Jechać do pracy

Najtrudniej jest mi pogodzić się z drobnymi, codziennymi czynnościami. Ile ich trzeba wykonać, żeby wyjść z domu! Rytuał mycia, jedzenia, cukrzyka, nawet zwykłe wiązanie butów… Pominięcie choć jednej z nich grozi blokadą dnia. Zdarza się, że wezmę wszystko oprócz klucza od garażu. Obładowany jak wielbłąd zbliżam się do drzwi i wtedy – stop, reverse.

Zwykły dzień roboczy to stanowczo za mało, żeby zrobić coś. Zanim rozwinie się skrzydła, wpadają w ręce drobne sprawy, które, jeśli się je poskłada razem, zajmują kilka godzin. O dramat przyprawiają często "zwykłe, drobne prośby", zgłaszane przez telefon, gdy ich zleceniodawca jest przekonany, że zajmą mi one najwyżej pięć minut. A jeśli okaże się, że komputer się zatnie, ktoś akurat wyszedł "na chwilę", ktoś nie odbiera telefonu, wtedy rzeczy tak proste jak skopiowanie płyty, uzgodnienie terminu, stają się przedsięwzięciem dnia. A gdzie coś naprawdę sensownego?

Marzę, że gdy wieczorami położymy spać dzieci, posunę do przodu różne projekty. Wydają się proste, ale wymagają pracy koncepcyjnej, a ona żąda bezwarunkowego skupienia. Dlatego większość rozwiązań przychodzi mi do głowy podczas najprostszych zajęć.

Powinienem intensywnie pracować dwa, trzy lub cztery dni nad jednym problemem, a później odrywać się zupełnie na dwa-trzy dni.

W półśnie

Wczorajszy dzień spędzony w półśnie. Tygodniowa walka z przeziębieniem przeniosła się do łózka. Na przemian zasypiałem i budziłem się, wygnany od rodziny, w pokoju gościnnym. Oglądałem "Ojca chrzestnego", i film mieszał się z moimi półprzytomnymi przebudzeniami i snem. Dziś cały dzień żyłem w atmosferze tego filmu, słyszałem w głowie zdanie: "nigdy nie mów tego, co myślisz". Czasem łapałem się na tym, że w powierzchowności naśladuję Michaela Corleone.

Wrócili moi rodzice z wojaży, i babcia przekonała się na własnych rękach, że Beniamin akceptuje  tylko swoją mamę. Na nic: "Beniaminku, ćśśśś, luliluli", i kołysanie od ściany do ściany. Mała moja satysfakcja – nie jestem ostatni.

Jesieny, bezimienny nastrój wciska się przez okna, firanki. Godzinami postępujący zmierzch, jakby Wszechświat zwalniał i stawał. Na zewnątrz, w powietrzu, jest jakaś intymna wilgoć, wciągana w nozdrza z jesiennym zapachem. Jeśli się przed nimi nie bronić, to nawet są ciekawe. Zresztą cóż pozostaje – reszta może być przygnębiająca.

W starych samochodach

W starych samochodach – wiadomo – tym więcej trzeba naprawiać i wymieniać, im starszy jest samochód. Jest to kosztowne, ale nie to jest jeszcze największą zmorą. Największa zmora, która ostatnio pojawia się coraz częściej w nowszych i całkiem nowych samochodach to ta, że nie wiadomo, co się zepsuło. 

Rankiem jeszcze cicho

Rankiem jeszcze cicho. Zza okna odgłos samolotu… Szum ubrania zbieranego z suszarki i składanego. Jeszcze nietrudno rozróżnić skarpetki Sary i Beniamina, w przyszłości pozostanie chyba tylko kolor…

Magisterium z pralki (Polar)

Głos w telefonie:
– Kochanie, pralka nie działa.
– To znaczy co się dzieje?
– Leje. Bardzo.
– Którędy?
– Chyba spod pojemnika na proszek. Przez uszczelkę.
– Acha…
Nieważne, że "spod pojemnika na proszek" raczej wyklucza się z "przez uszczelkę"… problem pozostaje.

Za każdym razem, gdy słyszę podobne zdanie, obiecuję sobie, że więcej nie kupimy Polaru. Wydawało mi się, że pralka powinna popracować przynajmniej dziesięć lat bez większego bólu. Niestety, tę pralkę poznałem zbyt dobrze w ciągu tych dziesięciu lat, aby nazwać tę znajomość: bez bólu.

Jedząc kolację zastanawiałem się, czy porozmawiam z nią po dobroci czy siłą. Ale w końcu to ona dyktuje warunki. Szybko okazało się, że woda przelewa się, bo pralka nie wyczuwa, kiedy powinna przestać ją pobierać. Odpowiedzialny za to jest mały czujnik ciśnienia, do którego prowadzi rureczka, podłączona drugim końcem z dolną częścią bębna. Podczas pobierania wody słup cieczy w rureczce podnosi się powodując wzrost ciśnienia w czujniku, wygięcie membrany i rozwarcie styków elektrycznych. Sam czujnik posiada regulację i można go kalibrować, nawet samemu.

Możliwe powody awarii:
1) zatkana rureczka,
2) rozszczelnienie rureczki lub jej połączeń,
3) rozkalibrowanie czujnika.

Ad1) By to sprawdzić najłatwiej przedmuchać rureczkę płucami. Jeśli nie można liczyć na obce, trzeba zaangażować własne.

Ad2) Po odłączeniu czujnika można to sprawdzić dmuchając w rureczkę podczas gdy w bębnie znajduje się woda. Jeśli słychać bulgot bez żadnych dodatkowych dźwięków – powinno być OK. Natomiast samo połączenie z czujnikiem należy sprawdzić zakładając solidnie na niego rureczkę, posługując się przy tym wszelkimi dostępnymi zmysłami – dotykiem, wzrokiem, węchem i tak dalej.

Ad3) Wstępnie można sprawdzić dmuchając w czujnik i słuchając "cykania". Oceniając, jak mocno trzeba dmuchnąć aby "cyknęło".

UWAGA! Podczas dmuchania lepiej wyłączyć pralkę z kontaktu, ponieważ podczas tej operacji styki elektryczne, siłą rzeczy, muszą znaleźć się bardzo blisko ust. Szkoda stracić, choćby tylko na jakiś czas, przyjemność z picia piwa, o innych sprawach nie wspominając.

A więc jednak punkt 3. Wstępne kalibrowanie – poprzez dmuchanie. Kalibrowanie ostateczne – podczas pracy pralki, obserwując przez okienko poziom wody, i kręcąc odpowiednią śrubką. Uwaga na kable elektryczne! Jest w nich prawdziwe 230 Voltów, sprawdziłem to kiedyś na własnych palcach.

Jestem szczęśliwy, pralka wreszcie pierze, proszek się pieni. Na wszelki wypadek zostawiam jeszcze obok narzędzia, to taki przesąd, a może żeby ją trochę postraszyć. Oczywiście, że nie zakręcam obudowy śrubkami – nie robię tego już od lat! ;-)))

———–

Dwa lata wcześniej.
Dzwonię do firmy Polar, w słuchawce słyszę żeński głos. Chodzi mi o wężyki prowadzące od elektrozaworów do pojemnika na proszek – pytam, gdzie mogę je kupić. Odpowiedź brzmi – tych wężyków już nie ma, bo pralka nie jest produkowana. Nie ma w magazynie, może są w jakichś sklepach, ale w jakich i gdzie – tego pani z Polaru nie może wskazać.
– Co mam robić? – pytam – przecież mam wasz produkt, którego nie mogę używać, a który przecież nie jest jeszcze tak stary.
– Nie wiem, proszę pana, niech pan szuka.
– Ale gdzie? Skoro pani nie może mi niczego wskazać, to gdzie mam szukać??
– Nie wiem. Nic panu więcej nie powiem.
Właśnie dlatego jeszcze długo nie kupię niczego z Polaru.

Najszczęśliwszy

Kasiu i Krzyśku

Wasze dwa tak różne, ale obydwa krzepiące mnie komentarze…

Kasiu, chciałbym odpowiedzieć na Twoje pytania, ale trudno mi Cię nasycić 😉 Beniamin jest niecałe dwa tygodnie w domu, dopiero. Oceniam, że jest dużo bardziej wrażliwy niż Sara w jego wieku. Kiedy przyszedł do domu wydawał mi się ogromnie zalękniony.

Trudno powiedzieć jak Sara go przyjęła, bo to dopiero początek przecież. Lubi Beniamina, pamięta o nim, głaszcze go, ale nie ciągnie jej do niego zbytnio. Sara powiedziała raz, że denerwuje ją jego płacz. Powiedziałem, że mnie też denerwuje. Wtedy wszyscy byliśmy trochę przybici, bo chłopak płakał rozdzierająco, trudno było go uśpić, trudno było to zrozumieć.

Sarze brak kontaktu z mamą, objawia się to tym, że czasem po prostu rosną jej łzy w oczach. Kiedy pytam: "chcesz do mamy?" ona kiwa głową i płacze. Ale dzięki tej sytuacji Sara i ja zbliżyliśmy się do siebie, Sara ma też swoje koleżanki-kuzynki, z którymi dużo się bawi. W pogotowiu jest ulubiona babcia. Nigdy bym nie przypuszczał, że z trzyletnim dzieckiem można prowadzić poważne rozmowy na argumenty, przekonywać je, otwierać już przed nim pewne abstrakcyjne mechanizmy z życia ludzi.

Jak to jest mieć chłopaka…? Nie wiem jeszcze. Na razie pozostają mi marzenia o tym, kiedy będzie duży. Jaki będzie? Czy większość chłopców jest taka zalękniona na początku? Próbuję nawiązać z nim jakiś bliższy kontakt, ale na razie to tylko marzenia, oczywiście. Jakby powoli pojawiał się na końcu długiego tunelu o nazwie "nieświadomość". Proste odruchy – uspokojenie jako reakcja na bezpieczeństwo, i dramatyczny płacz na strach, osamotnienie, ból, spowodowany choćby dotknięciem.

Jednak ten okres jest z pewnością jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Zastanawiam się, jak go wykorzystać najlepiej, by wynieść coś na gorsze czasy. Nie chodzę do pracy, jest początek lata, zieleń, ciepłymi wieczorami śpiewają ptaki, czy to możliwe, że raz trafił się słowik? Jestem w raju. Moja kobieta kwitnie, przyglądam się z przyjemnością nowym odcieniom jej przyjemnych nastrojów. Cieszę się, że z nią jestem. Z Sarą jeździmy do centrum miasteczka na rowerze, załatwiamy różne sprawy, np. becikowe. Karmimy kaczki w parku, spotykamy inne dzieci na placach zabaw, w parku we wózkach, pchanych przez ich mamy.

Jestem szczęśliwy pomimo tego, że czasem czuję się okropnie zmęczony. Niekiedy walczę ze zmęczeniem całymi dniami… Czasem trudno odsunąć od siebie myśl, że już nigdy nie poczuję się dobrze, i że chciałbym jakoś zakończyć ten ból. W jednym takim momencie przypomniałem sobie babcię przed 20 laty, gdy głową wskazując mur cmentarny powiedziała – chciałabym już tam być. Wtedy wydawało mi się to nienormalne.

Domyślam się, że na wpół ukryte emocje wychodzą ze mnie teraz, objawiając się zmęczeniem. Czekam, aż to przejdzie….

Znak, że żyję(emy)

Żyjemy, potwierdzam. Dużo wrażeń… Nie chodzę do pracy – mam "opiekę nad żoną". Uczymy się żyć z Beniaminem… jest inny, niż Sara – tak, jak ją pamiętam. Bardziej wrażliwy, trudniej usypia. Dziś kończy trzy tygodnie…

Dużo się zdarzyło, ale brak u mnie głębszej refleksji. Głównie to walka z zaległościami w szkole, z nową sytuacją w domu. Kiedy usypiam Sarę wieczorem, to później nie mam już na nic siły. Kończę, niestety bezrefleksyjnie, choć życie tak bogate z czasem nasunie refleksje…

(Nie)codzienność

Piszę o kebabie i kinie domowym bo… nie mogę pisać o Ioanie i Beniaminie. Nie rozumiem dlaczego, chyba te przeżycia są za bardzo osobiste.

Ioana dzisiaj, za dwie, trzy godziny ma wyjść ze szpitala. A ja nie mogę być tam wtedy, siedzę w pracy – próba rano i spektakl wieczorem. Jest to jedyna chyba już sztuka, którą tylko ja mogę zrobić, nie mam więc zmiennika. No i głupio.

Tęsknię za małym, tyle mogę napisać. Za dziewczyną tęsknię, to oczywiste. Trochę źle się czuję, że ona, wrócąc do domu wpadnie w kierat domowych prac. Trudno się od nich zdystansować… A ja właśnie wyjeżdżam służbowo na trzy dni.

Cieszę się, ża Sara i ja zbliżyliśmy się do siebie. Przebywanie z nią jest przyjemnością, a ona teraz wita mnie serdecznie, kiedy wracam do domu. Trochę męczące jest dla mnie to, że Sara budzi się ostatnio między szóstą i siódmą rano. Przychodzi do mnie i nie mam już szans na zaśnięcie. Ale dzisiaj słuchaliśmy razem padającego deszczu, wyglądaliśmy przez okno, na fruwające rzadko ptaki…

Acha – w szpitalu widziałem matkę, która właśnie urodziła ósme dziecko…

Co łączy kebab i kino domowe

Lubię poznawać nowe tereny, ale czasem przejawiam totalne zatwardzenie w niektórych kierunkach. Jestem realizatorem dźwięku, ale w domu nie posiadaliśmy żadnego sprzętu do słuchania, z wyjątkiem pożyczonego "jamnika". MP3 słuchaliśmy na komputerze. Kiedy jamnik wreszcie się zepsuł, orzekliśmy, że trzeba wreszcie coś kupić. Myślałem, że załatwię sprawę za pomocą 500, maksimum 700 zł. Ale po wizycie w sklepie Ioana stwierdziła, że trzeba kupić system 5.1, czyli minumum dwa razy tyle. Na szczęście ten sprzęt w ciągu ostatnich 10 lat nieźle potaniał – o systemach audio kina domowego pisałem wtedy pracę magisterską.

Przerażała mnie konieczność wyboru. Zawsze spędzam nad nim dużo czasu, zwłaszcza, kiedy mam wydać więcej niż 100 zł. "Przecież nie mam na to czasu!" W ogóle wiele rzeczy jest dla mnie męczarnią ponieważ próbuję zważyć jak najwięcej za i przeciw. Tak więc – sam nie wiem, jak to zrobiłem, ale kupiłem.

Ale okazało się to za mało. Skoro oprócz słuchania muzyki można też oglądać i filmy, trzeba kupić telewizor… Ueeeee! Kolejny wybór i to w dziedzinie, w której nie jestem na bieżąco. Koszmar!

Nieważne. Kupiliśmy coś, i choć nie mamy anteny, to za pomocą zbiorów wideo mojego brata mogę nadrabiać zaległości filmowe 🙂 A Sara – przeżywać swoje ulubione bajki.

Czas odpowiedzieć na tytułowe pytanie. Otóż montując całe to ustrojstwo przypomniałem sobie czasy, w których na ulicach Krakowa zaczynano sprzedawać kebaby. Nowości kulinarne to kolejna dziedzina, od której stronię, lecz do przełknięcia pierwszego kebaba namówiła mnie również Ioana.

Sami

Zostaliśmy sami w mieszkaniu – Sara i ja. Duża dziewczyna w dużym brzuchem od dzisiaj śpi "na oddziale". Nudzi jej się, prosiła mnie, żebym jej załatwił jakiegoś laptopa, bo chce tam tłumaczyć. Hehe… Na razie udało się tę kwestię oddalić…

Pusto bez niej w mieszkaniu. Skoro to czuję, to znaczy, że Ioana dużo w nim znaczy… To prosty test. I taki rodzaj bólu, który przynosi radość.

Podziwiam odnowione ściany, podłogi, nową szafę, w zasadzie te dwa, prawie zupełnie nowe pokoiki – to wszystko jej inicjatywa. By ją zrealizować pokonała sporo problemów, w tym mój specyficzny opór. Za to jestem z niej dumny. Myślę sobie: "Dziewczyno, jesteś dobra!" Te proste słowa to jeden z największych moich komplementów, większy niż wyszukane zwroty. I jestem dumny, że mogę być dumny z bliskiej mi osoby 🙂

Poza tym to przyjemność przegrywać, kiedy jest się zwyciężonym z klasą.

Usiadłem do komputera, żeby napisać tę notkę podczas kolacji, ale pociemniało mi w oczach. Musiałem zadzwonić po mamę, niestety. Ale kiedy doszedłem do siebie, to okazało się, że parę naczyń jest już umytych, a inne już zmierzają do nie mojego porządku (!) "Zaraz zaraz, to ja miałem się zajmować tym domem!"