Gdzie wahadło…

Zacząłem szukać małego plecaka, do którego mógłbym schować aparat fotograficzny. Potrzebowałem czegoś małego i taniego. Raczej żadnego z tych drogich, markowych, które wielu od razu zdradzają, że kryją drogi sprzęt.

Znalazłem zwykłego szmaciaka za 49 zł. Mógłby być, ale cienki materiał i pojedyncze ścianki zmuszałyby mnie do owijania aparatu w coś jeszcze – by zabezpieczyć przed uderzeniami. Więcej jest plecaczków za 70-80 zł, jedne proste, inne – już z wieloma kieszeniami, klamrami i paskami. Poszedłem do sklepu fotograficznego – najtańszy plecak to 250 zł. Drogi i za duży – potrzebuję miejsce najwyżej na jeden dodatkowy obiektyw, ewentualnie lampę błyskową. No i oczywiście – na słodycze, jak dla diabetyka.

Wreszcie wziąłem na cel hipermarket i plecak za… 85 zł. Z wyściełanymi ściankami, ruchomymi przegródkami, kieszeniami, paskami, klamrami… Wszystko, co trzeba. Oglądając go zastanawiałem się, jak to możliwe, że taki produkt kosztuje tak niewiele. Wyprodukowany w Chinach, wiadomo, ale mimo wszystko – mnóstwo elementów, dużo ludzkiej pracy, do tego transport… W takich momentach przypomina mi się piosenka – Nikt na kredyt nie ma szans / przyjdzie kiedyś płacić nam / za stracone głupio dni / za spełnione wszystkie sny. Czuję, że w tym, co nas otacza, musi istnieć równowaga, a jeśli zostaje ona naruszona, to po jakimś czasie wahadło przesunie się w przeciwną stronę, aby ją odzyskać. Kupując produkt, który już na pierwszy rzut oka wart jest około dwa razy więcej, niż kosztuje, mam wrażenie, że popełniam nieuczciwość, która kiedyś do mnie wróci.

Ostatnio częściej zauważam ogromne dysproporcje w cenach różnych produktów. Metalowa opaska zaciskowa (kawałek blaszki ze śrubką) – 2,50 zł, prosty obiad w barze mlecznym (pomidorowa + kluski z serem) – 4 zł. Litr benzyny – 3,5 zł. Piwo bezalkoholowe 0,33l – 2,30 zł, ale to samo piwo kupiłem kiedyś na stacji benzynowej za 1 zł. Są rzeczy, których produkcja kosztuje może 70 groszy (coś, co studiowałem, potrafię ocenić), zaś sprzedawane jest za pięciokrotną i więcej kwotę. Oczywiście, to prawa rynku, ale od czasu do czasu napotykam na takie różnice, że mają w sobie coś niepokojącego.

Zastanawiam się, czy nie żyję na kredyt pewnych ludzi, którzy może mieszkają daleko, ale któregoś dnia przyjdą – do mnie albo do moich dzieci – żeby odebrać dług.

Cóż, kupcem też nie mógłbym być… 😉

Lekarz wydolny… jeszcze?

Kilka dni temu napisałem: "Wczoraj – w poczekalni naszej pani doktor, godzina 21:40. Pani doktor
od 8 rano bada małych pacjentów. Wieczorem przyjmuje w domu."
A oto słowa człowieka "z drugiej strony".

Znam to. W domu nie przyjmuję. Ale dyżuruję tu i tam. W
poniedziałki po południu jestem w przychodni państwowej, a w niedziele
często mam całodobowy ambulatoryjny dyżur. W poniedziałki rano jeszcze
"znęcam się" nad pacjentami w firmie prywatnej. Powstaje zaraz szereg
pytań:

a) ogólnych: czy ja w poniedziałek wieczorem po niedzielnym
dyżurze jestem wydolnym lekarzem? Czy pani doktor przyjmując wieczorem
jeszcze o 22 a pracując od rana z dziećmi (! – ważny detal), jest
jeszcze wydolnym lekarzem?

b) bardziej szczegółowych, osadzonych w kontekście:

– czy lepiej przyjmować "ile się da", ale dzięki temu w ogóle jest
jakikolwiek lekarz do którego można się dostać (zmęczony, może
popełniający błędy, ale właśnie- JAKIKOLWIEK obecny), czy uznać, że
trzymamy się standardów jakości – ale wtedy raz i drugi i tu i tam nie
dostanie się ktoś do ŻADNEGO lekarza, bo go nie będzie?

Pytanie aktualne zwłaszcza teraz. Kilka czynników: ogólny i
narastający niedobór lekarzy. Sezon infekcyjny – w tym choroby i
absencje lekarzy też! Co mam ja i moi koledzy wybrać? W domu też mam
chore dzieci – powinienem więcej pomagać żonie. Z drugiej strony,
obecnie tylko ja zarabiam. Z trzeciej strony – mam wielu pacjentów, a
kolegów lekarzy na zastępstwa mało albo wcale. Z czwartej strony, gdy
przemęczony popełnię błąd, to to iż przyjmowałem więcej pacjentów
będzie ŚWIADCZYĆ PRZECIWKO MNIE, niestety i prokurator, który równie
chętnie by mnie oskarżał o nieprzyjęcie kogoś, gdyby temu komuś
nieprzyjętemu coś się stanie, w razie błędu tak samo chętnie powie mi
iż właśnie przyjmowanie wszystkich było niewłaściwe i do błędu się
przyczyniło. (…)

Zdrowia WSZYSTKIM nieodmiennie życzę i pozdrawiam.

Bezlitośnie

Trafiłem dzisiaj na cytat, który jest potwierdzeniem moich ostatnich obserwacji i przemyśleń, ale mimo wszystko chciałbym go przytoczyć w nieco ironicznym kontekście. Jeden z fotografów, pod którego imieniem założono zresztą fundację wspierającą młode talenty, powiedział:


An artist must be ruthlessly selfish.
(Artysta musi być bezlitośnie egoistyczny)

W. Eugene Smith


Oczywiście, to zdanie powinno zostać poddane odpowiedniej interpretacji…  ;-)))

Brak kindersztuby

Słucham wiadomości i znów słyszę, jak jeden z wysokich polityków mówi o "braku  kindersztuby" drugiego wysokiego polityka. Zaiste, brakiem kindersztuby jest mówienie o tym, że komuś brak kindersztuby. Najwyraźniej jednak ta świadomość wymaga jakiejś zadziwiającej ponadprzeciętności, którą spotyka się nader rzadko ostatnio w polityce.

To niskie i smutne. Obraziłbym moje dzieci, gdybym powiedział, że to dziecinne.

Chyba słabością demokracji jest to, że przeciętność wybiera… przeciętność. Siłą rzeczy.

 

Jeszcze o „Przesunąć horyzont”

Martynie Wojciechowskiej trzeba oddać to, o czym nie wspomniałem w poprzedniej notce – chęć zdobycia Everestu to nie tylko chęć doświadczenia ogromnych wrażeń oraz zdobycia ekstremalnego trofeum. To może nawet bardziej – cel, do którego dążenie pozwoliło podnieść się po wypadku, przejść rehabilitację i zwyciężyć przede wszystkim siebie. W tym ma niewątpliwie rację, że stawianie sobie ogromnych wymagań i szalonych nawet celów sprawia, że dokonujemy rzeczy niewiarygodnych.

Jednak są i inne cele, mniej spektakularne i doceniane przez niewielkie grono znawców. A osiągnięcie ich wymaga skrytego wysiłku który w sumie przewyższa wysiłek przy zdobyciu Everestu. Dziewczyna, która potrafi w wieku dwudziestu paru lat perfekcyjnie zatańczyć w balecie, ma już za sobą ponad dziesięć lat niemal codziennej, ciężkiej fizycznej harówki i mnóstwa wyrzeczeń. I właśnie jej kariera dobiega końca.

Mezzo

Wygnany od rodziny z powodu przeziębienia, przeglądałem kanały telewizji. Planete, nawet TVN Turbo zaczął emitować dokumenty wcale nie o samochodach. Zniknął Discovery, ale w jego miejscu pojawiły się inne, dość podobne. Nie mogę na razie zrozumieć programów w rodzaju "potyczki konstruktorów", wydaje mi się bezsensowne niszczenie jeżdżących aut, przecinanie ich na pół, wysadzanie poduszek powietrznych i tak dalej po to, żeby zbudować jakieś dziwadło.

Lecz trafiłem w końcu na Mezzo i… nie oderwałem już wzroku. Balet. Na ile mogę ocenić – fantastycznie i perfekcyjnie zrealizowany. Zbliżenia pokazywały mimikę twarzy, a wszystko bezbłędne (na ile mogę ocenić) – gest, ruch. Pomyślałem o porównaniu – co łatwiej – zdobyć Everest czy tak zatańczyć. Porównanie niepoważne oczywiście, ale nasunęło mi się ponieważ czytałem "Przesunąć horyzont" Martyny Wojciechowskiej. Z drugiej strony – uczestniczyłem w próbach do niewielkiego przedstawienia, gdzie od czasu do czasu występowały tylko elementy tańca. W pamięci pozostał mi obraz ogromnego wysiłku tancerzy, który kontrastował z monotonią powtarzania w nieskończoność tych samych ruchów, kroków. Przez 6-7 godzin dziennie, z drobnymi przerwami.

W tym porównaniu zdobycie Everestu wydało mi się prymitywną sztuką. Może dlatego, że sama książka Martyny emanuje powierzchownością, jakby doświadczane emocje nie pozostawiały prawie żadnych refleksji, oprócz tych sloganowych. Po Martynie spodziewałem się trochę głębszych przemyśleń i subtelniejszego stylu w opisie swoich zmagań. Formę książki ratuje nieco zabieg przeplatania czasów i wątków, ale ze wstępu dowiaduję się, że samą redakcją i opracowaniem materiałów nie zajmowała się Martyna.

Mając przed sobą takie porównanie dwóch zmagań, dwóch ogromnych wysiłków fizycznych i samozaparcia – balet wydał mi się czymś iście niebiańskim, choć tworzony w godzinach, dniach, miesiącach i latach w zamkniętych ścianach sal do ćwiczeń.

O korupcji

Przeczytane w gazecie o korupcji w służbie zdrowia:

Jest w tym skomplikowanym zagadnieniu miejsce na autentyczną wdzięczność pacjenta, którą chce jakoś wyrazić, ale w podtekście, niemal zawsze, ukrywa się grube świństwo. Nawet jeśli po zakończeniu leczenia dajemy różę czy czekoladki, zawsze kołacze w podświadomości nadzieja, że "następnym razem" ten człowiek będzie dla nas życzliwy. A stąd już niewielki krok do czystej łapówki. Na przykład, za "przyspieszenie" operacji czy jakiegoś badania albo za "specjalną opiekę" ze strony zespołu medycznego. A to naprawdę skandal, bo osoba dająca łapówkę musi mieć świadomość, że te ułatwienia osiąga kosztem innych pacjentów.

Polska Gazeta Krakowska, 25 września 2008

Autorem tych słów jest pan Adam Sandauer, przewodniczący stowarzyszenia pacjentów "Primum Non Nocere".

Nazwa niewiele mi mówi, widocznie to stowarzyszenie jest jest dla mnie. Natomiast niepokoi mnie to, że pan Adam Sandauer znakomicie wie, co "prawie zawsze" kryje się za moim poczuciem wdzięczności i sposobem jego wyrażenia. W takim razie oświadczam, że mam ukrytych sporo świństw, i nie tylko grubych, ale i wielkich, ogromnych oraz wołających o pomstę do nieba.

Druga kwestia, o której dość rzadko słyszę, to dokładne określenie, co jest korupcją, a co nie. Moim zdaniem korupcja polega na uzależnieniu sposobu leczenia, badań, opieki itp. od przyjęcia korzyści majątkowej. Dlatego zachodzić ona może wyłącznie przed lub w trakcie leczenia. Natomiast po zakończeniu leczenia mówienie o przyjęciu łapówki jest nieporozumieniem. I tu chciałbym oświadczyć, że wtedy mogę lekarzowi, pielęgniarce, portierowi lub pani w kiosku oddać np. mój samochód, jeśli miałbym takie życzenie, i nikomu nic do tego (po zapłaceniu podatku od darowizny, oczywiście).

Jedno zdanie o kastracji

Próbuję wyrazić moje oburzenie, jednocześnie nie obrażając nikogo, choć konkretne słowa cisną mi się na klawisze.

Nie wolno propagować pomysłu okaleczania, nie należy o nim wspominać, należy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek padł. To haniebne.

Jakby nie istniał żaden dorobek nauk społecznych i psychologicznych, żadna świadomość, ukształtowana przez wieki.

I w konsekwencji zadaję sobie pytanie – czy nas jako społeczeństwo Polaków, nie stać na przewodników zrównoważonych, światłych, o szerokich horyzontach, a przede wszystkim – o nie powierzchownym zrozumieniu i wyczuciu moralności…? Albo przynajmniej na takich, którzy potrafią takich udawać.

Garść cytatów Tomasza Jastruna

Dźwiękami rezonującymi u mnie zabrzmiał felieton Tomasza Jastruna w Newsweeku 31.08.2008.  Pozwolę sobie przytoczyć najbardziej rezonujące:

A przecież wiem, że to, co uważam za polską głupotę, to często tylko
gniew upokorzonych przez wolność. To musi się ujawnić i wypalić. A im
więcej teraz zgiełku, tym szybciej się wypali. Gdy się wypali, wtedy w
pełni ujawni się inny dramat. Stanie przed nami pustka duchowa naszej
cywilizacji, wyniszczające mechanizmy komercyjne. Czy jest to tylko
etap w rozwoju ludzkości, czy jej finał – tego nikt nie wie.

Gdy jestem na wsi, nocą siadam na krześle i patrzę na niebo rysowane
przez kosmiczne kamienie, które próbują się przedrzeć przez atmosferę.
Jakie by to było banalne, gdyby istniał reżyser tego spektaklu.

Przystanki autobusowe na naszych wsiach – jeśli wykonane z odpowiednio
wybrakowanego betonu – po latach przypominają dziurawe rzeźby Henry’ego
Moore’a, wzbogacone oryginalną grafiką naszych plemion tubylczych.

Olimpiada to obecnie za wiele dyscyplin, czasami doprawdy idiotycznych,
i nadmiar medali. Telewizja chce ogarnąć wszystko, więc już same tylko
finały stają się kolejnymi odcinkami komiksu. Właściwie taka impreza to
już może sobie trwać przez cały rok i 24 godziny na dobę.

Po niepowodzeniach naszej ekipy jest tragedia narodowa. Ale gdy
pojawiają się pierwsze medale, od razu narasta łatwa euforia – oto
nasza labilność emocjonalna, oparta na dużych ambicjach i nie
mniejszych kompleksach. A przegrani zaskakująco często źle mówią o
swoich trenerach. 

Czuję, że powinienem coś napisać na koniec, żeby nie zakończyć tym, co powyżej, ale jakoś nie przychodzi do głowy nic optymistycznego. W takim razie może jeszcze raz…:


Gdy jestem na wsi, nocą siadam na krześle i patrzę na niebo rysowane
przez kosmiczne kamienie, które próbują się przedrzeć przez atmosferę.
Jakie by to było banalne, gdyby istniał reżyser tego spektaklu.



Dziecięca paranoja

Z satysfakcją przeczytałem w Newsweeku artykuł o tytule "Dziecko w czasach paranoi", zaczynający się od słów:


My,
rodzice, wypowiadamy wojnę. Firmom farmaceutycznym, które straszą nas
śmiercią naszych dzieci, jeśli nie zaszczepimy ich przeciw pneumokokom.
Firmom elektronicznym, które straszą nas, że jeśli nie kupimy monitorów
oddechu, nasze dzieci uduszą się w czasie snu. Firmom medycznym, które
straszą nas, że jeśli nie pobierzemy krwi pępowinowej naszego dziecka
przy porodzie, nie przeżyje ono w przyszłości ataku groźnej choroby.

Mamy dość wmawiania nam, że musimy skończyć odpowiednie kursy, aby
stać się w miarę poprawnymi rodzicami. Mamy dość wpędzania nas w
nieustające poczucie winy. Dość wmawiania nam, że należy nałożyć
dziecku kask, kiedy stawia pierwsze kroki, żeby nie nabiło sobie guza,
oraz kupić dach nad wanienkę, żeby nie płakało, gdy naleci mu trochę
wody do oczu. Mamy dość wpędzania nas w opętańczą presję bycia mamą
idealną i idealnym tatą. My, rodzice, wypowiadamy wojnę wszystkim
złodziejom, którzy okradają nas nie tylko z pieniędzy, lecz także z
czegoś o wiele cenniejszego – z poczucia bezpieczeństwa. Won od naszych
rodzin!

tutaj dalsza część artykułu
Newsweek 31.08.2008

Ten rodzicielski manifest może wydawać się przesadzony, dopóki nie wejdzie się w rolę matki dziecka, szczególnie tego pierwszego, kiedy prawie wszystko jest nową niewiadomą i dylematem staje się każda sugestia babci, ciotki, przyjaciółki, lekarza oraz każdej osoby gotowej dawać "dobre rady". Fajny tekst, zainteresowanym polecam przeczytać 🙂