Pogoda

Po szaleńczym wietrze dzisiaj, nastał, jak się wydaje, spokój. Ponura pogoda zmieniała się szybko. Dwa, trzy fragmenty dzisiejszego dnia nadawały się świetnie na wędrówkę z aparatem wśród pól. Nie zdążyłem.

W domu odczuwanie dzieci nie ustaje. Oraz świadomość, że drobne, codzienne chwile układają się w nich w matrycę na życie. To utwory muzyczne, kojarzone choćby jak dziś z paskudną pogodą, wspólne prace (przewlekanie pościeli), kłótnie i następujące po tym porozumienia, czy nawet zwykła nuda spędzana razem.


Nocą

O wpół do trzeciej zaczął szczekać pies. Jakiś mały, bo połowa szczeków brzmiała jak u szczeniaka, a połowa – schodziła tonacją w dół, zdradzając doświadczenie. Szczekał w nastroju radosno – żałosnym, jak piesek, który za ogrodzeniem dostrzega swojego kolegę, lecz jednocześnie zdaje sobie sprawę, że się nie spotkają. Jego głos pobrzmiewał się drobniutkimi, ledwo słyszalnymi echami, odbitymi od ścian okolicznych domów. Tego echa nie słyszy zwykły człowiek, ale audiofil lub średnio doświadczony realizator dźwięku – tak. Szczekał w idealnej ciszy. Gdy skończył, zaczął dopowiadać jego starszy kolega, kilka zabudowań dalej, głębokim, niskim dźwiękiem, lecz widocznie tylko z obowiązku, bo szybko skończył. Kiedyś psów w okolicy było więcej i zaledwie krótki alert jednego z nich wywoływał feerię ujadania.

Zapadła cisza. Na zewnątrz. Lecz nie we mnie. W mojej głowie słyszę szum, podobny do dźwięku przyciszonego telewizora, gdy wyciągnięto z niego antenę, a po ekranie szalały wtedy dzikie mrówki – z czasów, gdy nie było jeszcze telewizji kablowej ani satelitarnej. Spokojnie, z tym szumem żyję już, jak pamiętam, jakieś trzydzieści lat. To nie od wypadku, po nim zostało tylko leciutkie pogwizdywanie, tu przy lewym uchu, albo coś jak "wiuchanie" skrzydła kondora, gdy leci.

Wychodzę. Szmer pościeli głośny jak przejazd samochodu. Nakładanie kapci, lekkie szurnięcia, stęknięcie drzwi w tej ciszy są jak wyroki potępienia mnie – tego, który zawinił. Siadam i piszę. Wojciech Kuczok, w dzisiejszej (wczorajszej) Wyborczej mówi – trzeba ciągle pisać, wtedy rzadziej dopada pisarska pustka. Ale ja – po co mam pisać? Nie jestem pisarzem i już nie będę. Kim jestem?

Jednego tygodnia robię po kilkaset zdjęć każdego dnia, obrabiam i wysyłam. Przez następne dwa tygodnie kręcę a potem montuję jakiś film, robię DVD, projektuję etykiety, drukuję, przyklejam. W międzyczasie odpowiadam na facebooku jakiemuś "zdeklarowanemu specjaliście od teatru" na jego kompletnie pomylone twierdzenia i zarzuty, i zastanawiam się, czy już go kasować czy jeszcze za chwilę, by z jak najmniejszym wstydem pełnić funkcję PiaRa (domorosłego, oczywiście). Tworzę grafikę do Internetu, czego nigdy tak naprawdę się nie uczyłem i czego nie umiem, i dyskutuję z wykształconymi humanistami na tematy, które oni znają lepiej ode mnie. Jedną ręką puszczam muzykę do spektaklu, a drugą – piszę tekst o "podróży cukrzyka przez świat", albo klecę w głowie pomysł na trzydziestosekundową animację, bo w mojej firmie chcą ich więcej i więcej.

Tak, sam jestem sobie winien, że wszystko po łebkach. Zgadzam się, naprawdę. Nie udaję. To wszystko w imię adrenaliny i testosteronu, powodujących chwilowe szczęście, ostatecznie niszczących organizm. Patrzę na mojego syna, widzę, że on ma to samo, i wtedy ogarnia mnie przerażenie. Bo pal pięć, gdy chodzi o mnie, ale jego powinienem czegoś więcej nauczyć, a przynajmniej – próbować mu uświadamiać.

Na zewnątrz cisza, a w kuchni brzęczenie lodówki zagłusza szum mojego mózgu. To lepiej. I tykają dwa zegary, w proporcji 1:3,5. Zaszczekał pies po drugiej stronie miasteczka, może na tę schodzącą mgłę. Przejechał samochód długim mlaśnięciem opon. Czasem, gdy naprawdę nie ma o czym myśleć, to myślę kim jest kierowca, dlaczego właśnie teraz jedzie i dokąd. I czy gra mu radio, czy zimno ma w kabinie jak jasny gwint, czy klnie czy raczej jest spokojny i pogodzony ze swoim losem. Czy może nie myśli o niczym, bo prowadzenie samochodu przecież tego nie wymaga…

Ambiwalencja wewnętrzna

Nie wiem, skąd się u mnie bierze. Prosty, głupi przykład – słyszę teraz ciągle w głowie Secret World Petera Gabriela, wersja z dwupłytowego albumu, który ukazał się co najmniej dziesięć lat temu. Ten utwór gra teraz w mojej głowie z całą swoją siłą. Ale nie muszę go sobie wyobrażać, bo mam go w komputerze, mógłbym go odtworzyć, skierować prosto do uszu, mam odtwarzacz i słuchawki. W zasięgu mojej ręki jest zatopić się w nim teraz, kiedy go słyszę, tuż przed snem, w ciemności poszaleć, z widokiem na łysiejącą brzozę za oknem, po zgaszeniu światła w kuchni, patrząc na nią, jej zarys, w świetle ulicznych lamp.

Ale nie chcę go słuchać, nie chcę go puścić w uszy. Czuję jakąś obawę, rezerwę, powstrzymanie. Skąd, dlaczego? Czy może dlatego, że za bardzo zapanuje nade mną, wywoła zbyt silne emocje. A może przeciwnie – nagranie okaże się zbyt proste, prymitywne wręcz. Przecież znam ja na pamięć i wiem, że jak na mój gust aranż mógłby być trochę bardziej subtelny, wysublimowany. A może dlatego, że w wyobraźni mogę sterować tym utworem jak chcę, cofać go, przesuwać do ulubionych miejsc, kompulsywnie sobie aplikować. Może w wersji z nagrania jest zbyt nudny, albo zbyt samodzielny, a ja chcę mieć nad nim kontrolę…

Ambiwalencja dotyczy też ludzi, których bardzo lubię, ale coś mnie powstrzymuje przed kontaktem z nimi. Jakaś chęć samoobrony… Dlaczego? Nie wiem.

Powrót

Po dwóch dniach nieobecności – wreszcie dziś w domu, po 23 wieczorem. W kuchni – tyka głośno, zawzięcie, pewnie nowy zegar. Szukam go wzrokiem na szafce, przy świetle lampki nad zlewem ukazuje się w końcu oparty na parapecie, duży niczym moja głowa. Sekundnik jak palec wskazujący zrywa się rytmicznie, by wylądować z drżeniem na kolejnej kropce. Chrzęści.

Kiedyś nocą, w bezradnej bezsenności, tykały dwa zegary, w oddaleniu kuchni i pokoju, a ich dźwięk w miarę tykania rozkruszał się na kółka zębate i zapadki, skryte wewnątrz, słyszalne w końcu, w otchłani mrocznej ciszy.

Teraz jeszcze widok pędzącego asfaltu i oparów mgły. Pęd zwalnia od kiedy wjeżdżam na podwórko. Ostatnie chwile są najmniej cierpliwe, tak trudno dotrzeć przez piętnaście metrów do drzwi, trudno przebrnąć przez plac by zamknąć bramę, z bagażnika wrzucić na się ciężki plecak; wyciągnąć klucze, stojąc już przed wejściem – to udręka. Zdjąć kurtkę i buty, włożyć kapcie, mnóstwo nieproduktywnych, zbędnych czynności, ciągnących się bez końca.

Pęd musi zwolnić przed snem. Sekundnik zwalnia, chrzęst zegara zwalnia, ja zwalniam, światło lampki zwalnia; nie myślę, nie czuję, żegnam dzień, żegnam bliskich, chłodno wręcz, wybaczcie… Jestem, myślę, lecz uciekam od czucia, by zapaść w spokój, w końcu może, w sen.

Przyjdź

Jesieni. Przyjdź. Chcę też nie przegapić pierwszych płatków śniegu. Chcę tego wrażenia, co dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Choć przez sekundę. Tego, kiedy na studiach świat walił się w rozpaczliwym natłoku pracy, i tylko płatki były pocieszeniem – po wyjściu przez ciężkie i wysokie drzwi przy Alei Mickiewicza w Krakowie. W szarówce, nieznośnej i oswojonej, jak szuwary nad Śniardwami.

Ulatniam się

Spada jak deszcz bezszelestny, ciepło jesiennego już
popołudnia w niedzielnym bezruchu. Wczoraj szedłem przez moje miasteczko
schludnym chodnikiem, tak niepodobnym do tego ze wspomnień. Oczyszczone i
przystrzyżone trawniki, suchy kurz jakby nagle, jak tuż po wiosennych
roztopach. Gdyby nie wspomnienie dopiero co przeszłego lata pomyślałbym,
że oto znów wiosna.

Uliczki osiedla, place zabaw, ogródki nowo wybudowanych domów, właśnie
tuż obok miejsca tego, co na zdjęciu. Domy otoczone jeszcze
prowizorycznym ogrodzeniem. Kredytu nie starczyło…? I moje wrażenie
niemal profanacji miejsc, które od dzieciństwa pamiętałem jako dzikie i
niedostępne. Bezczelność zabudowy i to w tak trudnym do zabudowy
miejscu, bo stromym po prostu. "Spłyną te domy wraz z gliną i następnymi
wiosennymi roztopami" – myślę. Za ogrodzeniem z prętów dziecko bawi się
puszczaniem wody z węża, na niewykończonym obejściu. Nie na takim, co
poniżej, gdzie już wszystko dopięte na ostatni guzik – trawnik, ogrodzenie, małe tuje rosną rozsadzone wśród
plastikowej, zielonej siatki pokrywającej ziemię. Wychodzi matka, z białymi poszwami w rękach, instruuje dziecko. Szczęśliwość bycia wreszcie na swoim… Bycia na swoim niedzielnego popołudnia, bycia, troszczenia się o to, ustawiania, układania, cyzelowania, dopracowywania szczegółów… Po to, by wreszcie tam umrzeć.

Ludzie idący nie wiadomo skąd i dokąd. Matki nadciągające z dziećmi i/lub psami. Dzieci zjeżdżające na zjeżdżalni, nie słuchające matek. Matki opowiadające sobie coś na ławce. Cień bloku przesuwający się po drugim bloku. Znów idący ludzie, potem znów bezruch, potem milcząca matka, z wypielęgnowaną twarzą, w zgrabnych ciuchach i z dwoma chłopcami, wszyscy na rowerach. Jakby zatrzymała się w pół drogi do żurnalowego "ideału"; jeszcze na wpół zwyczajna, o ludzkich, ciepłych gestach, a już na wpół upozowana.

Jeszcze

Świerszcze grały jeszcze wczoraj… Jeszcze nie było zabójczego dla nich chłodu. Jeszcze liście zielone. Ciepły wiatr owiewa twarz na Rondzie Mogilskim, w poszukiwaniu przystanku tramwaju nr 4… Jeszcze wspomnienie studenta, wolnego we wrześniu, o ile nie miał poprawek. A raczej miewał. I wspomnienie tego września, z trzema książkami do nauki rumuńskiego, na zmianę.

Wspomnienie niewyjaśnionej nigdy wolności, która prawie zawsze przebijała się przez nieczyste sumienie, że na nią nie stać. Po latach pozostał smak swobody, ból niespełnionego obowiązku gdzieś się zapomniał. Pamięć nie mówiąc prawdy ożywia tęsknotę. Niesłuszną. (Naiwne oskarżenie…)

Dom nie jest by mieszkać

Powracają obrazy przesuwającego się asfaltu przed maską samochodu. Droga wysadzona drzewami, wśród bardzo szerokiego pola oświetlonego niskim, wieczornym słońcem. Zbliżamy się do skraju lasu. Tam urywa się światło, droga ginie w cieniu ciemności. Tylko ufność powstrzymuje przed naciśnięciem hamulca. Że ta droga jest i można tam jechać.

Witać się, i żegnać, w rytm odwiedzanych przyjaznych domów i przemierzanych setek kilometrów. Żegnać po to, by odzyskać wolność. Droga to wolność. Wolność to samotność. Wolność i samotność, radość z powitania i pożegnanie, to właśnie jest podróż.

Paul śmiał się z niedowierzaniem na tę diagnozę: dom nie jest po to, by w nim mieszkać, ale by do niego wracać. Tani romantyzm. Trudno. Z Paulem przejechaliśmy USA w poprzek. Przed wyjazdem wycinaliśmy z gazet kupony na tańsze jedzenie.

PS. Świerszcze grały jeszcze wczoraj. Chłód zabije je wkrótce. To może ostatni dzień ciepła, wnet nadejdzie nowy zapach wiatru. Jakże się cieszę, że to nie będzie studencka jesień.

Dwadzieścia groszy

– Natura obdarzyła mnie zdolnością analitycznego
myślenia, ale jednocześnie – ogromnymi możliwościami odczuwania, tak
siebie jak i ludzi wokół. No i to nie daje mi spokoju.

Stałem
pod wiatą miejskiego przystanku, osłonięty od słońca, wtulony w kąt. Nie
chciało mi się ruszać, nawet wtedy, kiedy usłyszałem ten mamrot,
przeciskający się przez szczeliny wiaty. To był ktoś po drugiej stronie.
Nie bardzo wiedziałem skąd, bo tam niskie ogrodzenie, oddzielające
chodnik od krakowskich Plant.

– Nie można całkowicie
zrozumieć innego człowieka. Kolejne pytania i odpowiedzi dotykają coraz
subtelniejszych i wymykających się spod opisu części duszy. Poza tym –
zmieniamy się, czasem z dnia na dzień. Jedno pytanie może komuś otworzyć
drzwi objawienia, zrozumienia czegoś, a wtedy nie będzie nigdy jak
przedtem. Tak więc ktoś, kto twierdził coś wczoraj, dziś może twierdzić
już coś innego, a to dlatego choćby, że wczoraj wieczorem zadaliśmy mu
pytanie, którego on sobie nigdy nie zadał.

Od dzisiaj mam ważny
bilet miesięczny na jedną linię tramwaju. Ale chodzi mi tylko o przejazd
między dworcem a miejscem pracy. Dokładnie – o dwa przystanki.
Wypróbuję przez miesiąc, bo chodzenie z tym ciężkim plecakiem, choć
miało przypominać moje dawne wyprawy górskie, jednak jakoś mi nie służy.
Niewidzialny mamrot kontynuował:

– Patrzysz na kogoś i oceniasz, nawet nie jego, ale to, co mówi. Budujesz profil osobowości
po to, aby wiedzieć, czego się spodziewać na przyszłość. Wydaje się, że
widzisz jego tendencje, odruchy. Ale czy naprawdę dobrze widzisz i
oceniasz? Czy np. to, co ktoś mówi o sobie, nie jest przesadzone, bo np.
akurat on ma tendencję do zwiększonego samokrytycyzmu? Może to dobry
człowiek, a przedstawia siebie jako tyrana, bo wyolbrzymia swoje wady…
Czy to w ogóle możliwe? Albo jeśli mu to powiesz, to stanowczo
zaprzeczy, tym bardziej, że urażony i bezbronny, bo poczuje że
przejrzałeś go na wylot… A może to ty się mylisz zupełnie? Może wcale
nie przejrzałeś go na wylot i nie czuje się urażony i bezbronny, a twoja
pewność jest głupotą… Albo jest na tyle miękki, że chce się szybko
przystosować, by uniknąć krytyki, podtrzymać akceptację.

Chyba
jednak dziś pójdę piechotą… Ładna pogoda, warto się przejść. Trudno,
pojadę jutro. Ruszam z przystanku, gdy wyrasta jak spod ziemi nieogolona
twarz.

– Przepraszam, mogę zapytać?
A ja już wiem, o co.
– Spieszę się.
– Przepraszam, ale mnie chodzi tylko o… dwadzieścia groszy.

Nie mogę, spieszę się – myślę, że przecież mam plecak na sobie, a w
plecaku portfel, nie będę go zdejmował i otwierał tylko po dwadzieścia
groszy.
– Kolego, brakuje mi tylko dwudziestu groszy. Mógłbyś poratować?
– Nie mogę.
Jegomość
zostawia mnie na chodniku, a ja po przejściu kilkudziesięciu kroków
zdaję sobie sprawę, że to chyba ten sam głos, który słyszałem przez
ażurową ściankę przystanku.

Lekarzu, ulecz sam siebie.

Spać też

Uczę się spać. Czerpać z tego przyjemność. I nawet czerpię. Ciekawe, że do nauki, do przystosowania się zmusza przeważnie ostateczna konieczność. Taka, która nie pozostawia wyboru. Żeby przeżyć muszę spać, a żeby usnąć, muszę to polubić. Więc na bok praca, ciekawe rzeczy, ekscytacja. Na stoicyzm jeszcze mnie nie stać, na razie więc spokojna nostalgia.

Odpływam… W niebo, tam nisko nad horyzontem, jakie pamiętam podczas powrotu busem do domu. Udawało czerwoną mgłę ścielącą się poniżej lasu, w dolinie. Przekraczając furtkę słyszałem świerszcze. Lato jeszcze nie umarło, choć na polach dymy z ognisk, płonących badyli. W korytarzu ciemność, pustka wokół. Nareszcie. Sam. Żadnych dopływających wrażeń, nikogo obok, nawet osób najukochańszych i oczekiwanych. Ulga, choć to brzmi jak samooskarżenie. Ale tak trzeba. Bo ja idę spać. Bo nie mam wyboru.