Sens

– Czy jest sens picia kropli na uspokojenie z jednej szklanki i jednocześnie coca coli z drugiej? – zapytał Wiesiek, gdy zobaczył mnie siedzącego w kuchni przy stole.
– Oczywiście, że nie – miałem przygotowaną odpowiedź – jak zwykle Wiesiu, masz zupełną rację.

Co się wali

Przystanek autobusowy, dewastacja, fot. Piotr Kubic

Czasem wydaje ci się, że świat wali się na głowę. A to nie prawda, co najwyżej wali się sama głowa. Wystarczy wziąć tabletkę na nadciśnienie, krople uspokajające, pigułkę na nadkwaśność, doprowadzić cukier do mniej więcej normy lub przez piętnaście minut zmusić się do nicnierobienia i oniczymniemyślenia. I wraca do normy!

Przystanek autobusowy, fot. Piotr Kubic

Na Błoniach Krakowskich

Wielki trójkąt zaczyna się tutaj. Wokół jego kąta, po zewnętrznej stronie, owija się alejka wyłożona asfaltem. Sam „dzióbek” nie jest ostry, tylko okrągły. Ale ta mała krągłość nie ma znaczenia wobec ogromu. Dwa boki, z tego właśnie miejsca, uciekają w dal, rozchodząc się coraz bardziej.

Pomiędzy nimi pojawia się zielona przestrzeń. Nie od razu, bo w samym rogu pozostała tylko wydeptana ziemia. Przechodnie skracają tu drogę, idąc od strony Kijowa, a zmierzając na Oleandry. Lecz nieco dalej połać zieleni rośnie, jest coraz szersza. Na początku wydaje się do opanowania, lecz im dalej, tym jest bujniejsza i trudniejsza do ogarnięcia. I człowiek, który mógł ją wpierw okraczyć, idąc potem, w otwierające się pole, zaczyna w niej się pogrążać. Wreszcie staje się małą mrówką, zagubioną na szerokiej tafli otchłani.

Zanim dojdzie się do końca, może zapomnieć o początku. Zgubi czas i przestrzeń. Aleja 3 Maja i ulica Focha rozchodzą się daleko, mogłyby tak biegnąć bez końca, aż zniknęłyby za horyzontem. Pozostałaby tylko falująca na wietrze zieleń, z której nie chciałoby się już wracać.



W mieście zanika osobowość

Duże, uniwersyteckie miasto, jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Krakowa. Jak w innych uniwersyteckich miastach Europy, przechodnie wsiadają do tramwajów, taksówek, spieszą ulicami, gromadzą się przed przejściami dla pieszych, wchodzą i wychodzą z budynków. Miasta różnią się wyglądem tramwajów, architekturą, odzieżą przechodniów, można powiedzieć ogólniej: stopniem uporządkowania oraz zadbania. Ale ogólne spojrzenie niewiele mówi o wrażeniach, które powstają, gdy zetknąć się z miastem bliżej. 

Skrzynki na listy, Rumunia, fot. Piotr Kubic

A wrażenie powstaje takie, że uporządkowanie miast przodującej w rozwoju części Europy ma na celu nic innego, jak ukrycie istoty spraw, jakby wnętrza ludzi, którzy tam żyją. Wszystkie elementy, które mogę nieść ze sobą namacalną historię, są tej historyczności pozbawiane. Rzeczy nie mogą nosić na sobie znamion czasu, bo stają się stare. Mówiąc najprościej – nie ma tam zniszczeń, rdzy, wyblakłej farby czy odpadającego tynku. Jeśli coś zaczyna nosić ślad czasu, zostaje wymienione na nowe.

Historia, jeśli już istnieje, jest zamknięta szczelnie w muzeach – oprawiona w ramy i umieszczona za szybą. Wszystko, co może być odrestaurowane, jest odrestaurowane. Czyli, de facto, pozbawione prawdziwych śladów przeszłości. Jeśli coś ma być stare, to nie może być stare naprawdę. W takim razie może tylko udawać stare.

W odróżnieniu – jechałem dziś tramwajem, w którym poręcze zdradzały dotknięcia tysięcy dłoni, a fotele – historię tłumów pasażerów. Zewnętrzne części karoserii były wyblakłe od letnich i zimowych promieni słońca, a drzwi domykały się pozostawiając spore szpary, bo w czasach, w których je montowano, takich szczegółów prawdopodobnie nikt nie dostrzegał. Krakowskie bombardiery za dziesięć lat będą wyglądały tak, jakby nimi nikt nie jeździł, a jeśli stracą nieskazitelność, zostaną zastąpione.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Ale i tutaj mieszkańcy dążą już do tego ideału z Zachodu, który być może przedstawia sobą głównie pustkę. Najtrudniej zmienia się architekturę, najłatwiej – image i make up kobiet. Dawno już dotarły tu zachodnie czasopisma, ze wzorami na stronach okładek, do których zaczęły pretendować te istoty zniewalane własnym upodobaniem do porządku i piękna, jakiegokolwiek. Szminka, puder i ciuchy są o wiele tańsze niż nowa fasada bloku o kilkuset mieszkaniach. Stąd w obrazie miasta mnożą się klony. Szczęście, że niełatwo przychodzi zmienić rysy twarzy, kształt brody, czoła, kości policzkowych, dostatecznie trwała okazuje się też barwa skóry i włosów. Dzięki temu ciągle wiem, że nie jestem np. we Francji.

Witryna, Fryzjer, Nieruchomości, Rumunia fot. Piotr Kubic

Jeszcze są miejsca, z których można odczytać osobowość mieszkających tu ludzi. To choćby balustrada przed zakładem fryzjerskim, z widocznymi śladami spawów, malowana przez człowieka, nie przez automat. Kioski z prasą i biletami, z których każdy jest trochę inny, bo nie podległy standaryzacji, według ogólnych przepisów i zaleceń. Dostrzegłem to w ciągu ostatnich dni, że tutaj właśnie teraz zanika osobowość, zastępuję ją szablon. Jest ładny, ale niewiele więcej da się na jego temat powiedzieć. Jego pustka jest zastanawiająca, lecz nie ma chyba od niej odwrotu. Jedyne wyjście, to ucieczka w sfery, gdzie nie dosięgnie uproszczone pojęcie o ładzie i porządku. Gdzie prymitywne dążenie do prostacko pojętej nieśmiertelności nie będzie kastrować śladów prawdziwej historii.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Filmobranie

Przytomność wróciła do tego stopnia, że pozwala mi na oglądanie filmów. Oto kilka, które polecam.

Rok 1983, na krawędzi zagłady

26 września 1983 roku ppłk. Stanisław Pietrow przejął dowództwo w bunkrze wczesnego ostrzegania na południu od Moskwy. Jego zadanie polegało na nadzorowaniu satelity obserwującego kontynent amerykański. Komputer był w stanie wykryć wystrzelenie rakiet. Tamtej nocy satelita uruchomił najwyższy alarm. Raz za razem informował o pojawieniu się pięciu rakiet. Pietrow zaufał swojemu instynktowi i zaczął ignorować te informacje. Jednocześnie o alarmie dowiedzieli się najwyżsi przywódcy w państwie, łącznie w Andropowem. Wszyscy czekali na potwierdzenie, które miał im dać Pietrow. Wiedzieli, że amerykańskie rakiety potrzebują dwanaście minut, aby dotrzeć do radzieckiej przestrzeni powietrznej. Po dwudziestu minutach pociski zniknęły, okazały się chmurami, które w zachodzącym słońcu rzucały bliki w stronę satelity. Stanisław Pietrow po tym incydencie został zwolniony z wojska.

To tylko jedna z niesamowitych opowieści z poniższego filmu.

 

 

Więźniowie konsumpcji

Przedmiotem naszej troski stały się otaczające nas marki. Stopniowo oddajemy się od otaczającego nas środowiska, a skupiamy na sobie, na naszym wewnętrznym świecie. Przeciętny człowiek zdąży zobaczyć milion reklam, zanim skończy dwadzieścia lat. Jako dorosły wkroczy w świat, w którym jego status społeczny określać będzie liczba kupionych towarów. 

Wizyta w punkcie recyklingu uświadamia nam, ze w większości są tam rzeczy sprawne. Są produkty, które trafiły na śmietnik, ponieważ straciły swój powab. Towary tracą magię bardzo szybko. Potrzebne jest stworzenie systemu wartości, w którym produkty będziemy dłużej darzyć uczuciem.

Powyższe cytaty pochodzą z samego filmu oraz z jego opisu. Film bardzo dobrze zrealizowany, świetne kadry, ciekawy ich montaż i połączenie z dźwiękiem.

 

 

Pułapki rozwoju

Od 200 lat tkwimy w pułapce myślenia, że postęp to „więcej czegoś”, że trzeba robić lepsze maszyny i w większej liczbie. „Pułapki rozwoju” to filmowy esej, oparty na książce Ronalda Wrighta pt. „Krótka historia rozwoju”, a wyprodukowany przez Martina Scorsese oraz tych samych producentów, którzy stworzyli „Korporację”. Odwołując się do historii cywilizacji, reżyserzy filmu w fascynujący sposób pokazują pułapki rozwoju, w które wpadały kolejne cywilizacje na Ziemi, a nasza – jak się okazuje – wcale nie jest w tym procesie wyjątkiem. Przytaczając mocne naukowe argumenty teoretyków i praktyków ekonomii, w tym: Stephena Hawkinga, Jane Goodall, Margaret Atwood, Vaclava Smila, Daniela Povinelliego, Gary’ego Marcusa, czy Mariny Silvy, wzywają do zmiany orientacji myślenia.

Świetna realizacja, środki filmowego wyrazu fantastycznie oddają myśl twórców. Polecam również wspomnianą tu Korporację. Filmowa poezja.

Strona Facebooka się nie wczytuje! Co za ulga

U człowieka, który nie rusza się z łóżka, obrasta ono w rzeczy. Zaczyna się od rzeczy pierwotnej. Przykładowo – jeśli ktoś zapił, pierwotną rzeczą jest butelka. W moim przypadku chodzi o chusteczkę. Następnie – pudełko chusteczek. Jednorazowych. Potem – sól fizjologiczna w małych pojemniczkach. Wygodnie się je otwiera i zakrapia. Plus słoiczek z pachnącą intensywnie maścią, do smarowania na górnej wardze. Niewiele pomaga. Na początek to tyle.

Trzeci dzień pod dwiema kołdrami, w podwójnym ubraniu, z czapką i kapturem na głowie, mam siły akurat tyle, by leżeć w łóżku. I drżeć z zimna oraz na myśli o najdrobniejszej pracy.

U Babińskiego

– Byłeś w Szpitalu Babińskiego…
– Byłem. Nie mówisz „w Kobierzynie”…?
– Nie. Masz jakieś zdjęcia?
– Od razu – zdjęcia.
– Myślałem, że fotografujesz wszędzie i zawsze.
– Nie fotografuję wtedy, kiedy coś naprawdę chcę przeżyć. A czasem przeżycia same z siebie blokują mi fotografowanie.
– Aha, to znaczy, że przeżywałeś…
– Tak, chciałem poczuć to miejsce…
– I poczułeś?

Wymiana zdań z Wieśkiem, na granicy kąśliwości. A ja nie mam ochoty na kąśliwość, zresztą czuję, że Wiesiek też nie. Skąd więc ten ton rozmowy? Stąd, że obaj czujemy pewne napięcie. Bo w kim słowo „Kobierzyn” nie wzbudza napięcia?

Spacerując pomiędzy wysokimi, niemłodymi drzewami napotykałem na różnych ludzi, w różnym wieku, różnie ubranych. Ci, którzy mieli białe fartuchy zdawali się być poza podejrzeniami, dopóki nie przypomniałem sobie powiedzenia, że psychiatra różni się tym od swojego pacjenta, że na noc idzie do domu. No ale byli też młodzi, pewnie studenci, więc oni pewnie nie są… W każdym razie alejki nie są tymi samymi, które wiją się w miejskim parku. A to dlatego, że mijane osoby przyglądały mi się inaczej, niż zwykli przechodnie. A może tylko tak mi się zdawało, bo sam najpierw przyglądałem im się trochę, a potem, kiedy już zdałem sobie sprawę, że się przyglądam, zacząłem odwracać od nich głowę, albo patrzeć przed siebie, co pewnie było jeszcze bardziej dziwne i sztuczne.

To nieprawda, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Zrobiłem portret, lecz nie czuję, że mogę go tu umieścić. Oprócz portretu nie mam nic.

– Bo widzisz, mój drogi, albo się przeżywa, albo robi zdjęcia. A zdjęcie, bez przeżycia, będzie kiepskie. Z dwojga zatem lepiej nie zrobić zdjęcia, a coś przeżyć, niż odwrotnie. Obrazy i wrażenia zostają we mnie, odkładają się w pamięci, tego mi nikt nie zabierze…
– Lecz przecież można najpierw coś przeżyć, a potem zrobić zdjęcie…?
– Można, ale nie zawsze się udaje. Przeżyć nie przyspieszysz. Gwoli ścisłości – uczciwe zdjęcie robi się wtedy, kiedy jest się przekonanym, że można je już zrobić. Wtedy staje się ono oczywiste, nawet nie trzeba szukać kadru, bo on sam się pojawia.
– Uciekasz w teoretyzowanie…
– …a co mam pisać? Pawilony o architekturze z początku dwudziestego wieku…? Kraty w oknach? I to, że łatwiej do nich wejść niż wyjść?
– …zamiast powiedzieć to, co ci leży… 
– …bo nie wiem, jak to opisać… przynajmniej na razie…

O twórczości

Krzyśku, dzięki Tobie czytam Czarodziejską górę. Chciałbym ją przeczytać w oryginale, co oczywiście nie będzie mi dane w tym życiu. Podejrzewam bowiem, że styl Mann’a nie jest gorszy od stylu Lema, a choć tłumacz robił, co mógł, to nie mógł zrobić wszystkiego.

Refleksje z tego czytania pojawiają się, nie pierwszy raz:

  • gdybym chciał coś tworzyć, to… Nim wykonasz pieśń / pomyśl i sprawdź / czy nie piękniej zrobi to szpak / i czy w ogóle jest sens / wykonywać pieśń… (G. Turnau),
  • choćby tworzyć najlepiej, to i tak, po czasie, pokażą się pewne rysy, choćby tylko drobne; chyba, że jest się np. Sofoklesem,
  • żeby tworzyć trzeba być albo ignorantem, albo maniakiem, jedno i drugie jest niebezpieczne dla otoczenia, z tym, że to drugie o wiele bardziej (chyba, że bez rodziny i innych tym podobnych zobowiązań).

Wyraz osobowości, firana

Przeglądnąłem pospieszne portale informacyjne. Nic nowego. Zmieniają się postaci, jak karuzela kręcą się tematy, podobne, tylko w nowych odsłonach. Dziennikarze, komentatorzy, blogerzy, z tą samą swadą, co tydzień, miesiąc, pół roku temu, zabierają się za kolejne afery, skandale. Analizują rzetelnie, kto i co powiedział, jak odpowiedział ktoś inny, kto się za kim ujmie, kto z kim zerwie i co zgłosi do prokuratury. Za każdym razem zaczynają od nowa, jakby nigdy nic podobnego się nie zdarzyło, jak bez pamięci.

Jak reżyser, który każdą próbę rozpoczyna początkiem przedstawienia, za każdym razem wydaje się, jemu i innym, że reżyseruje inaczej, lecz potem, nieuchronnie, dochodzi do tego samego punktu, w tym samym stylu, i pozostaje z tymi samymi pytaniami i wątpliwościami. W końcu musi przerwać, szczęśliwie, bo o 14.00 kończy się próba, a on nie wie, co dalej począć, więc z ulgą zerka na zegarek i oznajmia „koniec próby”. Jest pewien, że następnego dnia postąpi dalej, na wszelki wypadek znów zaczyna od początku, znów odkrywczo i z genialnymi, nowymi pomysłami. Za każdym razem rozpiera go duma z efektów pracy, czuje, że przechodzi kolejne etapy dzieła, tylko że nigdy nie udaje mu się dobrnąć do finału.

Wojna na Ukrainie nie zajmuje mnie w ogóle. Powinienem czuć wyrzuty sumienia, ale wspominam filmy dokumentalne z poprzedniej epoki, która przecież nie całkiem minęła, tym bardziej na Wschodzie. Dopada mnie poczucie bezsensu interesowania się współczesną sytuacją, bo może dopiero z perspektywy trzydziestu, pięćdziesięciu lat nasze dzieci będą mogły przystępować do wstępnej oceny. Czy ja mógłbym na coś wpłynąć, coś zmienić, teraz?

Sklep z firanami

Dziś poszliśmy do sklepu kupić kawałek firanki. Przed nami, w kolejce, były: matka z dwuletnim dzieckiem i ojcem, młodzi, oraz matka z córką, ta w wieku może dwudziestu lat, wymalowana tak, że lepiej nie zrobiłbym tego w photoshopie. Z niedowierzaniem patrzyłem na dyskusje, w których wzór firanki, sposób zawieszenia, wykończenie, stają się przedmiotem długich rozważań, których ton wskazuje, że traktuje się je całkiem poważnie. Najwyraźniej podobne dyskusje miały już miejsce wcześniej, nie tu, ze sprzedawczynią w sklepie, ale w rodzinie, przy obiedzie lub kawie, na spacerze, i przy samych oknach, przy których miały firany zawisnąć.

Jeśli zaledwie firany domagają się takiej uwagi, to co dopiero reszta wystroju domowego? Jest nad czym myśleć. Gdyby ktoś zastanawiał się, nad czym by tu w życiu myśleć, bo samo życie przestało być dostatecznie ciekawe. Firana dostarcza tematów do rozmowy, sensu istnienia rodziny, staje przedmiotem twórczego wysiłku, potem wystawionego na ocenę krewnych, znajomych i sąsiadów. Firana jest wyrazem ludzkiej osobowości, podobnie jak kształt i kolor uchwytów drzwiczek szafek kuchennych, rozmieszczenie lampek oświetlenia czy dyskretne dodatki w kolorze kontrastującym z odcieniem salonu.

I tak firana wygrywa z Ukrainą. Ciche pielesze rodzinnego miasteczka, w którym nic więcej nie musi nas interesować. Można powiedzieć, że czasem zerkamy ukradkiem na niebo, czy już nie widać wielkiego grzyba wybuchu atomowego. Bo wtedy wiedzielibyśmy na pewno, że nic nie można poradzić.

Niech mężczyzna nic nie robi

Jeśli w domu, wieczorem, zalega w końcu cisza, to znaczy, że wszystko idzie swoim zwykłym torem, słowem – w porządku. Teraz można by wreszcie coś zrobić, gdy obowiązki zostały zaspokojone i nikt już nie potrzebuje mężczyzny w średnim wieku. Nawet jest niewskazane, żeby jakiś mężczyzna w średnim wieku próbował coś robić w domu o tej porze. Niech mu do głowy nie wpadnie łaskawe mycie naczyń, z pewnością pobudzi wszystkich. Niech też nie włącza pralki. Niech nie próbuje naprawiać zawiasów w szafce w łazience, bo jeśli śrubokręt spadnie do wanny, to postawi na równe nogi połowę rodziny.

Mógłby co prawda poprasować, ale do tego mu akurat nie spieszno, jak pomyśli, że deskę, żelazko i stosik prania musiałby wynieść z sypialni i przenieść, najlepiej, do kuchni. Bo samo prasowanie w pokoju, na skrzypiącej desce, zbudziłoby jego drugą połowicę. A gdyby przy przenoszeniu deski zawadził niechcący o drzwi, te do przedpokoju, których lekkie dotknięcie wprowadza w drżenie? Pochodzą przecież z późnego socjalizmu, raczej – z okresu przełomu – kiedy nie produkowano i nie sprzedawano niczego, co byłoby solidne. Płyta paździerzowa i niepewnie wprawiona szyba – oto całe drzwi, nie można ich nawet zamknąć bez powolnego  mruczenia – jakby chciały się oprzeć nawet temu prostemu i podstawowemu dla nich działaniu. 

Niebo, fot. Piotr Kubic

Pozostaje pisanie bloga. Po co i na co? Z nudów. Ale przecież nie pytaliśmy „z czego”, tylko „po co”. Dana odpowiedź jest wymijająca. Być może, w pewnym wieku, pytania o cel i sens stają się niestosowne. Bo zdradzałyby, że pytający niewystarczająco zgłębił temat, nie na tyle, by milcząco pomijać już samo pytanie, a co dopiero odpowiedź. Dochodzimy zatem do wniosku, że omijanie tematów świadczyć może o dojrzałości, której próżno szukać u tych, którzy pewne pytania, w gruncie rzeczy niedyskretne i tym samym niedelikatne, stawiają z podniesionym czołem.