Orgazm

– Tata, co to jest orgazm? – zapytał mój syn (siedmio i pół letni), gdy kopaliśmy sobie piłkę w przedpokoju. Czy jest rodzic, którego takie pytanie nie wysztywnia? „Wysztywnia” to fatalne słowo. Może więc: kłopocze, niepokoi, trwoży…

– No wiesz, kiedy ludzie się przytulają to czują się dobrze. I orgazm to jest ten moment, w którym czują się najlepiej.
– Bo w jednej restauracji jest taka potrawa: orgazm podniebienia.
– Aha…. No widzisz, chodzi o to, że podniebienie czuje się najlepiej.
– Ale jak? Samo?
– No nie samo, tylko wtedy, kiedy je tę potrawę. Wiesz co to jest podniebienie?
– No pewnie.
– To jest ta część, tam w buzi – pokazuję palcem.
– Aha….!

Rozglądam się po kuchni. Jakimś trafem znalazło się tu menu naszej małomiasteczkowej restauracji.

Orgazm podniebienia — 11,90 zł
Lodowa niespodzianka w trzech smakowych odsłonach: kokosowej, ananasowej, pomarańczowej. Daj się zaskoczyć!

Czy tym razem dałem się zaskoczyć…?

Mała satysfakcja

Mój poprzedni wpis skopiowałem na blog, który piszę na stronie radia TokFM: Piotr Kubic patrzeć po prostu próbuje.  Napisałem po pierwszej w nocy, a rano widzę, że został umieszczony na pierwszej stronie www.tokfm.pl.

To dla mnie miłe. Tym bardziej, że wydaje mi się, że wpis nie staje po żadnej stronie w obecnym polskim sporze. Chciałbym, by przestać się szarpać nawzajem, by coś konstruktywnego wynikło z naszej sytuacji…

 



Droga mgło

staw fot. Piotr Kubic

O wpół do dziewiątej zeszła mgła. A może wzeszła. Nie wiemy, gdyż nikt nie wyglądał akurat przez okno i nie zanotowaliśmy momentu wejścia (zejścia) mgły. Jednakowoż mgła pozostaje obiektem, który warto, tak naprawdę, w ostatnich czasach wymieniać. Może jeszcze brzozę, tę za naszym oknem, która nurza się we mgle. Są sobie podobne, obie białawe.

„Duch Boży unaszał się ponad wodami”, mówi drugie zdanie Pisma Świętego, w staropolskim języku z siedemnastego wieku. „Unaszał się” podobnie jak ta mgła dzisiejszej nocy, a jeśli „wodami” ma oznaczać tlenek wodoru, to mgła była towarzyszką owego Ducha. Czyli dziś, sięgając wzrokiem za okno, spotykam pradawnego druha tej siły, która stworzyła świat i mnie stworzyła.

Dlatego mgła wydaje mi się tak bliska! Gdyby zatem mogła coś poradzić, podpowiedzieć w naszej sytuacji, widziała przecież, jak z pustkowia powstawał świat, tak obstawiony teraz dziełami ludzkiej kreacji. Droga Mgło, może już czas zasłonić mównice, trybuny, kamery i flesze, a potem zacząć wszystko od początku. Nie? Jeszcze nie teraz? Poczekamy, aż skoczą sobie do gardeł?

 

Ryszard Kapuściński, Warszawa 1982 rok:

Starganie losu polskiego: co kilka lat nowy etap, nowa scena, nowy układ. Żadnej ciągłości. To, co przychodzi, nie wynika z tego, co było. Co było wczoraj, dziś jest zwalczane albo straciło znaczenie, już się nie liczy. Nic się nie sumuje, niczego nie można zgromadzić, niczego uformować. Wszystko zaczynaj od początku, od pierwszej cegły, od pierwszej bruzdy. Co zbudowałeś – będzie porzucone, co wzeszło – uschnie. Dlatego budują bez przekonania, na niby. Tylko irracjonalne jest trwałe – mity, legendy, złudzenia, tylko to jest osadzone.

Ryszard Kapuściński, podobno też komuch.

Walczymy ze słodyczami

Myślę o tym, że zbliżają się Święta. Mikołajki tuż za nami. Myślę o kilogramach słodyczy, które moje dzieci dostają w paczkach, prezentach.

W grudniu nasz rodzinny program ograniczania cukru załamuje się. Ciągle wielu ludzi uważa, że aby zrobić przyjemność dzieciom, trzeba kupić im coś słodkiego. Tworzy się lawina, powódź słodyczy. Moje dzieci, z różnych źródeł, dostają ich całe siatki. Tymczasem to nie te czasy (jak np. 30 lat temu), kiedy czekolada w domu była wydarzeniem. Teraz toniemy w słodyczach, są nam one proponowane na każdym kroku, przy każdej okazji.

Zdrowy człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak ogromny wylew insuliny do krwi powodują nie tylko batoniki i czekoladki, ale wody smakowe czy zwykłe słone paluszki, bo są zaprawiane cukrem. Ja, diabetyk, widzę to na glukometrze, widzę, jak słodycze destabilizują organizm nawet na kilka dni. Wy, zdrowi, o tym nie wiecie, bo Wasz organizm automatycznie radzi sobie z tym, co mu serwujecie – dopóki jest sprawny.

Pomóżmy sobie w walce z uzależnieniem. Zamiast słodyczy – zabawa edukacyjna, książka, wycieczka w ciekawe miejsce, trochę ruchu na świeżym powietrzu, w promieniach słońca. 

Wiesiek walczy, ale zasypia

Wiesiek przymyka oczy. Gdy je otwiera tak, jak zwykle, zaczynają go piec. Wtedy je zamyka, musi je zamknąć, bo pieczenie staje się nieznośne. Kiedy zamyka czuje, że obezwładnia go sen. Więc otwiera je znowu. Po kilku razach otwierania i zamykania oczu Wiesiek próbuje je półprzymknąć, na tyle, aby nie piekły, ale również by nie popadać w sen. W ten sposób Wiesiek przedłuża stan czuwania, choć sam przed sobą przyznaje, że nie widzi w tym sensu. Przeciwnie. Sensowne byłoby poddać się obezwładniającej fali, co potrwa nie dłużej niż pół minuty i jest całkiem bezbolesne.

Wiesiek mógłby sobie życzyć i nawet życzy sobie, by po obezwładnieniu rozpocząć senne podróże, które odbywa ostatnio regularnie, każdej nocy. Podróżował nawet wtedy, kiedy sobie tego nie życzył, a konkretnie – kiedy nawet nie pomyślał o tym, że chce podróżować. Nie pomyślał, bo nie przyszło mu to do głowy. Tym bardziej więc, kiedy sobie tego życzy a nawet pragnie, podróż będzie na bank, Wiesiek wie o tym, bo ma zadziwiającą moc realizowania swoich życzeń i marzeń. Moc ta jest na tyle zadziwiająca, że Adela, żona Wieśka, przeraża się od razu, jak tylko usłyszy, że Wiesiek mamrocze kolejne życzenie. Adela podejrzewa też, że Wiesiek nie wypowiada wszystkich swoich życzeń, a przynajmniej nie w jej obecności. Podejrzenia Adeli biorą się stąd, że wokół Wieśka i samemu Wieśkowi przydarza się zbyt wiele spraw, które go cieszą. Jej, Adeli, nie zdarza się nawet połowa przyjemności, których doświadcza Wiesiek, więc jej podejrzenia mają swoje uzasadnienie. A to nieszczęście i niech szlag to trafi, żyć z człowiekiem, któremu marzenia się spełniają, bo kiedy jednemu się spełniają, to drugiemu przeciwnie. Takie na świecie jest prawidło.

Wiesiek przymyka oczy zbyt szczelnie, otwiera więc leciutko, na tyle, by widzieć przed sobą ciemny prostokąt zasłony na oknie, otoczony jaśniejszymi trapezami ścian i sufitu. Owe figury geometryczne, dopóki Wiesiek je rejestruje, są rękojmią jego czuwania, ostatnim czujnikiem niesnu. I jeszcze ta cisza, a dokładniej – cichy szum w uszach, który Wiesiek nazwał ciszą już za pierwszym razem, gdy go usłyszał. Wiesiek próbuje zanotować w pamięci moment, w którym przymyka oczy po raz ostatni, ufa, że to tylko kwestia ćwiczenia, wyczuć i zapamiętać ten moment. Tymczasem zasłona faluje, zza okna wdziera się powiew, niezdarna resztka szkwału z zewnątrz, zaraz potem przenika przez nią mgła, zielonkawa, może z powodu odcienia światła lampy ulicznej za oknem.

Wiesiek przysiągłby, leżąc rozparty w szerokim łóżku, że ma zamknięte oczy, a jednak mgłę widzi, i ciemny kwadrat zasłony w jej tle; Wiesiek stwierdza, że oczy nie pieką go już, zdziwienie jego rośnie, podejrzliwość i niedowierzanie, aż nagle… tak! Zaczęła się podróż!

Bradford

Bradford S Neff to drobnej postury mężczyzna. Przed obiektywem kamery jest spokojny, opanowany, rzeczowy, ale jednocześnie sprawia wrażenie niepozornego. Zmienia się trochę, gdy wydaje rozkazy stojąc wśród załogi – jego głos staje się silniejszy i twardszy. Jest kapitanem USS Pennsylvania, atomowego okrętu podwodnego niosącego na swoim pokładzie dwadzieścia cztery rakiety międzykontynentalne z głowicami atomowymi.

Wypływa na patrol, który trwa siedemdziesiąt dni. Mógłby płynąć i pół roku, okręt jest samowystarczalny, ogranicza go tylko ilość zabranej żywności oraz odporność psychiczna załogi, która liczy 155 oficerów i marynarzy.

Neff przeszedł długą drogę, zanim został kapitanem okrętu klasy Ohio, największej w USA. To szczyt marynarki wojennej. Teraz ma zmęczony wzrok, kiedy opowiada o swoim okręcie. Zna jego wszystkie zakamarki, wie, jak zbudowana jest śruba napędowa, której kształt jest ściśle strzeżoną tajemnicą, i dlaczego suszarki do rąk w toaletach zamocowano na gumowych poduszkach. Może Bradford chciałby już zostawić pływanie, może wspomina o sumie, która zebrała mu się na koncie i o tym, co z nią zrobi, jak spędzi resztę życia. Na pewno nie na wodzie ani pod wodą.

Płyną na powierzchni. Bradford jest na szczycie kilkumetrowego kiosku, wznoszącego się ponad cygarem kadłuba, przykłada lornetkę do okularów (nosi okulary) i patrzy na horyzont. Przed nim, kilka metrów niżej, kadłub wcina się w wodę jak wielkie wiertło. Podczas zanurzenia stoi jako ostatni w centrali bojowej, za plecami sterników i oficerów, rozstawia szerzej nogi a ręce ma założone na plecach. Gdy okręt pochyla się, on balansuje ciałem i tak nie traci równowagi.

A może jest pochłonięty bez reszty swoim okrętem, nie wyobraża sobie życia bez niego, bez misji. To bardzo prawdopodobne, bo gdy dowodzi, nie ma w nim zniecierpliwienia, napięcia, zbędnego zaangażowania. Nie tak, jak oficerowie, a już na pewno najmłodsi podkomendni, którzy z dumą operują sterami głębokości. Wydaje się, że Neff znalazł swoje życiowe miejsce, a jeśli tak jest, pozostanie w nim tak długo, jak będzie to możliwe.

Po wyjściu z garażu, smugi śniegu jak węże

W stodole przerobionej na garaż paliło się światło. W zasadzie to nie garaż, tylko warsztat samochodowy. Waldek starał się pracować nie dłużej niż do osiemnastej. Zaczynał o ósmej. Z przerwą na obiad albo na załatwianie różnych spraw. Wtedy jechał kilka kilometrów na północ lub na południe, w zależności od tego, co miał do załatwienia. Jego zagroda stała w polach, trzysta metrów od drogi krajowej, łączącej dwa miasteczka. Miał do nich siedem i osiem kilometrów.

Zanim zgasił światło popatrzył na warsztat. Między kanałem a podnośnikiem, i wokół wszędzie, walały się części samochodowe, koła zębate ze skrzyni biegów, korbowody, półoś, lewarki, tarcze hamulcowe i sprzęgłowe. Każdego dnia, tuż przed zgaszeniem światła, przesuwał po nich wzrokiem i mówił sobie, że kolejny dzień zacznie od sprzątania. Lekkiego sprzątania, bo na generalne nie liczył. Może raz w roku. Ale następnego dnia zwykle pojawiało się coś pilniejszego do zrobienia. Klient przyjechał wcześniej, dziecko trzeba było odwieść do lekarza, odwiedzić urząd i napisać jakieś oświadczenie.

Zwykle też nie udawało mi się kończyć o osiemnastej. Albo śruba nie chciała puścić i trzeba było z nią walczyć, albo dźwignia zaklinowała się między silnikiem a skrzynią biegów. Dowieźli część zapasową, która okazała się nie dokładnie taka, jak trzeba. Czasem Waldek, tuż przed osiemnastą, przypominał sobie, że pod maską miał jeszcze coś wymienić, a właśnie zakręcił już wszystkie pokrywy i teraz musiał rozbierać na nowo.

Kiedy Waldek wreszcie kładł się, po lewej stronie łóżka miał okno. Usypiał i półprzymkniętym, lewym okiem patrzył na zaorane, przyprószone szronem pole. Przypominał sobie, jak dawno, gdy był dzieckiem, którejś zimy wiatr pędził asfaltem cienkie smugi śniegu. Wyglądały jak węże, nie miały początku ani końca. Wracał z ojcem z przystanku, z autobusu, węże wyraźniały w lodowatym świetle księżyca. Wzdragał się, trząsł od tego widoku, a ojciec trzymał go za ramiona i nic nie mówił. Za czwartą brzozą, bez liści, chwiejącą się od wiatru, który pruł głuchym odgłosem między konarami, skręcili w zaorane pole. Skiby stwardniały od mrozu. Ginęły między nimi węże, nie było ich tam.

Teraz wyobrażał sobie, że jest takim wężem i pędzi w nieskończoność. Że widział te wszystkie zakręty, brzozy, topole i pola, które zostawiał za sobą przez dziesiątki, może setki kilometrów. I że przed nim jeszcze kolejne pola, topole, lipy, wierzby, jesiony, klony, sosny i modrzewie, niezliczone zakręty.

Szybciej, bardziej intensywnie

Dwa filmiki zrobione przeze mnie w pracy, pod wpływem impulsu:

 

 

 

Refleksja – jeszcze trzy lata temu nie przypuszczałbym, że będę zamykał filmiki w czasie jednej minuty, nawet trzydziestu sekund. Pomyślałbym – czy cokolwiek można opowiedzieć w tak krótkim czasie (coś więcej niż w zwykłej reklamie)? Dać o czymś pojęcie, wywołać jakiś najprostszy przebieg emocji?

Godzę się na to, a nawet sam zaczynam tak czuć – pięć sekund, trzy sekundy, a dziesięć sekund to prawie wieczność. Szalone? Nienormalne? Do czego prowadzi?

Nasz mózg domaga się – szybciej, więcej, bardziej intensywnie. Z drugiej strony obawiam się, że nasz mózg, w pewnym momencie, po prostu się wyłączy. Doświadczałem tego wiele razy w cukrzycy – kiedy mózg się wyłącza, sam już o tym nie wie. Mózg nie daje ostrzeżenia: zostało tylko pięć sekund. Gasi światło nagle, jest za późno, by się zatrzymać.

Czego chciałem…?

Nocą pod kołami przesuwają się płytki chodnika. Chłód i rower. Na Bernardyńskiej, wśród aut, stał Polonez, z wycieraczkami zatrzymanymi w pół drogi, zanurzonymi w śniegu. Trochę śniegu, niewiele. Dwadzieścia lat temu więcej było Polonezów i więcej śniegu. Więcej samotności. Ten sam chłód, taka sama noc. Inny chodnik, mniej równy. Kościół Bernardynów był szary, przybrudzony.

Wtedy wszystko było jakby przesycone zapachem mojej uczelni. Nawet po wyjściu z niej ciągnął się jej zapach, tych korytarzy, sal wykładowych, sal ćwiczeń, nawet sali gimnastycznej. Cały Kraków miał ten sam zapach – przymusu, fascynacji, przerażenia, niemożności, samotności…?

Myślę, że nie udało się wtedy przekroczyć kilku progów, barier, które inni przekraczali. Prawie wszystko działo się poprzez intuicję, szczęście, jakiś heroiczny wysiłek – w dniach, tygodniach stojących pod znakiem przymusu, przyparcia do ściany, noża na gardle. 

Nie udało się przekroczyć progu np. operowania matematyką. Rozumiałem jej ideę, ale nie potrafiłem liczyć. Nie potrafiłem liczyć, bo za mało liczyłem. Za mało liczyłem, bo nie miałem cierpliwości. Nie miałem cierpliwości, bo nie umiałem znaleźć mentalnej drogi poprzez meandry, które należało badać intelektualnie, a to utrudniały mi zbyt silne emocje, kinestetyczny styl działania i myślenia. Mój syn ma ten sam problem i chciałbym choć trochę mu w tym pomóc.

Pamiętam, zdiagnozował mnie bardzo dobrze pewien asystent, na pierwszym roku, mieliśmy zajęcia z chemii. Nie miałem większego problemu z chemią, gdyż w liceum przećwiczył nas porządnie nauczyciel, ojciec mojego kolegi. Otóż ten asystent wykrył u mnie wewnętrzną panikę, gdy mnie przepytywał. Powiedział wtedy: panu potrzeba takiej spokojnej kontemplacji problemu, lekkiego podejścia, z rezerwą, z lekkim tylko zaangażowaniem.

Zaskoczył mnie tym, co powiedział, zadziwił. Niewiele rozumiałem z tego, jaka szkoda, że wtedy niewiele. Ale cóż to – szkoda? Nie ma na to rady. Dziś, przejeżdżając w ciemności pod głównym budynkiem uczelni pomyślałem, że w gruncie rzeczy nie lubię wspomnień z nim związanych. Że może nawet pomyliłem studia, że trzeba było iść na polonistykę, tak jak radziła jedna z nauczycielek w liceum. Była nawet pewna, a mnie to nie mieściło się w głowie. Ile musiałbym tomów przeczytać w jeden semestr? Czy to było dla mnie do zniesienia?

Nie było. Sam nie wiem, co byłoby dla mnie do zniesienia. Chciałem być kierowcą, nikim więcej. Tak jak mój syn teraz, chce tylko grać w piłkę. Widziałem tylko jeden model życia i pracy, jak u moich rodziców – etat, biurko, to samo miejsce, osiem godzin. Nie miałem innych wzorców. Nie wierzyłem, nie wiedziałem, że mógłbym zrobić inaczej. Wszystko działo się u mnie za wolno, o wiele wolniej niż u rówieśników. Teraz mam wrażenie, że przeszłość jak i teraźniejsze rozmyślania toną w powodzi podobnych wspomnień i rozmyślań, u setek tysięcy i milionów ludzi. Jestem pionkiem, jednym z nieskończonej liczby pionków, i jakakolwiek próba zaznaczenia swojego indywidualnego istnienia jest okłamywaniem siebie.

Albo chce się w życiu czegoś dokonać, albo kontemplować. Z tym, że to pierwsze jest o wiele trudniejsze – do realizacji jak i późniejszej oceny. Kto ma oceniać owe dokonania? Czy wystarczy, jeśli zrobię to sam, czy potrzebuję, by dokonania stwierdzili i inni? W jakiej skali, na jakim poziomie mnie one interesują? To śliski temat. Kontemplacja wydaje się o wiele bezpieczniejsza. Tu nie ma żadnej zewnętrznej miary, oprócz mojego własnego przeżycia i wynikającego z tego zadowolenia. Kontemplować można coś zupełnie nieistotnego dla innych, można stworzyć cały, własny świat, w którym wartość nadaję tylko ja. Wartość z gruntu subiektywną, tym samym wolną od iluzji i złudy obiektywności. Czyli wobec mnie samego – uczciwą.

Śmieszne – na najwyższym piętrze było laboratorium komputerowe. Siadaliśmy przy terminalach dużego, poważnego komputera pracującego pod systemem UNIX. Proste, wierszowe logowanie się i wylogowywanie. Ekranowe programy pocztowe, żadnej grafiki, żadnych obrazków. Małe, bursztynowe ekrany wielkich, grubych monitorów – wielkich, bo wszystkie musiały mieć kineskopy. Pierwsza korespondencja ze światem. Namiętne pogaduszki moich koleżanek na IRCu, najprostsze, najbardziej prymitywne terminale do IRCa  były ustawiane wszędzie, nawet na korytarzu, taką cieszył się popularnością. Ich ekrany świeciły bursztynowo.

Inny świat zaczynał się po wyjściu z uczelni. Wisła pokryta krą. Bulwary zaśnieżone. Cisza, względna, miejska cisza, na przystani, wzdłuż której leżały wielkie części pogłębiarki rzecznej (?), gdzieś między dzisiejszym Bulwarem Podolskim a Portową. I gdzieś tam, na pobliskiej ulicy, samotny Polonez, pod śniegiem.

Rozmowa z żoną, wieczorem

– Dziś po raz pierwszy widziałam nogę, w której już nie ma krążenia. Była całkiem…
– Sina?
–…
– Dlaczego tak się dzieje? Cukrzyca? Zatory? Ją trzeba… usunąć…?
– Ma termin na środę. Ale czy dożyje do środy…?