensu życia, bo skoro już doszło do tego, że żyję, czuję, myślę, to jakimś nieporozumieniem, mówiąc delikatnie, jest to, że się znieczulam na przeżycia i lekceważę moją świadomość. Jakbym wracał tym samym do jakichś atawistycznych odruchów życia instynktownego, które oczywiście ma sens w przypadku zwierząt, ale przecież nie po to jestem człowiekiem, jakimś splotem okoliczności.

Jestem człowiekiem, ale nie po to, by tworzyć teorie. Nie teraz, jeszcze nie na tym etapie. Mój etap – to zauważać, tak po prostu. A może i jedno i drugie – bo zauważanie czegoś aż się prosi o stworzenie teorii tego. Lecz z kolei zauważenie czegoś następnego często modyfikuje, o ile nawet nie rujnuje dotychczas zbudowaną teorię. Tak więc sumując – sensem jest zauważanie rzeczy, przez co wzrasta świadomość. Budowane teorie są natomiast czymś pobocznym, roboczym, są o tyle dobre, o ile prowadzą do kolejnych odkryć. Jeśli natomiast zamykają horyzont dostarczając przyjemnego wrażenia wszechwiedzy – należy je jak najszybciej zrewidować i najpewniej – porzucić.

A teraz, wobec powyższego, teoretycznego bebłania, jeden konkret, mianowicie – jedno z miejsc z mojego miasteczka, na które gdy patrzę, nie mogę wyjść z podziwu, że coś takiego istnieje. Co więcej – zwykle nie zwracam na nie uwagi, przechodząc, gdyż nie widzę w nim nic szczególnego. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie, żeby było tu inaczej. I kiedy wreszcie będzie inaczej – to chyba go nie poznam, i to niepoznanie będzie mnie uwierać, jak zgrzyt w samym środku ćwierkającego lasu. Oto ten obraz:

Piękno, którego zwykle nie dostrzegam

W zasadzie powinienem zrobić to zdjęcie we wtorek lub piątek, kiedy jest tu targ, i zamiast samochodów na parkingu – widać stragany. Ale jestem zbyt niecierpliwy. Prawda, że to jest…… piękne to nieodpowiednie słowo. To jest – niesamowite. To coś z gatunku trąby powietrznej, zjawiska, którego nie da się okiełznać, które po prostu jest obok nas i wszystko, co można zrobić, to dziwić się……

Dobranoc.

Stoi twarzą do okna

za plecami ma piętrowe łóżko, na którym usypiają dzieci. Okno jest na piętrze, wychodzi na podwórko (nawet nie podwórze), zamknięte z drugiej strony budynkiem, będącym kiedyś stodołą. Jeszcze niecałe dwa lata temu miałby naprzeciwko siebie spadzisty dach pokryty dachówką, a teraz, ponieważ dach zamieniono na płaski, otwiera się dalej widok na ogród.

Ale jaki tam, widok, o tej godzinie. Późna jesień, i o wpół do jedenastej w nocy; niewiele przecież widać. Dwie lampy w oddali, których światło przebija się między konarami drzew. Że to konary, to się tylko domyśla, bo przesuwając głową w prawo lub lewo o kilkanaście centymetrów widzi, że lampy nikną i pojawiają się znowu. Z prawej strony świecą lampki na grobach, najbliższe w odległości niecałych stu metrów.

cmentarz

Księżyc blisko pełni, ale to może poświata miasteczka daje aurę nieba. Piętro niżej oglądają telewizję, a może świecą też małą lampkę. Te resztki światła objawiają nieruchomy, ciemny, gnuśny niestety krajobraz. Gdyby spadł śnieg, to zdarzyłoby się coś porównywalnego z cudem, na który wszyscy zdają się czekać.

Siedzi pod uchylonym oknem, wbrew zasadzie, że jako człowiek chorowity już od dziecka, powinien się pilnować. I oczywiście oraz nieodwołalnie, absolutnie nie siedzieć pod uchylonym oknem, gdy temperatura na zewnątrz zbliża się do zera. Uchylił okno dlatego, aby usłyszeć, czy świat na zewnątrz jeszcze żyje.

Żyje słabo. To i dobrze. O tej porze docierają, przez ciszę, odgłosy pociągów ze stacji kolejowej, zza dwóch kilometrów. Zostawił tam dziś swoją dziewczynę, która wsiadła, z bagażem, do wędrującej stonogi. Wsiadła i pojechała łańcuszkiem podróżnym, który zaczął się tak śmiesznie, właśnie tutaj, na przybłoconym podwórku sąsiadującym z ogrodem – milczącym, szarym, nieużytym późną jesienią. Dziewczyna omijała kałuże, idąc w wypastowanych, czarnych, wysokich butach w stronę samochodu. Potem stonoga zawiozła ją do eleganckiego miasta, stolicy. A dalej łańcuszek prowadzi do Wiednia i Kiszyniowa. Ale śmieszne! We wtorek będzie też na chwilę w Kijowie. Śmiać mu się chce, gdy stoi w oknie i czeka po prostu na śnieg, który przykryje zmartwiały ogród. Martwota wtedy nie zniknie, stanie się tylko szlachetna, z akcentem wieczności, może anielska.

Powiew nadchodzący zza okna niesie pierwotną tajemnicę, która szepce: należysz do mnie. Żadna to tajemnica… To oczywistość, że należy do tego powiewu, do tego błota, tej martwoty jesiennej również. Że bliżej mu do nich, niż do rozświetlonych europejskich stolic, klimatyzowanych, hermetycznych pomieszczeń, sterylnych ekranów komputerów, czy kokpitów aut wyściełanych skórą (sztuczną). Należy do kurzu, ziemi, roli, tej gleby, tego wiatru, tego chłodu, tych konarów, z których się wywodzimy. I one prędzej czy później upomną się o niego.

cmentarz

To życie to wycieczka, z której kiedyś powróci – do swoich, do wieczności, do czegoś, o czym myśl nie pozwala teraz swobodnie oddychać. Ale właśnie wtedy oddychać już nie będzie potrzeba.

Boi się? Czy przypuszczałby, że samymi słowami można wzbudzić to uczucie – strach powiązany jednocześnie z zachwytem? Lecz to nie tylko słowa, one są tylko nośnikiem. To uczucie jest w nas…

Brama ul Mogilska, Kraków

nic takiego

Po kilku dniach, w których napięta wewnątrz struna, rozedrgana, nie pozwalała zasnąć ani spokojnie spojrzeć w ludzką twarz, również tę w lustrze, chyba wreszcie się trochę uspokaja. Jeszcze boli głowa, a może to dzięki niej właśnie nie pozostaje nic innego, jak się poddać. Walkower to droga do wolności, paradoksalnie, ale błogo.

A ponieważ chyba zbiegiem okoliczności udaje się złapać cienką linię, delikatną jak pajęczyna, która prowadzi do wyjścia, to w trosce o to, by jej nie stracić – proszę chwyćcie ją również. Wystarczy lekko dmuchnąć, by uniosła się nieco i zabłysła nawet w tak żałosnym świetle, jak to bure, dogorywającej jesieni.

Zaciemniony chmurami bezruch

Kiedyś był tu las. Dokładnie tu, gdzie ta ulica i ten dom. A może było puste pole. Musiało być to dość dawno, co najmniej przed tysiącem lat, bo to miasteczko jest stare, choć na takie nie wygląda. Jakieś inne miasteczko rozrosło się w tym czasie, pewnie dlatego, że przywiązało się do rzeki. Tutaj nie ma rzeki, może tylko rzeczka, rzeczywiście większy strumyk.

Tak więc jak to było, kiedy stał tu las, albo zwykłe, puste pole? Stał w ciągu jesiennych, bezimiennych dni, które nie wiadomo, po co przechodzą, jedne po drugich. Jakby zaciemniony chmurami bezruch miał jakąś wartość, na przykład medytował, zbierał się w sobie, obmyślał plany, na ten niewiadomy teraz moment, gdy ukaże się wreszcie, któregoś dnia, słońce.

Ćwiczenia z pisania o niczym (nr …)

Mgła dziś rozpływa się, w bezruchu, zresztą tak, jak wczoraj. Ale wczoraj jakoś wyszło słońce, chyba wyszło. Dzisiaj chyba nie wyjdzie. Raczej nie wyjdzie. Chyba raczej nie wyjdzie. Nie wyjdzie na pewno. Przynajmniej teraz nic na to nie wskazuje. A i nie wskazuje na to, by się to miało zmienić i by zaczęło wskazywać. 

Czyli stojący dzień. Gdyby być na zwolnieniu lekarskim, można by patrzeć przez okno już od rana aż do obiadu, i nagle nadszedłby obiad, tuż za rankiem, prawie wraz z nim. W sumie można by zjeść obiad wraz ze śniadaniem. Gdyby coś było na obiad. W sumie odległość obiadu od śniadania dzieli praca, którą trzeba wykonać na rzecz obiadu. Raz idzie szybciej, raz wolniej, a bez zegarka to i tak wszystko jedno. Po prostu robi się obiad, a potem zjada. Potem znów patrzy za okno, o ile jeszcze coś widać. Mgłę na pewno będzie widać, bo ją tak samo i zawsze widać. Ale przecież i w sumie, nie widać.

Gdyby ruszyło się drzewo, malutki listek, kilka listków, od wiatru. Lecz skoro jest mgła, to wiadomo, że wiatru nie ma. Ale gdyby coś się jednak poruszyło, to mogłoby oznaczać, że nadchodzi wiatr, a z nim i zmiana, choćby mgły, choćby na inną. Drgnął listek! Jeden z ostatnich na uschłym prawie orzechu. Nie, to nie ruch powietrza, to chyba kropla spadająca z gałęzi. Nic dalej. Trzeba czekać. Na kolację.

Wietrze, przybądź…

A jeśli braknie ci przeszkód, sam będę przeszkodą. Zaszeleścisz we mnie, zaszmerasz, usłyszą to palce, pobiegną wreszcie po klawiaturze. Zaszepczę ci spowiedź z mojego wielomówstwa, poniesiesz ją czym dalej. Chciałbym przestać mówić w godzinę pokuszenia, zamknąć słowa w szarym pudełku, a potem, z tygodniowego zamyślenia, wydobyć milczący tekst.

Wietrze, przybądź

wydobyć tekst…

Wiatr….

Wieje dziś cały dzień. Są jeszcze liście, więc dopóki są, szeleszczą, szumią na wietrze. Cóż więcej pisać, kiedy poprzednimi laty już to opisałem. Ileż można „pogłębiać” wiatr? „W nieskończoność”, ktoś powie. Pewnie tak, ale pisarz jest skończony. I w końcu (skoro „skończony”) pozostaje mu tylko cisza. W której szumią liście, dopóki jeszcze nie opadły. Jak opadną, wyć będą nagie konary. O ile będzie wiatr. Jeśli wiatru zabraknie, to tym bardziej pisanie straci sens. Tak, dopóki jest wiatr i dopóki jest mu coś na przeszkodzie, co może szumieć, szeleścić, wyć, huczeć, dopóty litery wychodzą mi spod palców. Te dwa elementy: wiatr i przeszkoda na jego drodze, a tak naprawdę – ów szum, szelest, huk, wycie, są warunkiem mojego pisania.

– Drzwi nie były umyte, od kiedy dom był ocieplany – zabrzmiał czyjś głos w sypialni.

Potem zapadła klamka w balkonowych drzwiach, i przestało szumi

 

 

 

 

Twardnieją opony

Jest chłodniej. Odczuwa to i samochód, a skoro on, to i ja też. Zresztą skąd bym wiedział, że odczuwa to nasz samochód, gdybym ja tego nie odczuwał.

Wiele aut na gaz czasami stają się silniejsze, gdy temperatura powietrza spada. To te z prostszymi instalacjami gazowymi, jak w moim aucie. Po drugie – opony letnie w temperaturze poniżej 13-15 stopni wyraźniej twardnieją. To sprawia, że auto czujniej reaguje na skręty kierownicą – i to też jest bardzo fajne. (To fajne oczywiście na suchej nawierzchni, nie ma mowy o śniegu, lodzie czy nawet oszronieniu, deszczu też).

Wspominam poprzednie „kapcie” – Dunlop Sport 225/60 R15. Dostałem je w spadku, miały z trzynaście lat, czyli niemłode i w zasadzie należało już na nich nie jeździć. Ale były twarde, auto szło posłusznie za kierownicą, co jest fantastycznym uczuciem. Tylko raz udało mi się zauważyć  ich ugięcie – to było pewnego bardzo gorącego, letniego popołudnia. Kupiłem potem Fuldy o tym samym rozmiarze i już na pierwszej jeździe się rozczarowałem. Zachowują się jak balony, auto na nich pływa i nie wiadomo do końca, czy na zakrętach jeszcze się uginają, czy już ślizgają. Zawsze wchodząc szybko w zakręt trzeba wkalkulować to ugięcie. Jest to niepewność i strata czasu, w trakcie którego auto osiada w zakręcie”. To trwa nawet z sekundę, a sekunda to wieczność w takich momentach.

No ale trudno, kupiło się takie kapcie, teraz trzeba dojeździć, z powodów finansowych 😉 Jest pociecha – miękkie opony mniej zużywają zawieszenie.

Niesamowite czuć duszę auta podczas jazdy. Staje się ona tak wyraźna, namacalna wręcz. Auta lubią jeździć, jeśli oczywiście nic im nie dolega i mają sensownego kierowcę.

Czuję, jak ono chce, by wprowadzić je w drżenie, by silnik odetchnął pełniejszą piersią, by dać mu trochę polotu, fantazji. Chce się oprzeć mocniej w zakręcie, odepchnąć od asfaltu, potem chce trochę spokoju, odpocząć. Jedne są żwawsze w mieście, inne (jak moje) bardziej stateczne, zaczynają frunąć dopiero na trasie, budząc się z drzemki powyżej 120 km/h.

Wciąż nie mogę się nadziwić ich duszom – jakie są różne, i jak swój styl narzucają kierowcom. Kierowca może ten styl ignorować, ale to nikomu nie wychodzi na dobre. Poszukiwanie tego stylu, poznawanie konkretnego samochodu jest jak odkrywanie nowego lądu. Za każdym razem, gdy wsiadałem do samochodu, który miał być lepszy od poprzedniego, odczuwałem w pierwszym momencie rozczarowanie. Auta trzeba się uczyć tak, jak współpracy z nowo poznanym człowiekiem. Układ auto-kierowca przypomina mi kontakty człowiek-człowiek, te bardziej bliskie, może nawet najbliższe.

PS. Jeszcze o oponach: bywają tak różne, jak Słońce i Księżyc. Najbardziej wypasione auto na kiepskich oponach jest niewiele warte, staje się niebezpieczne. Kiedyś nie miałem o tym pojęcia.