Po południu poszliśmy na spacer – ja, Sara i Beniamin. Spora część naszych spacerów ma miejsce przy cmentarzu, albo nawet na nim samym. Ścieżka na osiedle prowadzi wzdłuż grobów, jest to obecny skraj cmentarza. Ale z czasem przesunie się on w dół, w lewo, tam, gdzie teraz wysokie chaszcze i wyasfaltowana alejka, prowadząca na razie do nikąd.
Skraje cmentarzy, tych z mniejszym staraniem, znaczone są pryzmami przepalonych zniczy i pobrudzonych kwiatów, głównie sztucznych. Nawet jeśli stoją tam kontenery, to przepełniają się zanim zostaną wywiezione, i tkwią tak, obok pryzm. Przechodziliśmy obok jednego z nich, rzucił mi się w oczy wrak wielkiego znicza o brązowym szkle. Leżał na stosie brudnych, sztucznych łodyg i płatków. Sarze spodobały się "a la róże", wystające tuż przy ziemi.
– Spójrz tatuś, jakie piękne.
Piękne? Nie wiem. Wiem na pewno, że są ufajdane błotem i wyglądają okropnie smutnie.
– Mogę wziąć? Do domu.
Nie wiem znowu. Przypuszczam, jaka krytyka mnie tam później czeka. Ale przecież… czy to nie piękne, że moje dziecko zachwyca się tym czymś…? Ze śmietnika, a nie ze sklepu?
Nie chciałem wydobywać z pryzmy całego "bukietu". Urwałem sam kielich, podałem Sarze i poszliśmy dalej.
Przeglądanie śmieci i zbieranie tych szczególnych stało się esencją spaceru. Wybory nie były pochopne, nie wszystko zasługiwało na miano "pięknego". Wróciliśmy do domu, tam zająłem się Beniaminem. Gdy po chwili zaglądnąłem do korytarza, zobaczyłem, że na pierwszym schodzie Sara rozłożyła "skarby". I wznosząc gestykulujące ręce mówiła:
– Babciu, zobacz, jakie piękne! Nie zabrałam ich nikomu, były wyrzucone. Patrz, a tu jest brokat!
Babcia zwróciła ku mnie naładowaną sceptycyzmem twarz. Ale zauważyłem, że jej oczy były bardziej szkliste niż zwykle.