Malowanie fortepianem

Ten utwór – posłuchajcie fortepianu. Kiedyś, gdy byłem studentem, chodziłem na imprezy typu Jazz Juniors, którym towarzyszyły koncerty różnych świetnie grających ludzi. Zachodziłem w głowę, jak to jest, że gra się na pianinie właśnie w taki sposób – naciskając mnóstwo klawiszy i każdy akord brzmi podobnie do poprzedniego, a jednak inaczej. Zacząłem chodzić na zajęcia jazzowe i krok po kroku dowiadywałem się, jak to się robi. Potem całymi dniami tłukłem w klawiaturę, żeby schematy weszły w palce. Pamiętam, mieszkałem u przyjaciół w Krakowie, i kiedyś o 9 rano w sobotę zacząłem ćwiczyć. W pewnym momencie – nie byłem od razu pewien – usłyszałem przygłuszony, dobiegający przez ściany krzyk: NIE!!! Ubrałem się i poszedłem ćwiczyć do szkoły muzycznej.

Fortepian w tym utworze poniżej – jakby nie grał nic konkretnego, a jednak gra tak dużo konkretu, że chyba tylko przyzwyczajone do takich brzmień i fraz ucho jest w stanie się tym cieszyć. A jest to fantastyczne. Uwaga – ma się zacząć dokładnie od tego miejsca, które się otwiera po kliknięciu na lin: http://youtu.be/xl_TWGo3JMc?t=43m51s

 

Wieczorem po pracy

Wczoraj, po pracy w dużym mieście, wieczorem, a w zasadzie – w nocy, dotarł do samochodu. Stał jako jeden z wielu, na ulicy, przysypany lekkim nalotem śniegu. Już z daleka, na przedniej masce, puchło dumnie duże serce. Drugie, mniejsze i pochylone, zdawało się bić na tylnej szybie. A na przedniej, z niewielkiej doniczki zaznaczonej bruzdą w śniegu, wyskakiwał na łodyżce, kreślony sprawną linią, czterolistny kwiatek.

Gdyby serca i kwiaty wyłaniały się też na innych maskach i szybach samochodów. Ale nie. Ciekawe. Może ktoś znajomy, i nie po prostu – znajomy – tędy przechodził…? Wyobraźnia podsuwa kolejne możliwości. No bo kwiatki i serduszka – to musiała być dziewczyna. Ale która? Czy ją znam? Zaraz zaraz…. może jednak lepiej niczego sobie nie wyobrażać.

Cisza

Niektórzy ludzie kluczą, skrywają siebie, pozują, w końcu – milczą, nie odbierają telefonów, nie odpisują ma maile – przestają to robić nagle, bez wiadomego powodu. I trzeba stosować jakieś cyrkowe wręcz sztuki, żeby coś na to poradzić.

Nie mogłem sobie kiedyś wyobrazić, jak to jest możliwe. Ktoś nie jest w stanie wykrztusić z siebie tego, na czym mu zależy, co by chciał, co mu przeszkadza. Jak patrzę na moje dzieci, to właśnie im się to zdarza. Ale co pomyśleć, kiedy zdarza się to u ludzi pięćdziesięcioletnich?

Najlepiej byłoby być jasnowidzem, żeby zaglądnąć im do głowy i trafić w tylko im wiadome sedno.

Najłatwiej byłoby dać sobie spokój. Ale ktoś taki przychodzi za trzy miesiące i zachowuje się tak, jakby miał amnezję – jakby nie pamiętał, że to on odrzucał połączenia, nie odpowiadał na smsy i listy. Żadnego słowa wyjaśnienia, żadnego gestu porozumienia. Po prostu – dziura w pamięci. Jak tu traktować kogoś takiego poważnie, jak? Jak z nim współpracować w przyszłości? Jak mu zaufać?

Wiecie jaki jest kolejny etap? Tacy ludzie zaczynają opowiadać, że inni ich nabierają, obiecują coś i nie dotrzymują słowa, że nikt im nie pomaga, przeciwnie, przeszkadza, obmawia ich, nagle opuszcza. I naiwni nabierają się na te słowa, chcą pomóc, po czym oni właśnie doświadczają dokładnie tego – milczenia. Wkurzeni więc dają sobie spokój, a nasze „ofiary” mają kolejne „powody” do narzekań.

Klawiatura

Siadam do klawiatury, ale nie fortepianu. Mam przed sobą rzędy liter. Ubolewam, bo składać wrażenia ze słów jest trudniej, niż z dźwięków. Dźwięk to czyste uczucie, dopiero ich połączenie może wnieść trochę intelektu. Ale pojedyncza litera to zupełnie nic. A słowo – to już zbyt wiele, to całe znaczenie. By oddać emocję trzeba je odrzeć z tego najprostszego, prymitywnego znaczenia, które każdemu się w pierwszym momencie kojarzy. A odrzeć można tylko stawiając obok inne słowa – zaskakujące, niepasujące, dziwne, ale jednak połączone z tym pierwszym pewną konsekwentną nicią, tylko że w zupełnie inny sposób, niż to robią wszyscy. To już łatwiej zagrać kilka dźwięków, by zostawić swój ślad, nawet jeśli koślawy.

Zamiast ubolewać – pisać. Albo grać. Koniec kropka.

Syfon

Od trzech dni mój serdeczny przyjaciel, kręgosłup, nie pozwala o sobie zapomnieć. Na tyle, że dziś byłem znów u Henia, który zrobił co mógł i ostrzegł, że najlepiej wziąć coś od bólu, bo przez kilka dni wiele lepiej nie będzie.

Wieczorem pisałem tekst, do portalu ePatmos, ale nie spodobał mi się (tekst). To niesamowite, jak pisanie na tematy związane z wiarą przeważnie popada w moralizatorstwo i napuszenie. Zacząłem pisać, ponieważ myłem naczynia – już drugi raz w tym miesiącu, a zważywszy, że właśnie minął drugi listopada, statystyka mycia naczyń układa się naprawdę nieźle.

A wiadomo, że podczas mycia naczyń, podobnie jak podczas golenia, przychodzą najlepsze pomysły na życie/pisanie/komponowanie i tak dalej. Tym razem pomysł, który wypłynął wraz z pianą płynu Ludwik, był całkiem niezły, ale jego przeistoczenie w rytm zdań i paragrafów – kiepskie. Tak więc gdzieś koło północy postanowiłem, że zostawiam pisanie, a wodę ze zlewu spuszczę do rury, wyciągając po prostu korek. Żegnaj piano, zrobiłaś, co mogłaś.

Woda zaczęła opadać, ciurknęła, wiadomo, tyle że jakoś inaczej niż zwykle. Stojąc ze znieruchomiałymi rękoma zastanawiałem się, czy mnie słuch nie myli. Pod stopami, pod drzwiczkami szafki, ukazała się kałuża, rosnąca w miarę, jak ubywało wody w zlewie.

Tak więc skoro już wszystko stało się jasne…

Nie ma to jak awaria o północy, gdy już prawie czułem pościel na twarzy. Nie ma to jak wyrzucanie wszystkiego z szafki (ile się tu nazbierało), kolekcjonowanie naprędce ścierek do podłogi i rozkręcanie syfonu pod zlewem, z przyjacielem-kręgosłupem na karku, który nie daje o sobie zapomnieć.

Ona ciągle żyje

Właśnie zdałem sobie sprawę, że Maria Lech, jedna z moich pierwszych nauczycielek, w dodatku – nauczycielka muzyki – musi już nie żyć. Zaskoczyła mnie ta myśl, bo w mojej pamięci ona ciągle żyje. Pozostała taką, jaką ją pamiętam ze szkoły, gdy ją kończyłem, mając czternaście lat.

Na lekcjach rytmiki było mi z nią bardzo dobrze, może też dlatego, że w naszej małej szkółce, dyktanda ze słuchu zwykle pisałem bezbłędnie. Kiedy zorientowała się, że umiem grać wymyślane na poczekaniu motywy, pozwalała mi akompaniować, podczas gdy inne dzieci miały ćwiczenia ruchowe.

Pamiętam, jak wydobywała ze mnie to, co umiem, zostawałem z nią po lekcji, przynosiłem nuty z muzyką z filmu „Akademia Pana Kleksa” i grałem przed nią. A raz, na lekcji, gdy koleżance ustąpiłem miejsca, przerwała zajęcia i pokazała to innym dzieciom. Głupio się wtedy czułem, ale dziś – wspominam to i cieszę się z tego, że zauważyła, że dziecko zrobiło coś dobrego. Postanowiłem, że na zajęciach, które ja czasem prowadzę, będę robił tak samo.

Dziś, w mojej głowie, odbył się jej pogrzeb. A może niepotrzebnie. Byłoby lepiej, gdybym o tym nie pomyślał. Może właśnie dlatego chodzenie na pogrzeby to nie musi być świetny pomysł. A może wręcz przeciwnie – obecność na pogrzebie to wyraz odwagi, bo mimo tego, że stwierdzamy niezbicie, że kogoś już nie ma, to tym bardziej postanawiamy, że podtrzymamy jego życie w naszej pamięci.

Dowód na podświadomość

Zaopatrzeniowiec dał mi dwa banknoty po 50 zł. Na zakupy, dla fabryki, w której pracuję.

Po godzinie znalazłem wreszcie trochę czasu, żeby wyjść do sklepu. Ale nie mogłem znaleźć pięćdziesiątek. Naprawdę nie mogłem znaleźć –  na biurku, pod biurkiem, między papierami. W końcu przebiegłem trzy piętra informując koleżanki i kolegów, że szukam dwóch pięćdziesiątek. Nawet nie pytałem, czy ktoś znalazł, bo jak znalazł i chce mi oddać, to teraz odda, a jak nie chce, to nie. Portier jęknął tylko „Aż tyle? Może dać ogłoszenie na tablicę?”. Wróciłem do pokoju, grzebiąc po kieszeniach. Patrzę, a jestem przy koszu na śmieci i zaglądam do środka. Ale po co? Obmacuję sweter, lecz w nim nie ma kieszeni. Do kurtki przecież nie sięgałem, ale teraz nie zaszkodzi sięgnąć. Nie ma. Ciągnie mnie do kosza, który znów pojawia się przede mną. Zrywam z niego pokrywę. Ręce wchodzą, przewracam zmaltretowane, wilgotne papierowe ręczniki, reklamówkę po kajzerce, zapach zaś pochodzi z otwartego dziś jogurtu. Jogurt zresztą był przeterminowany i tak naprawdę – to serek dla dzieci, ale mocno słodzony, więc jem go ja (cukrzyk), żeby dzieci uchronić przed nadmiarem cukru.

Co ja robię? Nie wiem, co robię, przewracam śmieci dalej, ale to nie ja, tylko moje ręce przewracają. Ja na nie patrzę i pozwalam, bo onieśmielony, jakoś nie śmiem im zabronić. W trakcie przewracania, na tle czarnego śmieciowego worka, pozostały dwie chusteczki higieniczne. Dwie, jak bliźniaczki, stłamszone, dodatku niebieskie, tylko dlaczego niebieskie. I z wizerunkiem. Kogo? A boja wiem. A wizerunek – z koroną. Bo to dwie pięćdziesiątki.

Pisząc poprzednie wpis

siedziałem w sypialni u dzieci. Choćby po to, by słyszeć ich oddech, śpiących, który przypomina mi o tym, że dziś rano pisałem z córką wypracowanie, a z synem – byłem w parku na rowerach.

Beniamin w parku

Pamiętam, jak usiadł na ławce i zaczął o czymś myśleć. I mnie się pomyślało, że to jego myślenie wymyka się wszelkim reżyserskim zabiegom, planom, manipulacjom. Że ja, jako ojciec mojego syna, mogę w tym zamyśleniu uczestniczyć tylko w domyśle, że stykam się z tajemnicą. Że mogę mieć o niej pojęcie, ale niezbyt duże, i że mogę ją wesprzeć, ale nie za bardzo.

Pozostaje przekonanie, że w sumie jesteśmy podobni, i że jeśli nawet nie wiemy, jak to jest, o czym właśnie myślimy, co przeżywamy, to w sumie nie jesteśmy daleko od siebie.