„Mam ładną buzię…”

Chcę z siebie to wyrzucić, z drugiej strony chciałbym nie być całkiem subiektywny. To, co przeżyłem dzisiaj wymaga ułożenia się we mnie… Dlatego, że chciałbym zrozumieć, jak jest naprawdę… choć pewnie prawda jest banalna…

Jakoś nie mogę sobie przypomnieć ludzi, których cenię, a którzy potrafili być chamami. W mojej pamięci rzucanie mięsem kojarzy się ze skrywanym dyletanctwem. Najprostszy sposób by skryć swoją pustkę i bezradność to atakować innych. Jakże trudno mi teraz oprzeć się wrażeniu, że prawdziwi artyści to ci, którzy potrafią stworzyć wartość praktycznie z niczego, samym sobą. Tkają swoją materię, dla niej samej, nie po to, by pokazać siebie. Chyba chcą coś przekazać – coś z tego, co przeżyli, czego doświadczyli, a mają tego sporo. Z pewnością nie chodzi o informację o tym, jacy są wspaniali.

Ci artyści sztuczni potrzebują zastępu opiekunów, dublerów, wizażystów, choreografów, reżyserów, z wielkimi nazwiskami, tonami drogiego sprzętu. Ludzi, którzy powiedzą im w każdej sekundzie, co robić. Celem jest oczywiście osiągnięcie sukcesu, czyli pozostanie w świetle reflektorów. "Mam ładną buzię, wy macie zrobić resztę". Powód tej postawy, jeden prawdopodobny – wewnętrzna pustka dotycząca tego, co naprawdę jest sztuką, wartością. Histeryczna, obsesyjna promocja siebie, i obrona jednocześnie, przed wyimaginowanym stadem czyhających co krok wyzyskiwaczy.

Jestem wściekły i zawiedziony. Dlatego, że z jednej strony angażuję się emocjonalnie i daję najlepsze co mam, z drugiej – trzebaby się zdystansować, by mieć spokojne życie. I nieodparte wrażenie, że w takiej atmosferze ludzie pracują chyba tylko dla pieniędzy. A gdzie zagadka wspólnego tworzenia? Gdzie wspólne poszukiwanie, odkrywanie, zabawa… Nigdzie. Tylko kłąb nerwów – czy na pewno wyglądam świetnie, czy coś znaczę, czy i tym razem się udało…

Ten system wartości jest nie dla mnie. Do widzenia, primadonno.

Zawdzięczam…

Od czasu do czasu uświadamiam sobie, jak wiele nauczyłem się od ludzi, których spotkałem na dłużej, z którymi pracowałem. Właśnie przed chwilą myślałem o tym, myjąc naczynia po wizycie gości. To szczególni goście, w sąsiedztwie ich domu zobaczyłem po raz pierwszy Ioanę. Było to chyba z tysiąc kilometrów stąd, za dwoma granicami, na południowy wschód.

Czego się nauczyłem – widzę patrząc na mojego tatę. Jesteśmy tak podobni do siebie pod względem osobowości, ale różnimy się oczywiście. Wczoraj spędziliśmy całą dobę razem, wyrywając się w niedzielę po południu na górę Żar; na oświetlonym stoku narciarskim, a następnego dnia – na osławionej "golgocie" w Szczyrku. To ciekawe, że nastolatek odrywa się od swoich rodziców, aby później powrócić i popatrzeć na nich z nowej perspektywy.

Na Mołdawię trafiłem z moim przyjacielem, którego osobowość wpłynęła na mnie. Dzisiaj dostrzegam u siebie jego sposób myślenia, rozwiązywania problemów. Wziąłem od niego trochę beztroski i lekkiego podejścia do sytuacji kryzysowych, tego "powstrzymania się" na chwilę, gdy nie do końca wiadomo, co zrobić.

Przypominam sobie jeszcze kilku ludzi, od których, jak podglądacz, wprost złodziej, przejąłem niezłe pomysły na życie. Zabawne, że niektórzy z nich nigdy by tego nie przypuszczali, wyśmialiby mnie wprost gdyby się dowiedzieli, że brałem z nich wzór.

Ludzie są wspaniałą inspiracją. Nieodgadnieni do końca, ciągle się zmieniający, nieznani nawet samym sobie. Kiedy ja poznaję ich, oni też poznają samych siebie. Czasem wydaje się, że może to trwać bez końca.

Zachwyt dzieckiem

Zastanawiałem się przez jakiś czas co jest takiego eskcytującego w dziecku, czym zachwycają się rodzice i dziadkowie, a co jednocześnie wcale nie porusza postronnych osób. Pamiętam, kiedy jeszcze nie byłem rodzicem, zachwyt nad dziećmi wydawał mi się jakąś dziecinadą właśnie. Ot, dziecko kiwa palcem, albo powiedziało słowo, a już peany na jego cześć. 

I nawet czasem mam ochotę pisać tutaj o zachowaniach mojej córki, ale zawczasu się z tego wycofuję. Bo wiem, że bezdzietni raczej pomyślą, że jestem kolejnym tatusiem który zwariował na punkcie swojego dziecka. A ci, którzy mają dzieci, zaczną te "rewelacje" porównywać z osiągnięciami swoich pociech, które okażą się (bo muszą) o niebo wyższe.

Zachwyt nad własnym dzieckiem wynika z prostego powodu – to właśnie ja, chcąc niechcąc, obserwuję nieodwołalnie jego kroki naprzód. Ponieważ jest to moje pierwsze dziecko, więc moim udziałem jest coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. To prawda, że mam brata młodszego o siedem lat, ale niewiele pamiętam z tamtego czasu. Ciągle widzę coś po raz pierwszy, co wczoraj jeszcze było niemożliwe, a dziś staje się faktem.

Dzisiaj po raz pierwszy usłyszałem, jak Sara skleiła ze sobą dwa, trzy słowa. Nie mogłem tego nie zauważyć. Zamarłem na chwilę – to kolejny milowy krok naprzód. Takich kroków było już mnóstwo, takich kroków czeka ją jeszcze niezliczona ilość. A ja widzę prawie każdy z nich, następujących konsekwentnie po sobie, jak zaprogramowanych, zmieniających całe epoki w jej życiu.

Dla kogoś z zewnątrz to wydaje się normalne. Przecież każdy z nas umie jeść łyżką, ubrać się, przejść przez ulicę. Nie pamiętamy już, że każdego najdrobniejszego ruchu palca podczas sznurowania butów musieliśmy się kiedyś nauczyć. I każda z tych lekcji zbliżyła nas trochę do samodzielności, niezależności, była wielkim małym zwycięstwem.

Jakże długa to droga. Niezależność nie tylko po to, by przetrwać, jeść, mieszkać, ale też by odnaleźć to, co najsensowniejsze, uwolnić się emocjonalnie, psychicznie od rodziców, i od wrogów, polityków, filozofów, i szarlatanów ludzkiej duszy, nawet trochę od siebie samego. A potem, by znów związać się emocjonalnie i psychicznie, i dać komuś innemu, znów, nadzieję, życie, siłę, bezpieczeństwo. Rozróżniać coraz drobniejsze zawiłości życia, i przenieść między nimi i mimo nich ten odnaleziony sens. Stojąc na własnych, pewnych nogach, na tym, co niewzruszone.

50mm obiektywizmu

Odkryłem, że obiektyw 50mm daje niesamowitą "transparentność"… – techniczną, obserwacyjną w fotografii. Stosując inne obiektywy dokonuje się zniekształcenia rzeczywistości. W efekcie otrzymujemy obraz, który nie jest taki, jaki widzi człowiek. Jest albo spłaszczaony (teleobiektywy , czyli długoogniskowe):

albo nienaturalnie rozciągnięty, zdeformowany (szerokokątne, o krótkiej ogniskowej):

Natomiast zdjęcie poniżej zostało zrobione obiektywen 50mm, czyli standardowym.

Nie jestem pewien, czy dobrze wybrałem to ostatnie zdjęcie, ale w tym momencie nie przychodzi mi inne do głowy. To dla mnie bardzo ciekawe, jak zdjęcia, w których widać niestandardowy obiektyw, mają piętno pewnej dodatkowej technologii, są w pewien sposób "napuszone". Jest w nich pewna dodatkowa wartość, która oddala widza od treści samego zdjęcia. Forma staje się po części treścią, nawet jeśli tylko ma pomagać w wyeksponowaniu pierwotnej treści.

Kiedyś usłyszałem, że mistrzowskie zdjęcia zostały zrobione z wysokości stojącego człowieka i właśnie zwykłym obiektywem – czyli w sytuacjach wydających się najmniej atrakcyjnymi, bo każdy z nas patrzy tak na codzień. Bez dodatków, filtrów… Gdy patrzymy tak, jak każdy człowiek, z tego samego poziomu, tym samem okiem-obiektywem, i potrafimy jeszcze dostrzec coś niezwykłego, poruszającego, to to zasługuje to na podziw.

Jakiś czas temu zasiano w mojej głowie projekt "Przystanek". Obserwację ludzi na jednym z najbardziej zatłoczonych przystanków w Krakowie. Zrobiłem już serię zdjęć, ładnych, a jakże, ale były one w dużej części posługiwaniem się techniką i zręcznością, w mniejszej zaś – obserwacją. To wydaje się takie trudne, ale w pewnym momencie – uwolnienia – zaczyna być proste, fascynujące. Dotarcie do czegoś, co istnieje i o czym wszyscy podskórnie wiedzą, ale tak niewielu jest w stanie wyrazić. To jest właśnie geniusz. Jeśli nie do niego zmierzać, to po co w ogóle zmierzać…?

Nowa armia diabetyków

(Kasiu – żyję, żyję… i piszę, choć nie lubię pisać, kiedy nie mam przekonania, że mam co napisać)

Jeden z moich linków prowadzi do forum diabetyków.
Zaglądam tam ostatnio częściej. Niestety, również częściej pojawiają
się tam tematy nowych forumowiczów, pt. "Czy takie objawy to cukrzyca?"
Ludzie piszą o tym, co znam z własnego doświadczenia. Przeżywają to, co
ja kiedyś – niektórzy z nich jeszcze lekkomyślni (pójdę na badania za 3
tygodnie, nie mam czasu), niektórzy przerażeni, inni niepewni…

Cukrzyca to jak współmałżonek. Ale nie opuszcza nawet wtedy, kiedy
idziesz do pracy. Zasypiając – myślisz o niej – czyli o tym, czy cukier
w nocy nie spadnie i nie obudzisz się zesztywniały, bezsilny. Idziesz
na basen – myślisz o niej. Idziesz w góry – modyfikujesz dawki insuliny już dzień wcześniej.

Czytając to, co ci jeszcze nie wszyscy świadomi do końca, nowi cukrzycy czują, przeżywam to razem z nimi. Nigdy nie będzie już tak, jak kiedyś. Być może kiedyś nie będziemy musieli żyć jak szpiedzy-agenci we własnym ciele. Ale mnie dzisiaj nie przychodzi już do głowy zastanawiać się, jak by to było bez mierzenia cukru, ważenia jedzenia i liczenia węglowodanów. Nie ma nad czym ubolewać, to staje się takie, jak poranne ubieranie się, droga do szkoły czy pracy, jak przestrzeganie przepisów drogowych na ulicy. Musisz to robić, lepiej lub gorzej, by przeżyć. Bo życie jest piękne. 🙂

Fotograf jak złodziej

Czytam właśnie wspomnienia Bruno Barbey’a, fotografa, Marokańczyka, pracującego przez pewien czas dla jednej z najsławniejszych agencji fotograficznych – Magnum. Pisze jak trudno jest fotografować w Maroku. Trzeba stać się prawie niewidzialnym, zrosnąć z otoczeniem, czekać na stosowną chwilę. Jeśli się nie wybierze odpowiedniego momentu, ludzie błyskawicznie odwracają się, zakrywają twarz dłońmi, uciekają. Nie lubią być fotografowani. Przeciwieństwem tego jest Uzbekistan, albo Egipt. Tam nikt nie interesuje się pstrykającym aparatem.

Przypomniałem sobie słowa pewnego dziennikarza, który chyba sparafrazował słowa biblijne: zwykły człowiek może pozbawić cię życia, ale dziennikarz może wydrzeć duszę.

Fotoreporter jest rodzajem dziennikarza. Czasem wyrywa ludziom ich prywatność. Przypominam sobie jedno z nagrodzonych fotografii na World Press Photo 2006 – ranna dziewczyna niesiona na rękach mężczyzny-ratownika po wybuchu bomby, próbuje nadaremnie zasłonić się przed obiektywem. Krótka ogniskowa obiektywu przerysowała dłoń, która stała się nienaturalnie duża, rozmazana, w pędzie ratownika. To bezlitosne zdjęcie, nie dałbym mu żadnej nagrody. Dziennikarstwo, ale nie wbrew bezbronnym ludziom…

Robię czasami zdjęcia na przystanku tramwajowym, wśród tłumów. Przeważnie udaje się zespolić z otoczeniem, staję się jakby jego częścią, wraz z aparatem, który trzymam w ręce. Ludzie zauważają go, słyszą, kiedy pstryka, a jednak nie protestują, jakby był akceptowalną częścią przystanku. Czasem usuwają się, ale moje zachowanie może wzbudzić w nich jakieś zaufanie, przerzucić nić porozumienia, która pozwala zrobić zdjęcie na wprost ich nieznajomych mi twarzy. To ciekawe, psychologiczne zjawisko.

Nie zawsze udaje się osiągnąć takie porozumienie. Czasem to moja psychiczna niedyspozycja, czasem nagromadzenie negatywnych postaw w otoczeniu. Ale reporterka, fotografia ulicy – to wyraźne balansowanie na psychologicznej granicy – jakiegoś niejasnego, tworzonego na chwilę zaufania.

Model, bez różnicy – czy w studiu fotograficznym, czy na ulicy złapany w 2 sekundy – potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, akceptacji w momencie, gdy naciskam na spust migawki. To takie oczywiste, tak wyraźne. A czasem tak niewiele brakuje, by ktoś zaprotestował. Widzę to, czuję. Ale… udaje się często. To polowanie, to wykradanie chwil, których setki zdarzają się ciągle.

Dzień bez zdjęcia

Dzień bez zdjęcia to dzień stracony… Choć oglądałem dzisiaj setki zdjęć, to brak nowego pomysłu, czegoś, co dałoby nowe tchnienie. Zbyt szybko zostawiam stare osiągnięcia i próbuję biec do nowych. Zbyt chaotycznie, z brakiem ciągłości. Za mało refleksji, odczuwania… Jestem na etapie, na którym już więcej czasu pochłania myślenie o zdjęciach, niż ich fizyczne wykonywanie. Poszukiwanie w sobie – to fascynujące, ale wymaga wyciszenia, koncentracji, i w końcu zderzenia z otoczeniem.


Alina Kamińska – aktorka

Wszystko już było – powiedział znajomy fotograf. Silić się na oryginalność nie ma co. Trzeba po prostu realizować to, jakim się jest, i iść po własnej drodze własnym rytmem.

Mieć coś do powiedzenia, to jest coś, ale to powiedzieć w kontekście. Który albo się rozpozna w otoczeniu, albo samemu stworzy.

Ach, teorie, gdy niedaleko północ…

Coś urodzić…………. ? ………

KasiaSk – mój wierny komentator… pomimo moich na wstępie zapewnień, że raczj nie będę odpowiadał, nie będę też uczestniczył w życiu blogowiska blox.pl…

Kiedyś pisałem dlaczego. Ale mam jeszcze inny powód – czuję, że zaczynając kontakt z człowiekiem, staję się zobowiązany do jego kontynuacji. A może dlatego, że szybko wygasające znajomości uważam za mało sensowne… Poznać kogoś, docenić – na to trzeba czasu. Nie można poznać szybko, a każdy z nas ma ograniczony czas… Nigdy nie wiesz, na ile powierzchowność, którą szybko poznałeś, odpowiada głębszym pokładom. A tak naprawdę to one są interesujące. Wtedy, kiedy minie pierwsza i nawet druga fascynacja.

Ale nie o tym chciałem pisać.

Słuchałem dziś w TokFM rozmowy na temat współczesnej sztuki, chodziło konkretnie o malarstwo. Nie pamiętam z kim rozmawiano, pamiętam wniosek, który pobrzmiał w moich niedawych rozmowach z reżyserem Waldemarem Śmigasiewiczem.

Wielu jest ludzi, którzy opanowali warsztat artystyczny. Ale zdecydowanie mniej jest takich, którzy za jego pomocą mają coś do przekazania. Jak to nazwał Waldemar – cała aparatura – mikrofony, kamery, realizatorzy, wozy transmisyjne, anteny, inżynierzy – są gotowi do transmisji, nagrania, przetworzenia. Dziesiątki krytyków czekają, aby coś skrytykować. Nawet pieniądze się znajdą na realizację artystycznych przedsięwzięć. Czekamy tylko na kogoś, kto przyjdzie i coś urodzi. Kto stworzy pewną wartość – duchową, intelektualną, niematerialną. Setki rekinów wykształconych w przerabianiu tego materiału rzuci się wtedy z pasją, ale musi być to mięso, żer, powstały gdzieś między bólem, poświęceniem, a wyzwoleniem. Tylko mało jest chętnych do przeżycia tego bólu, więcej tych, którzy na jego skarłowaconej wersji dla mas czekają by zbić własny interes. Bo czy nie liczy się w końcu pełna lodówka, piwko, ulubiony film w telewizji…

Nasza cywilizacja specjalizuje się w przetwarzaniu, analizowaniu, w końcu – sprzedawaniu. Mniej za to potrzebuje specjalistów od tworzenia czegoś, co przetrwa wieki.

Bezsenność

Nie mogę usnąć. Nie mogę też nic robić oprócz gapienia się w strony internetowe albo w telewizor (którego nie mam). Czytane z książki zdania nie pozostawiają wyraźnego śladu w pamięci… to bezcelowe. Wydaje się, że tracę czas, ale z doświadczenia wiem, że mój mózg coś sobie tam w środku układa… To coś pewnie się objawi na zewnątrz – za dzień lub trzy…

Wątki niedokończone… moja córka, praca, fotografie, przyjaciele… Nadchodzący tydzień, o którym myślę, choć nie powinienem, bo przecież nie zaczęła się na dobre niedziela… Przeświadczenie, że o czymś zapomniałem, coś komuś obiecałem, czegoś nie zrobiłem…

Nie takie ważne… urojone… niekontrolowane…

Dziś była premiera

Wróciłem do domu z ulgą, zadowoleniem i odprężeniem. Jako pracownik obsługi sceny uczestniczę w próbach, jestem w środku rozwoju sytuacji, akcji. Nie chodzi o akcję spektaklu, ale o samo tworzenie tego, co później będzie oglądał widz. A jest to fascynująca podróż. Ten z was, kto kiedykolwiek przygotowywał np. przedstawienie szkolne, szkolny kabaret albo cokolwiek podobnego wie, że sam proces tworzenia jest dziesięć razy bardziej fascynujący niż oglądanie efektu końcowego.


Neda Neżdana "Kto otworzy drzwi", Ewa Mitoń i Małgorzata Piskorz, reż. W. Śmigasiewicz

Moim problemem jest to, że emocjonalnie wciąga mnie ta praca. Choć tym razem nie miałem wiele do roboty, a jednak – jednoczy mnie z reżyserem, aktorami i resztą pracujących wokół ludzi chęć sukcesu. Stworzenia czegoś niepowtarzalnego, działającego na wyobraźnię widzów, pozostawiającego ślad w postaci wrażenia uczestniczenia w jakimś święcie. Mógłbym to olać, w końcu co mnie obchodzi co napiszą krytycy i jak odbiorą widzowie. Swoją pensję i tak wezmę, moja reputacja nie będzie zagrożona. A jednak dla mnie byłoby to za mało.

Nie mogę napisać tego, co bym chciał, ale też nie byłbym w stanie – zwłaszcza dzisiaj. Jedno wydaje się pewne – istotą rozwoju ludzkiego jest konflikt, sprzeczności, przełamywanie ich oraz siebie. Istotą pracy z Waldemarem Śmigasiewiczem jest poszukiwanie i własny rozwój. Jeśli ma powstać coś sensownego i poruszającego, to wydaje się, że nie da się tego zrobić bez przeżycia przemiany przez samego aktora. To przełamanie prowokuje sam reżyser swoim sposobem bycia, zbliżaniem się i iddalaniem, pozostawianiem w niepewności, wybijaniem z rytmu po to, by później drobną sugestią znów go wprowadzić. Mógłbym więcej pisać, ale przecież nawet nie wiem, na ile to jest słuszne, bo cóż ja wiem o teatrze wobec profesora reżyserii.

Jeszcze jedna rzecz, która wydaje mi się pewna… Cechą rzeczywistości jest niemożność jej określenia do końca. Coś, co jest już jasne i oczywiste nasuwa podejrzenia, że nie jest prawdziwe. W twórczości pozostawienie marginesu nieokreśloności, przypadkowości, daje jej głębię i uwierzytelnia. To dlatego nie lubię zdjęć martwej natury ustawionej w studiu fotograficznym – bo tam wszystko może być i musi być ustawione dokładnie i do końca. Ale już inaczej jest przy zdjęciach człowieka.

Kończę już to filozofowanie. Jeśli chcecie zobaczyć reklamówkę tej sztuki – kliknijcie tutaj. To klip stworzony przeze mnie na potrzeby miejskiego ekranu. Myślę, że choć trochę oddaje nastroju tej sztuki.