Wygrana w busie

Młody jedzie busem, w ostatnim rzędzie, wciśnięty w róg karoserii. Obok siebie ma szeroką kobietę w białym swetrze, przed sobą – dwa fotele. Na tyle blisko, że kiedy rozmawia przez telefon, siedząca na jednym z nich dziewczyna (z włosami jak sprężynki), co chwila jakby chciała odwrócić głowę, lecz w ostatecznie się powstrzymywała.

Po co chciałaby odwracać głowę? Przecież i tak nie włączy się do rozmowy. Sprawia wrażenie starszej siostry, która czuje, że w co drugim zdaniu powinna poprawić rozmawiającego z kimś brata. Taki odruch, jak pierwotny, któremu nie można zapobiec w zarodku, dopiero później, gdy właśnie powstanie i skłoni głowę do niecierpliwego ruchu.

Z głośników sączy się stacja radiowa, najbardziej znana w tym kraju. O tej porze można wygrać, dzisiaj – trzysta osiemdziesiąt tysięcy – dzięki którym, jak oznajmia spiker ze swadą, uwierzysz we własne siły.

A gdyby tak Młody wysłał sms i właśnie tu, w tym busie, w ścisku i szarpaniu na zdezelowanej drodze, wygrał trzysta osiemdziesiąt? Naprędce uświadamia sobie, że musiałby zapłacić podatek, więc taka kwota z pewnością nie trafiłaby do niego. Wylicza też w wyobraźni, ile i na jakie cele charytatywne przeznaczyłby część wygranej. A po pierwsze i najważniejsze – wszystkim pasażerom postawiłby szampana, zaraz na końcowym przystanku.

Co zrobiłby z resztą? Nie ma pojęcia. Kupiłby nowe CB-radio, bo stare ma ze dwadzieścia lat. Może i kupiłby samochód do tego radia, bo obecny ma prawie dwadzieścia lat. Nagle dociera do niego ilość decyzji, które musiałby podjąć, wygrywając w najpopularniejszej stacji w kraju trzysta osiemdziesiąt tysięcy minus podatek. I ta ilość nie za bardzo mu się podoba. „Bo czy ja mam złe życie?” – myśli. „Nie” – zaraz odpowiada, i nie dziwi go jakoś ten brak własnej ambicji, skandaliczny, jakby, nie przymierzając, oceniła to, na przykład, sąsiadka z piętra niżej.

Doceniając zatem, że nie jest mężem sąsiadki, a zupełnie przypadkowo właśnie jego żona studiowała rachunkowość, więc można by jej powierzyć wygraną. I po kłopocie! To takie rozwiązanie na wszelki wypadek, gdyby jakoś wygrał. Na wszelki więc wypadek nie wysyła nigdzie smsa, i dobre życie pozostanie niezakłócone, jak do tej pory. Co za ulga.

Jak to w busach bywa

Oto moja odpowiedź na komentarz Kasi pod wpisem: 23:11

Najważniejsze, aby bus był przepełniony. Sytuacja rozwija się tak. Na 5 minut przed odjazdem wszystkie miejsca są już zajęte, a w przejściu stoją pasażerowie. Ostatni z nich wspiera się na uchwycie drzwi wejściowych. O czasie bus rusza, w tym samym momencie skądś pojawia się postać, która najwyraźniej goni właśnie tego busa. Kierowca hamuje, i np. szczupła kobieta w białym sweterku, ze średniej wielkością torebką na ramieniu, zajmuje miejsce przy drzwiach. Ten, kto stał przy drzwiach, przesuwa się nieco w głąb busa, czyli inni też muszą się trochę przesunąć. Tak więc zdawało się, że miejsca już nie ma, a jednak jest.

Bus w końcu rusza na dobre. Wyjeżdża z dworca, włącza się do ruchu, mknie czteropasmową ulicą. Kierowca omija przystanki, na których ktoś może czekać, lecz na ostatnim przystanku w mieście jakaś osoba natarczywie macha ręką. Kierowca lituje się, staje, a do busa zmierza już nie jedna i nie dwie, ale trzy lub cztery osoby. Niemożliwe staje się oczywiste – że sami nie wiedzieliśmy, ile jeszcze miejsc jest w busie. My, którzy w nim czepiliśmy się uchwytów i foteli, stojąc między rzędami. Każdy bus ma z boku zapisaną liczbę miejsc (np. 23+1), ale jest to wielkość jak najbardziej umowna i teoretyczna.

W praktyce – w tłoku, w busie, prawie zawsze jest ciemno, bo jeśli stoisz na wprost pana lub pani w ciemnym swetrze lub bluzce, to wiele nie widać. Jeśli zaś, dla odmiany, bluzeczka jest w pastelowych kolorach, a zgrabną figurę można podziwiać z niespotykanej, jak na warunki uliczne, perspektywy, to obraz automatycznie ciemnieje w oczach. Czasem dołącza się również przejmujący zapach perfum. A jeśli nie-perfum, tylko np. taniego browaru, to jak najbardziej w oczach ciemnieje. Czyli tak czy inaczej, jeśli tylko, Kasiu, trafisz na porządne przepełnienie busa, to możesz uważać się za nietoperza. A nastrojowe światło lamp ulicznych, tudzież księżyca, podpowie Ci już Twoja, całkiem sprawna, wyobraźnia.

Psy

Szczekam na ludzi. Zauważyłem to przedwczoraj, ze zdziwieniem, wobec moich dzieci. Zdziwienie przyszło dopiero po chwili, bo nie od razu zauważyłem. „Dziwne” pomyślałem, i na tym by się skończyło, gdyby nie fakt, że następnego dnia szczeknąłem znowu. Zastanawiające jest to, że zauważam dopiero po fakcie. Jasne, gdybym wcześniej wiedział, złapałbym się za szczękę. Szczekam bo wszystko wokół kręci się tak powoli, z wyjątkiem mnie, oczywiście. Robota przepływa mi strumieniem przez palce, tylko inni jakoś nie nadążają.

Nie wiem, jak się zabezpieczyć, może jeden dzień w kagańcu wystarczy…? Zareagować, zanim moja rodzina zmieni się w psy.

„Witam” (nie) Rusinka ciągle żywe

Michał Rusinek, już dawno temu, ogłosił gdzieś tam, że przestał odpowiadać na listy rozpoczynające się od „witam”. Podobno chodziło tylko o studentów, ale media zrobiły z tego sprawę ogólnopolską, językową, grzecznościową, no: wielką.

Nie dziwię się, jeśli przestał odpowiadać na takie „pozdrowienie” w listach od studentów. Zwłaszcza – swoich studentów. W końcu ma na nich odpowiedni wpływ, to znaczy – stara się mieć, jak to wykładowca, wychowawca. Ma studentów nauczyć, a to jest jedna z metod – brak odpowiedzi czasem zmusza do myślenia. Czasem, albo często. Zwłaszcza, jeśli ma się odpowiedni punkt podparcia.

Bo taki student, jeśli chce pozostać studentem, a również absolwentem, komunikować się z wykładowcą, rzecz jasna, raczej musi. Bezpośrednim interesem jest zdobycie zaliczenia w indeksie, a w konsekwencji – odpowiedniego stopnia z egzaminu. Trudno sobie wyobrazić zdawanie egzaminu bez komunikowania się, a w szczególności – bez pierwszych słów powitania.

Tak więc już na wstępie, witając (!) studenta przy stoliku, i wysłuchując pierwszych słów odpowiedzi, Michał Rusinek mógłby, a nawet powinien, zdecydować, czy pierwszy etap został zaliczony pozytywnie. Bowiem to nie student „wita” egzaminatora, wręcz przeciwnie, wszak sala egzaminacyjna nie jest terenem studenta (tego lub innego lub jakiegokolwiek), lecz właśnie egzaminatora, wskutek czego to on ma prawo do użycia zwrotu „witam”; jeśli zaś student, w wyniku chwilowej lub trwałej niedyspozycji, nieokiełznania zdenerwowania lub innej przypadłości, dałby się zbałamucić i odpowiedział „witam” również, dalsze jego uczestnictwo w egzaminie nie tylko trzeba, lecz wręcz należy uznać za bezcelowe.

Tak więc rozstrzygnęliśmy kwestię podstawową. Pozostaje jeszcze aspekt praktyczny, to znaczy – sytuacja zwykłych ludzi, którzy nie dostali się na studia, na których kształci Michał Rusinek – zabrakło im kilku punktów, albo wielu punktów, albo w ogóle nie starali się dostać na te studia, albo na żadne inne. Słowem – jakiś dziwnym zbiegiem okoliczności napisali do Michała Rusinka, nieszczęśliwie rozpoczynając list od fatalnego zwrotu. Przy czym nie przyszło im do głowy wpisywać do google „Rusinek witam„, a dyskusja w Internecie ominęła ich szerokim łukiem, ponieważ ich pracodawca stosuje monitoring internetowej aktywności. Napisali, nieszczęśni, w kwestii na pewno ważnej, a nie otrzymują odpowiedzi. Weryfikują więc konfigurację kont pocztowych, sprawdzają nawet wtyczki sieciowe w gniazdkach swoich komputerów, albo anteny WiFI domowych routerów – czy nie zostały odkręcone przez bawiące się w niedzielę dzieci sąsiadów. Niestety, wszystko działa, a odpowiedzi brak. 

Temat ten zdawał się już przeleżały

i nieaktualny. Lecz oto, w pewnej firmie z branży kulturalnej, została przyjęta do pracy młoda i ambitna osoba, która nie wstydzi się swoich ideałów. Zaangażowawszy się w korespondencję z klientami odkryła, że większości z nich brakuje podstawowych zasad. Piszą więc do instytucji kultury, a jednocześnie są niekulturalnymi, z czego wniosła, że lepiej trafić nie mogli. Odkrywszy w sobie powołanie, mając w Internecie wymarzony wręcz gotowiec (np. tutaj), jęła edukować niewyedukowanych. Byłoby to piękne, gdyby korespondenci nie stali się zbyt oporni, tym bardziej oporni, im gorliwiej postępowała edukacja. Ostatecznie, wzorem mistrza, przeczytawszy pierwszy wyraz listu, podejmowała szybką decyzję o dalszych jego losach; w efekcie cierpieć zaczął ogólny wizerunek instytucji – paradoksalnie, bo prestiż powinien wzrosnąć! Nie wzrastał.

Kierownictwo poświęciło temu problemowi jedno całe spotkanie. Nie tak łatwo przekwalifikować pracownika, zamienić stanowiska itp. Etatów w kulturze ciągle za mało, pracy dużo, klientów coraz więcej (oby), statystyki nie mogą spadać. Trudno także poświęcić ideał. Z pomocą przyszła technika. Założony przez informatyka filtr wychwytywał na początku listów niestosowny zwrot i kierował korespondencję do mniej wymagającej osoby z działu Public Relations. Rozwiązanie okazało się proste.

Najpierw miód, potem twarożek

Jestem autorem oraz wdrożyłem racjonalizatorski pomysł rodzinny. Otóż podczas śniadania, jedząc bułki z twarożkiem oraz miodem, najpierw smaruję bułkę masłem, potem miodem, a na końcu twarożkiem. Zwykle to miód był ostatni.

Początkowo, jak to zwykle bywa, pomysł spotkał się z niechęcią, protestem, a nawet obrzydzeniem. Miód pod twarożkiem jawił się w wyobraźni mojej rodziny nie tylko jako profanacja, ale rzecz wręcz trudna do przełknięcia. Kiedy jednak pokazałem, że zmieniony system upraszcza smarowanie i pozwala zaoszczędzić nawet do pięciu minut czasu, który pozostał do wyjścia, czyli pozwala uniknąć np. spóźnienia do szkoły, pomysł został przyjęty ze zrozumieniem, a nawet entuzjastycznie.

Wieczorem

W półmroku dziecięcego pokoju Beniamin siedzi na moich kolanach. Jest owinięty kocem, wystaje mu tylko mokra głowa. Przytulam twarz do jego policzka, kładę rękę na piersi, wsłuchuję się, zamykam oczy. Szukam usilnie czegoś, co może objawi się pod zamkniętymi powiekami, albo zabrzmi niewyraźnie. Próbuję przeniknąć jego przyszłość, och gdybym mógł, choćby w zamazanych obrazach, niewyraźnych cieniach dziecięcego pokoju, w kilku głosach, które by przebiły się przez szum suszarki.

Bez składu i ładu

Dziś przepełniona droga do Krakowa, samochodem. Śmieszą mnie narzekania, że drogowcy znów zaskoczeni. Jakby drogowcy mieli latać dywanami i zbierać śnieg, zanim spadnie na asfalt. Wielkie nieba, a cóż to jest 10 cm opadów? Sorry, przecież to tyle, co nic. Pamiętam z dzieciństwa – jechaliśmy maluchem w cztery osoby, całą rodziną. Mój brat jest ode mnie siedem lat młodszy. Ojciec zdecydował, że wracamy, dopiero wtedy, kiedy maluch zawisł na śniegu brzuchem, i koła kręciły się w powietrzu. Ponieważ zdarzyło się to między wsiami, tata poszedł do najbliższych zabudowań po łopatę. No i co się stało? Nic się nie stało. Przeżyliśmy.

Śmieszne po prostu, kiedy w radiu mówią o dramacie na drogach. Bzdura kompletna. Stajemy się wydelikaceni, oczekujemy prawie że czerwonego dywanu, który by się nam ścielił do stóp. Sam byłem zdziwiony, zajechawszy na stację renomowanej firmy, że na dystrybutorze gazu przyklejono kartkę: po 22 gazu nie tankujemy. Jak to, co to za porządki?

Męczą mnie ludzie. Mam przesyt ich wokół, wspominam studenckie czasy, gdy szedłem sam w góry. Tak, po pół dnia wędrówki rzeczywiście ma się ochotę powiedzieć napotkanemu wędrowcowi „dzień dobry”. A tu, w tramwajach, na przystankach, w sklepach, wszędzie – drepczą ludzie, pchają się, nie patrzą na innych obok, wchodzą pod nogi, albo stoją gdzie popadnie, w przejściach, w drzwiach, przedrzeć się nie można, i czasem taka wściekłość ogarnia, jak podobno te szczury, które w tłoku zaczynają skakać sobie do gardeł.

Co biorę na odtrutkę, co pozwala mi zasnąć – na przykład zobaczcie tutaj: Wszechświat – Największe obiekty w Kosmosie. Taka gwiazda, kiedy żyje krótko, to ma przed sobą jeszcze tylko kilka milionów lat. To jest życie…. I żadnych reklam, ofert przez telefon, podatków, ZUSu. Przyjaciół ma wokół czasem mnóstwo.

Nie wolno!

Nie wolno mi się cieszyć. Jeśli ktoś myśli, że radość nie pozostawia śladów w organizmie, to znaczy, że nie doświadczył niebezpiecznej dla zdrowia ilości. Radość może wyczerpywać ogromnie, wyniszcza organizm, nie pozwala spać, nie pozwala myślom iść według zwykłej drogi. Przyspiesza oddech, bicie serca, jakieś tam inne szkodliwe hormony krążą we krwi. Radość wyniszcza serce.

Krzyśku, miałeś rację, kiedy dwadzieścia lat temu cytowałeś „Mistrza i Małgorzatę”: Jemu należy się spokój. Może mnie się nie należy, ale by się przydał.

Dobranoc, już czas

Obraz monitora komputera to jedyny, jaki widziałem od trzech godzin. Od kilku tygodni myślę nad konkursem fotograficznym, w końcu dziś był termin nadsyłania zdjęć. W zasadzie to termin dwóch konkursów. Ale to już nieważne, z przyjemnością nie powrócę do nich myślami.

Wracając z pracy musiałem otworzyć bramę, w ciemności, pod butami, chrzęściła na wpół stopiona miazga śniegu i błota. Teraz za oknem schodzi mgła, temperatura na pierwszym piętrze to zero stopni. Zadziwiające, jak właśnie tam, na zewnątrz, akcja przebiega tak spokojnie, ale nieuchronnie, według sobie tylko znanego programu. Chyba ten kontrast mnie zadziwia. My, ludzie, dążymy do tego, by przewidzieć, zaplanować, by nie być zaskoczonym. A taka na przykład pogoda ignoruje nasze wysiłki. Nie mówi nam, co chce zrobić, co będzie za kilka godzin czy jutro.

To świat obok nas, który ignorujemy, bo uważamy, że on nas ignoruje. Najchętniej byśmy go nagięli do naszych potrzeb.

Potrzeba, to słowo-wytrych, popularne dziś, prawie jak zaklęcie, które ma usprawiedliwiać prawie wszystko. Ale realizacja własnych potrzeb, jeśli tylko to się próbuje robić, staje się w końcu bardzo nudna.

O, jak się cieszę, że mogę, że udaje mi się pisać to, co akurat przychodzi mi do głowy. Po raz kolejny wyzwalam się od autocenzury, która, w końcowym efekcie, nie pozwala napisać niczego. Koniec z napuszeniem, z marnym staraniem pisania jakiegoś dzieła. Piszę, co mi myśl na palce przyniesie, koniec kropka. Mam gdzieś stylistów językowych, analityków, kapłanów i kapłanki poświadczające jak to się powinno pisać, a jak jest okropnie i fatalnie.

…zgłosiłem bloga do konkursu

Lojalnie informuję, że zgłosiłem tego bloga do konkursu BlogRoku 2012. Dowodem jest link umieszczony z lewej strony w dziale „Ważne”. Cóż…. oczywiście powstaje pytanie, dlaczego to robię i czy nie próbuję sprzedać mojego ideału – sprzedać pisania naprawdę prywatnego bloga, którego nigdy nie reklamowałem. Cokolwiek odpowiem na to pytanie, może to nie brzmieć wiarygodnie. Chociaż…..

Najbardziej wiarygodna odpowiedź brzmiałaby: zgłosiłem bloga do konkursu, ponieważ chcę nagrody i sławy, uważam, że jest to naprawdę świetny blog i niewielu jest takich, jeśli w ogóle są, które mogą ze mną konkurować. Ta nagroda mi się należy, a jeśli jej nie dostanę, to będzie dowód na niski poziom konkursu, degrengoladę pisarstwa blogowego, niesprawiedliwość, kolesiostwo, nepotyzm, w którym „od dawna jest jasne, kto wygra”.

Najmniej wiarygodna odpowiedź: zgłosiłem bloga na podstawie niewyjaśnionego impulsu, którego doświadczyłem, otwierając reklamę konkursu jaka nadeszła emailem. Prawdę mówiąc nie doczytałem dokładnie, na czym polega konkurs, jak wyłaniany będzie laureat, i nie bardzo mnie to interesuje; a już za nieuczciwość i ohydę uważam namawianie kogokolwiek do głosowania na ten blog – czy to najbliższą rodzinę, czy zastępy „znajomych”, których widziałem może raz w życiu, a przypomniałem sobie o nich „przypadkowo”, przy tej okazji. I oczywiście wcale nie zamierzam Was namawiać, żebyście głosowali.

W każdym razie – „zaznajomiłem się” z jurorem kategorii „ja i moje życie”, Markiem Kamińskim, w zasadzie zaznajomiłem się z jego fotografią, umieszczoną na stronie konkursu, i pomyślałem, że mu współczuję. Choć może nie tak bardzo, patrząc na jego wyraz twarzy odnoszę wrażenie, że jest to zdeterminowany, doświadczony i zaprawiony w boju wyga, który z niezrażonym mozołem jak i benedyktyńską dokładnością przebrnie przez setki zgłoszonych do jego kategorii blogów (w tym momencie jest ich prawie 260).

Tak więc lojalnie Was informuję, jeśli ktokolwiek jeszcze mnie czyta, bo chcę zachować resztki uczciwości, świadom, że ideału pisania dla samego pisania to już chyba nie zachowam…