Wyrzucić z siebie

Zasiąść przy instrumencie – przy tym, który pozostał jeszcze choć trochę w palcach… Zatracić logikę i intelekt, niech popłyną emocje, przez palce do klawiszy… Ale nie mam instrumentu pod ręką…

Wyrazić słowem jest trudniej, podobnie jak wyrazić fotografią trudniej niż malarstwem. Coś, co zawiera silne złudzenie rzeczywistości trzeba z tej rzeczywistości wyrwać, by stworzyć inną. To już łatwiej z muzyką, bo ona nie jest rzeczywista.

Wolność…?

Niniejszym reklamuję mój nowy tekst zamieszczony na portalu mmKrakow.pl. Dzień, w którym zyskałem wolność. Tekst jest wypluciem z siebie goryczy, która przy bliższym przyglądnięciu się jawi się jako nieuzasadniona, ale jednak goryczy. Obracam to w groteskę i stosuję maksimum sarkazmu, ale wewnątrz mam poczucie niesprawiedliwości. Lecz tłumaczę sobie, że to moja niedojrzałość i po prostu trzeba się przystosować do zmienionych warunków. Tutaj, na tym blogu, mogę się do tego przyznać, bo ufam Wam, że nie popatrzycie na mnie z politowaniem.


Przestać!…

Intuicja objawia się wtedy, gdy wyłączyć myślenie i zrelaksować się. To pierwsze przychodzi łatwo o tej porze, to drugie – niełatwo.

Po co intuicja? Żeby jeszcze napisać coś fajnego przed snem. Napisać – żeby się uspokoić. Uspokoić się, żeby usnąć. Usnąć, żeby jutro rano w niezłej formie zacząć dzień. W niezłej formie żeby zrobić dobre zdjęcia na próbach. A to będzie trudne, bo światło jest nieciekawe, płaskie. Co tu wymyślić? Nic! Trzeba zacząć od nowa – czyli przestać myśleć i zrelaksować się.

Padam…

…po prostu…. Moim początkiem i końcem są emocje, zaś w środku nie ma nic innego. Choć czeka na mnie jeszcze cała ich fura, ja odpadam, rezygnuję. Od jutra – koniec z czuciem, zaczynam dzień jak księgowy, realizując punkt po punkcie zaplanowane zadania, bez mrugnięcia okiem. Przepraszam Was – za nieodebrane telefony, nieodpisane listy… Błądzę, marnuję, chybiam. Ale jestem, i posyłam odrobinę…

Co robiliśmy dzisiaj

Byliśmy na nabożeństwie, na którym odkrywaliśmy genialność historii Jonasza. Literacko i fabularnie – rewelacja. Jonasz, jako prorok Boga, jest jedyną negatywną postacią w swoim proroctwie. Wszyscy zdają się mieć więcej serca i zaangażowania, być bardziej pobożni i po prostu mieć więcej rozumu, niż Jonasz. Marynarze na statku, gdy wreszcie okazuje się, że to "dzięki" Jonaszowi śmierć zagląda im w oczy, ciągle zwlekają z rzuceniem go w topiel i próbują jeszcze ostatkiem sił ratować złoczyńca. Zaś w Niniwie, ledwo mieszkańcy wraz ze swym władcą słyszą dramatyczną zapowiedź zagłady, już jak jeden mąż pokutują z występków. Tylko Jonasz jest zawiedziony, że nie zobaczy widowiska gehenny miasta. A że przy okazji uschło mu drzewo – które w jego "punkcie widokowym", w skwarze południa, stwarzało komfortowy cień – zachciało mu pożegnać się z życiem. Jakby trzy dni w brzuchu morskiego potwora było mu mało.

Z fascynacją spoglądam na naszą salę pełną siedemdziesięcio i osiemdziesięciolatków, którzy w młodości nie nawykli do analizy tekstu, a teraz radzą sobie z tym całkiem nieźle. Gdy udaje się wyzwolić w nich własną refleksję, nie ograniczoną konwenansem ani "tym, co należne" – to jest piękne.

Po południu – szaleństwo dzieci na rowerach. Beniemu należało naprawić tylne koło, zerwała się szprycha, a jej mocowanie przebiło dętkę. W rowerze Sary – regulacja siodełka, przykręcenie poluzowanego błotnika i zerwanego dzwonka. Malcy uczą się zasad ruchu, prawie wpadają na siebie i oskarżają nawzajem o "brak rozumu", zupełnie jak rasowi kierowcy na polskich drogach. Przewracają się też, bo ziemiste podwórko ma wystające kamienie i dołki. Wybuchają płaczem, a ich ojciec, siedząc na ogrodowym krześle, próbuje z daleka ustalić, czy ich kończyny nie przekraczają dozwolonych ruchów. Ojciec wie, że największy ból po uderzeniu następuje w 2-3 sekundy i trwa jakieś 10-15 sekund. Potem, o ile coś nie jest złamane, zwichnięte ani wybite, może być tylko lepiej.

Ojciec odkrywa też, że czując obrzydzenie do monitora komputera można żyć lepszym życiem. Należy jednakowoż wyjść poza mury domu, a już powiew wiosny, zarumieniony słońcem, przeniesie go w zaświat. Bo przecież nie chodzi tak naprawdę o zerwaną szprychę, dziurawą dętkę, palce pobrudzone rowerowym łańcuchem i starymi kluczami fajkowymi.

Chodzi o coś, co kryje się w widoku schodzących dwóch fal pagórków z gęstwiną dzikiego bzu tam, u zbiegu. Albo o uczucie związane z tarzaniem się syna w kurzu podwórka. Zaświat kryje się w zarosłej bramie do nieuczęszczanego ogrodu, która nie była ani razu otwarta. Szprycha i dętka, rdza i bez to tylko nośniki, media, by dostać się do tego, co istotne.


Po co cd.

Następnego dnia, w upalne popołudnie w centrum miasta, zaraz po tym, jak skręciliśmy w lewo na Zator, zobaczyłem starą kobietę, idącą chodnikiem naprzeciwko nas. Była lekko przygarbiona, jak to w tym wieku często bywa, ale bardzo zadbana, o wyraźnych zmarszczkach, białej skórze, siwych i długich włosach spiętych z tyłu. Ubrana w lekkie ubranie kogoś, kto wybrał się na dalszą przechadzkę albo krótką wędrówkę, szła powoli, ale stanowczo, ze spokojem na twarzy. Coś we mnie drgnęło, żeby zatrzymać samochód i zadać jej to pytanie: "no i po co pani idzie i dokąd, jaki to ma sens, przecież domyślam się, że dla pani do spory wysiłek, nogi z pewnością ledwo się wloką, w głowie zawrót, brak tchu w piersi, tu i tam ślady po operacji, i nie za dobrze pani widzi i w ogóle ile samozaparcia trzeba, żeby zrobić coś, co nie jest konieczne – tak się zebrać, umyć, ubrać i wyjść! Czy nie lepiej się położyć, szybko zniedołężnieć do reszty i umrzeć?" Ale wszystko stało się tak szybko, minęliśmy ją już, a we mnie powstało szybkie wrażenie, że ona dokładnie wie "po co". Tak więc tym bardziej powinienem ją zapytać! Wracać? Nie. Bo mam przeczucie, że ona i tak nie mogłaby mi tego wyjaśnić. 

Wesele

Wczoraj byłem na weselu. Muszę wspomnieć, że dwadzieścia cztery lata temu byłem na weselu rodziców Pani Młodej, w tej samej wsi i tej samej remizie. Wieś stała się już dzielnicą miasta, remiza wraz z salą bankietową, wyposażeniem kuchni jak i samochodami pożarniczymi zdaje się spełniać wymogi UE.

Przy składaniu życzeń Młodej Parze goście ustawiali się do zdjęć. Fotografując ich, a w zasadzie obserwując, jak podchodzą, a później odchodzą – już nieoficjalnym krokiem – zobaczyłem prawdę. Ci, którzy niegdyś chodzili sprężyście, dziś kuśtykają. Ich twarze do tej chwili przywoływała moja pamięć, a teraz – pokazał mi je mój wzrok. Dopiero w chwilach takich jak ta, jak przypadkowe mgnienie oka, jak podglądnięcie kogoś przez dziurkę od klucza…

Już nie chodzi o nostalgię i związane z nią przerażenie. Chodzi o pytanie – po co to wszystko…?

Na trzystopniowych paterach mieściły się kruche ciasteczka – najwyższym piętrze, potem różne rodzaje ciasta, na środkowym, na najniższym – owoce: banany, nieskazitelne winogrona białe i czerwone, mandarynki, gruszki o wielkości nadludzkiej… Do obiadu kilka rodzajów mięs… Zresztą po co wyliczać. Pytanie pozostaje to samo…

Urywki

Żałuję, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co przychodzi mi do głowy – nie chodzi o to, co mi się jawi ot tak sobie, ale o to, co przeczytałem w prasie, literaturze, i co się połączyło z rozmowami ludzi…. Fantastyczne odkrycia w psychologii (styczniowy numer Charakterów) kierują nas na nowe tory myślenia o człowieku. W którymś z poprzednich Magazynów Gazety Wyborczej niesamowity tekst włoskiego filozofa Giorgio Agambena Posępni bankierzy kradną naszą przyszłość o tym, że wiara i kredyt to w pierwowzorze greckim praktycznie to samo słowo, co w naszej rzeczywistości zyskuje niesamowite praktyczne znaczenie…

Przeczytałem szkice opowiadań, które zacząłem pisać i stwierdziłem, że to nie takie złe i że trzeba by nad tym popracować. Wraz z tym wrażeniem uruchamia się cały zestaw pytań – pracować, ale po co, co potem z tym robić, że i tak pewnie niewiele z tego wyjdzie, czy jest sens "pisać pieśń i czy nie lepiej zrobi to ptak" (G. Turnau, luźny cytat). I że tak jak do tej pory, łapałem się wszystkiego i niewiele z tego było…. Oczywiście to bateria subiektywnych opinii. Jeśli więc pisać, to pisać co dzień i zawsze, czy coś wychodzi czy nie, czy jest wena czy kompletnie nic, bo liczy się to, co się robi codziennie, a codziennie robi się to, względem czego nie mamy innego wyjścia, wobec czego czujemy płynącą wewnątrz konieczność, przymus wręcz; którego nie da się wyjaśnić, który nie pyta – po co…

Podróż

Wąska niteczka drogi i gdyby się chwilę zastanowić, to niemożliwe, że czterokołowy chrząszcz, w swoim pędzie, utrzymuje się na tej tasiemce – wijącej się wśród drzew, pagórków. Po niej biegną inne chrząszcze, a może raczej szalone biedronki, nie zważając na to, że taki bieg jest szalony i że one są szalone.

Biegną chcąc uciec od wrażenia, że oddalają się od innych, by zapomnieć, że ktoś czeka, bo bardzo chcą, żeby czekał. Żeby znaleźć siebie, ten bieg to ostatnia nadzieja, że to ktoś inny to powie – kim jestem, i co dalej.


Rozmienia się

Ćwiczenia z pisania o niczym…

…biorą się stąd, że zupełnie nie wiadomo, skąd.

O tej porze jak teraz, o wpół do drugiej w nocy, coś wokół rozmienia się na drobne. Zupełnie podobnie jak rozmienia się banknot na przykład stuzłotowy u pani w kasie: mogłaby pani rozmienić? I z jednego kawałka powstaje kilka, z tych kilku jeszcze więcej, a najciekawsze są monety – z większych – coraz mniejsze i mniejsze, aż do miedzianych groszówek, malutkich. Znaczą jakiś ślad, ułożone jedna za drugą, jak pamięć, która powoli zanika, choć podobno nie zanika, tylko rozprasza się, bo kolejne odciski wchłania w siebie powoli otaczająca nas przestrzeń.

Przeżyty właśnie dzień rozpływa się w ciszy, i znów – dalekim ujadaniu małego pieska. Fundusz przeżyć topnieje, kolejne krople nikną między grudkami ziemi, w szczelinach paneli podłogi, przenikają pory skóry. Jakby przestawały istnieć, ale przecież to z nich, wraz z nastaniem świtu, zacznie gromadzić się nowy kapitał. Będzie nabierał kształtu, by wieczorem znów się rozmienić.