Jedziemy przez Polskę

Spędzam z rodziną już trzeci tydzień. Odwiedzamy rodzinę jadąc przez Polskę… Moje życie 24 godziny z rodziną jest inne niż wtedy, kiedy chodzę do pracy. Musiałem się do niego przyzwyczaić, co wymagało wysiłku i cierpliwości. Ale teraz jest pięknie, żyję jak w bajce.

Teraz myślę już o tym, że ten czas się skończy i znów wrócę do pracy. Czy naprawdę muszę?

Wiem, że powinienem, i wyrażając to wcale nie myślę akurat o konieczności zarabiania pieniędzy. Trzeba żyć w różnych miejscach, w różnych trybach, również poza rodziną, aby do niej wnosić nowe wartości, świeżość.

Moja córka potrafi pięknie się uśmiechać. Oglądają się za nią ludzie na ulicy (ma trzynaście miesięcy), a w parku macha do spacerowiczów rączką, albo biegnie się z nimi przywitać. Bada świat dookoła z zaprogramowanym przeświadczeniem, że zgłębianie go ma sens. Zawstydza mnie tym, bo mój sens, choć teoretycznie znany, w praktyce nie może się przebić w uśmiechu, dobrym spojrzeniu na drugiego człowieka. Po raz kolejny w życiu nie wiem dobrze, co się ze mną dzieje.

Cieszę się, że jeszcze dla córki mam trochę dobrej energii. Ale jeśli się nie pozbieram, to ona kiedyś odkryje, że to raczej fasada. A wtedy – będzie szkoda…

Jestem częścią pulsującego życia

Pamiętam radio, które tata miał przy sobie, w łóżku. Miałem kilka lat, kiedy spaliśmy w trójkę w pokoju – sypialni. Radio było przyciśnięte do ściany, na brzegu tapczanu. Tata spał z tamtej strony. Pamiętam, że mamrotało po cichu – i nie tylko w nocy.

Było dość ciężkie, choć przenośne i na baterie, z rozchwianą gałką włącznika-głośniści. Ten produkt Polski socjalistycznej był zdaje się jednym z lepszych, z wieloma klawiszami, wyciąganą anteną i… rączką, która już się zgubiła…

W wakacyjnych wyprawach towarzyszyło nam. Chyba sześć, albo osiem baterii R-14 mieścił zasobnik, porosły zaciekami wyschniętego kwasu. Tamte baterie, wtedy nikt nie słyszał o alkalicznych, zanim jeszcze wydały ostatnie tchnienie, już zostawiały po sobie lepką krwawicę.

Chyba nie dziwiłem się temu zwyczajowi zasypiania przy odgłosach ze świata. Mama też się nie dziwiła. Radio było tam od zawsze. Tata używał tylko jednej stacji, na jednej fali. Dwieście dwadzieścia metrów, pierwszy program polskiego radia. Kiedy odkryłem dużo większe możliwości tego tranzystorowego miasteczka, sfukał mnie, że mu przestawiam fale.

Ale pamiętam – zwłaszcza krótkie fale – małe drgnienia gałki powodowały przeskok kilku stacji, z tajemniczym świergotem. Zaszumione ludzkie głosy, ledwo rozpoznawalne muzyki – sprawiały wrażenie, że tutaj oto zbiegają się nici z prawie całego, niewiadomego, wielkiego świata. Oto ktoś, w środku nocy, siedzi gdzieś daleko, i mówi do mikrofonu, w nieznanym języku… nie wiedząc, czy ktoś go w ogóle słucha… Tutaj mały Polak – przez przypadek – przedzierający się przez dziesiątki stacji…

Do dziś – pozostała we mnie ta chęć – uczestnicznia w czymś… Dziś jamnik gra w kuchni, program drugi wraz z rozważaniami, z których docierają do mnie jedynie bełkotliwe sylaby. Nie rozumiem, ale jestem ich częścią. Częścią pulsującego gdzieś życia.

Jak moja teściowa została przestępcą

Jak już wiecie z poprzedniego dnia (mojego bloga), cała moja rodzina udała się na wyjazd "za 3 granice". Z okazji dotarcia do pierwszej z nich (polsko-słowackiej) podaję

przepis na przestępcę.

Należy zatem:

– mieć ładną córkę i wydać ją za mąż za Polaka, do Polski,
– mieszkając przy tym w jednym z krajów spoza UE, np. w Bułgarii lub Rumunii, skąd obywatele mogą przebywać w Polsce do 3 miesięcy bez wizy.
– zapomniałem – trzeba być po dwóch wylewach, mieć orzeczoną niepełnosprawność i być na rencie. W ogóle trzeba być spokojnym i nie wadzącym nikomu człowiekiem.
– Następnie należy poczekać na urodzenie się wnuczki (to może trochę potrwać),
– a potem przyjechać ją odwiedzić
– W trakcie wizyty należy być szczęśliwym i beztroskim, cieszyć się z odwiedzin i z rosnącego dziecka, i z jego pierwszych urodzin. Musi byc w ogóle wszystko NAJ, żeby przepis zadziałał. I
koniecznie trzeba zapomnieć o tym, kiedy mija ten 3-miesięczny termin.
– Wtedy można już spróbować z Polski wyjechać. A na granicy – można cieszyć się z "bycia przestępcą" – z zostania zatrzymanym, przesłuchanym, przetrzymanym przez noc do rana. Nic tak nie cieszy przestępcę jak pozostawiania odcisków palców, a już na pewno obietnica przetransportowania do innego miasta w celu ich zdjęcia.

Przyjemność bycia przestępcą psuje trochę fakt, że strażnicy graniczni są mili, nie obrażają, nie klną i nie wyzywają. Trochę szkoda, ale co przestępca, to przestępca!

Czekam na kolejne granice, przez które moja rodzina będzie się dzisiaj przedzierać. Jak moja córka podrośnie, też będą ją uczył, jak zostać przestępcą.

Słomiany wdowiec

Jestem nim, od 10 minut. Od kiedy dwie moje dziewczyny zniknęły w ciemności, zamknięte w małej klatce samochodu, wraz z trójką naszych rodziców. Będą jechać przez dwanaście godzin, przez trzy granice… przez noc.

Słomiany w… Nie lubię tego określenia… Podsyca mój wisielczy nastrój ostatnich dni. Bo ja, niestety, zostałem w domu. Bo dzisiaj, były pierwsze urodziny Sary. A moje spędzam zwykle na smutno. I jak się dzisiaj okazało – mojej córki też.

Nie lubię tego określenia, bo od kilku dni nie opuszcza mnie myśl, że stanie się coś nieprzewidzianego – i skoro nie jadę z nimi, nie będziemy tego razem przeżywać… Od kilku dni mój mózg analizuje różne warianty tego… nieszczęścia, zanim moja świadomość zdoła go powstrzymać…

Nie lubię tego określenia, bo widziałem ostatniego tygodnia kilka wypadków, widziałem starszego człowieka, przyklejonego do strzaskanych drzwi swojego malucha, człowieka, któremu jeszcze (a może już) nikt nie udzielał pomocy. Bo widzę codziennie to szaleństwo na drogach, błyszczące samochody, pędzące średnio po sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, w czterech rzędach po dwupasmowej drodze. Bo wiem, że jedno drgnienie, jedno mgnienie, spóźnione spojrzenie, chwila zamyślenia…

Niestety, przelałem z tego niepokoju na nią… pożegnała się ze mną, jakby na wszelki wypadek… inaczej niż zwykle…

Kiedy odjechali w ciemność, zamknąłem drzwi i stałem w korytarzu… Więc to czuje ona, kiedy ja… co dzień… do pracy…


Kiedy jesteś ojcem…

…musisz mieć czas na to, by:
– pooprowadzać uczącą się chodzić córkę po mieszkaniu
– uśmiechnąć się do niej – bez zmartwienia i zamyślenia na twarzy
– potargała ci twoje włosy
– namówić ją na łyżeczkę syropu, kiedy jest chora
– nauczyć nowego słowa
– cierpliwie asystować, gdy zapoznaje się z garnkami w kuchennej szafce
– a potem pozbierać płyty CD wysypane ze stojaka
– na koniec przetrzymać jej wrzask protestu, gdy jest już zmęczona.

Musisz mieć czas by
– wysłuchać jej mamy, kiedy właśnie przyszła jej ochota ci coś powiedzieć, zwłaszcza, że miałeś tyle szczęścia, że nie ożeniłeś się z gadułą, zalewającą cię słowami bez końca i bez początku…
– zaplanować najbliższy rodzinny weekend
– pobrać pieniądze z konta na kolejne zakupy (mieszkasz w małym miasteczku)
– zarobić i dorobić, by na koncie znalazła się nowa gotówka
– uważać w drodze do pracy i z powrotem – na radary, i na samochód, bo to kolejne wydatki
– się wyspać i się oszczędzać, bo chory, przeziębiony ojciec to ciężar dla rodziny, nie może zająć się dzieckiem i śpi gdzieś na wygnaniu, żeby nie zarażać domowników.

A przede wszystkim – sprawiać wrażenie, że panujesz nad sytuacją 😉

Wkraczam w wiek średni…?

Mając trzydzieści cztery lata wkroczyłem, zdaje się, w wiek średni. Późno, to prawda, ale ja i tak późno przechodziłem etapy, które inni pokonywali dość szybko. Dlaczego wiek średni, dlaczego dopiero teraz…?

Widzę zmiany na kilku moich frontach, zmiany na razie na tyle subtelne, że może i z zewnątrz niewidoczne… Przyczyniła się do nich moja córka, z pewnością. Powstało nowe odczucie, nowa aura jakaś, wydobyła się z głębin wartość, którą z pewnością znałem teoretycznie, ale teraz dotknęła mnie dostrzegalnie. Wraz z fascynacją tworzącym się człowiekiem, któremu obojętny jest stan posiadania kogokolwiek, za to który całym sobą docenia uczucie, nadeszła zgoda na to, że moje wpływy materialne nie powiększą się znacząco – może już nigdy.

Do tej pory pochłaniałem wszystko, co ciekawe w nadziei, że wkrótce apetyt ten przyniesie coraz lepiej płatną pracę. Naiwnie, bo często to, co dobrze płatne, wcale nie jest ciekawe. Zaniedbywałem życie towarzyskie czekając na dzień, w którym realna stanie się nadzieja na własne mieszkanie dla mojej rodziny, na brak zmartwień, że np. w samochodzie trzeba wymienić zawieszesznie za 400 zł. Od niedawna zacząłem się godzić z tym, że ta nadzieja może nigdy nie nadejść. Lecz za to – przyszła radość ze wspólnego bycia, z uśmiechu, jaki posyłam moim bliskim i znajomym. Uśmiechu, który można przesłać, ponieważ nie jest się krańcowo zmęczonym.

Wkroczyłem w wiek średni, bo czuję, że grubnę 😉 Tak tak, tego może jeszcze nie widać, ale… Zaczynam jeść tylko dla przyjemności (kiedyś – bardzo rzadko), również dla odprężenia. Zacząłem godzić się z tym, że nie uprawiam sportu, nie wyrzucam z siebie stresu wraz z potem. Jeszcze do niedawna bardzo mi tego brakowało, a teraz – coraz mniej.


Wkroczyłem w wiek średni, bo widzę niebezpieczeństwo rutyny, i popadnięcia w z pozoru niewinne uzależnienia. Piwko albo wino każdego wieczoru…? To ciekawe, ale nigdy wcześniej nie obawiałem się na poważnie żadnego uzależnienia.
Teraz widzę, że ono mogłoby być możliwe.

Zacząłem się godzić z tym, że za bardzo już siebie nie zmienię, więc szkoda się starać… Trzeba więc podjąć walkę na nowo…

A jednak jest coś błogosławionego w stabilizacji, zwłaszcza dla człowieka, który zawsze starał się nie robić niczego dwa razy tak samo. Więcej spokoju, zaufania innych.

„Allegro” a „forma własna”

Sytuacja zmusza mnie do zapoznania się z serwisem allegro.pl. Mama mojej żony szyje obrusy, teraz przydałoby się posłać je w świat, do ludzi.

Przeglądam właśnie strony allegro i… czuję niepokój. Bo jest to zajmowanie mojej głowy kolejną dziedziną, która – wiem – wciąga. Aukcje, obserwowanie, szukanie produktów… A może by coś sprzedać…? Dla mnie – najprawdopodobniej okaże się w końcu to stratą czasu. Nie zarobię, nie zyskam, a skończy się na próbach analizy zachowania ludzi na tym portalu, albo jeszcze jakimś innym, niedochodowym moim pomyśle-projekcie. Już siebie na tyle poznałem – po prostu nie ciągnie mnie do pieniężnych zysków. Każdą nową rzeczą fascynuję się na zasadzie jej eksploracji dla samej eksploracji, a nie dla konkretnej użyteczności. I tym razem będzie tak samo.

Z drugiej strony – tyle osób kupuje i sprzedaje w internecie. Nie korzystanie z tej formy zdobywania potrzebnych rzeczy wydaje się cofać mnie w jakieś czasy ciemnoty. Aż wstyd się przyznać, że nigdy niczego nie kupiłem ani nie sprzedałem na "Allegro"… Ale ja naprawdę nie mam czasu się tym zajmować… Nawet nie chcę. Nie chcę liczyć tych zysków i strat, i kiedy podbić cenę, i sprawdzać co godzinę. Marzę o robieniu zdjęć, o chwili spokoju, o tworzeniu czegoś – subtelnego, ciekawego, poruszającego. Nie mam na to czasu, i tego mi szkoda.

"Stworzyć formę własną, przerzucić się na zewnątrz" – takie słowa włożył Gombrowicz w usta Józia… To marzenie, do zrealizowania w odległym czasie, o ile starczy talentu, sił do pracy i samozaparcia. Mnie nie starczy przynajmniej jednej z tych rzeczy – już wiem. I tak pozostanie – zawieszenie między czymś a niczym, jeszcze gorsze niż pozostanie w niczym.

Bez duszy

Ach ci menadżerzy… nie pozwalają sobie na grosz artyzmu, chwilę zamyślenia. Liczą się dla nich wymierne efekty, te cyferki, migające, przeskakujące – to w górę, to w dół. Im więcej szybkiego mielenia – papierami, telefonami, ludźmi (w imię bezdusznie pojętej efektywności), tym lepszy menadżer. Kobiety nie różnią się tu od facetów, ponieważ menadżer to byt ponadpłciowy.

Efektywności podporządkowane są środki wyrazu, forma, emocje… To ona określa, czy coś ma sens, czy jest stratą czasu. Zrobione? – idziemy dalej. Więcej i szybciej, co z tego, że bez duszy.

To nie dla mnie.

Co ja w życiu teraz robię

Moje życie składa się ostatnio z pracy, snu, oraz prób przebywania z najbliższymi.

Kłopotem ludzi, którzy umieją dość dużo różnych rzeczy, i nie chcą tych umiejętności przy każdej okazji zamieniać na pieniądze jest to, że mają roboty po pachy. A w końcu, ze zmęczenia – tracą wiarę w sens swoich non-profit działań, dostają depresji, wściekają się na innych…

Jeszcze nie nauczyłem się tego (choć już to wiem), że odpoczynek jest integralną częścią pracy, naturalną i nieubłaganą konsekwencją. Gdy mam dwa dni wolne, to pierwszy dzień to zmuszanie się do nie robienia tego, nad czym pracowałem przez ostatnie pięć dni. To zmuszanie to ból, zniecierpliwienie…

Dzisiaj byłem z moją już prawie dziesięciomięsięczną córką na dwugodzinnym spacerze. Miałem wrażenie, że nawiązaliśmy jakąś szczególną nić porozumienia… Po czym to poznać? Po bardzo drobnych zmianach w zachowaniu, chyba niedostrzegalnych dla kogoś, kto nie jest rodzicem właśnie tego dziecka. Przede wszystkim –  Sara przestała narzekać na siedzenie w wózku, zaczęła obserwować otoczenie, wsłuchiwać się w nie, jakby zaczęła dostrzegać drobniejsze, interesujące ją rzeczy, i zapominać o tej jednej z najmniej przyjemnych dla niej rzeczy.

Gdzieś w sąsiedztwie ktoś włączył radio w samochodzie, słychać było tylko dudniące "basy"… Wsłuchiwaliśmy się razem. Potem patrzyliśmy na przejeżdżające ulicą samochody. Przeszliśmy przez cmentarz, a widok rozświetlonych słońcem figur wzbudził w niej serię achów i ochów. Przystawiłem wózek do kępy zaschniętych skrzypów – rozbierała się palcami na części przez dobre piętnaście minut. Patrząc na chmury usłuszałem jej westchnienie – odwróciłęm głowę – ona śmieje się do mnie. Śmieje się – jeszcze raz i jeszcze.

Siadłem do komputera, żeby coś zrobić… Na jutro – plan dnia ustalony – zapomniana rata ubezpieczenia, dentysta po prośbie, zepsute części w samochodzie (gdzie to kupić…?), zakupy (fotelik, buty i co tam jeszcze…), wizyta agenta ubezpieczeniowego. W pracy – nowy pracownik,  zaległe spoty reklamowe, grafiki, zdjęcia, bannery. Ciekawe, kto jeszcze i kiedy zadzwoni, co będzie chciał – na wczoraj. Nie, nie jest źle. Lubię tę pracę, i to czasem staje się zgubne.

Zabieram się do pracy. Trzymajcie się – w kolejnym tygodniu 🙂

Kawałek z prozaicznej rzeczywistości

Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka, który bezlitośnie, nie zważając na prośby, ustępstwa, uległość, delikatne sugestie jak i twardo stawiane polecenia – idzie po swoje. Nigdy nie spotkałem – aż do zeszłego roku.

Wierzyłem w przesadność stwierdzenia, że są ludzie, którzy otrzymawszy palec bez wahania wezmą całą rękę, a potem zaczną się dobierać do tułowia. A jednak – dziś mam wrażnie, że spotkałem taką osobę. Jest, a w zasadzie – była moim pracownikiem. Według mojej oceny mogę ze spokojem stwierdzić, że zrobiłem ile mogłem, aby nasza współpraca przebiegała w sposób dla niej jak najbardziej wygodny, przyjemny. A w końcu – żebyśmy się rozstali z czystą kartą. Mogę zrozumieć, że nie odpowiadała jej nasza organizacja pracy, że spodziewała się, że będzie jej zajmować dużo mniej czasu. Znosiłem jej niedokładności, jej uporczywe targi na temat jak coś zrobić, kiedy pracować, pretensjonalne stawianie warunków, odmawianie pracy, stawianie mnie przed faktami dokonanymi. Darowałem jej, w aktach nie znalazło się ani jedno spóźnienie, dzień nieusprawiedliwionej nieobecności, nagana, choć zasłużyła na nie. Dotarła do granicy, której, jako szef, nie mogłem już pozwolić przekroczyć. Nie zaakceptowała jej.

Lecz zamiast odejść w spokoju – rzuciła na mnie oskarżenie. Zaskakiwała mnie wiele razy – swoim tupetem, później rozczarowywała – tym, jak mało reprezentowała w porównaniu z owym tupetem. Zdziwienie wiele razy odbierało mi mowę. To ona mnie oceniała, to ona wszelkimi sposobami narzucała własny harmonogram pracy i rozliczała mnie z moich godzin. Dziwiła mnie ta bezczelność, dopóki nie odkryłem, że stoi za nią często brak umiejętności – merytorycznych, komunikacji interpersonalnej. Rzadko mówiła – proszę – ale jeśli już, to brzmiało w jej ustach jak żądanie. Domyśliłem się, że w ten sposób ukrywa swoją słabość. Ale nawet wtedy – cóż mi pozostało – próbowałem konsekwentnie i spokojnie wymagać tego, czego ode mnie oczekiwano – organizowania pracy, egzekwowania obowiązków.

Niska samoocena – jedna z najniebezpieczniejszych rzeczy, jakie znam w drugim człowieku. Aby potwierdzić swoją wartość – udowania, że to inni są winni jej niepowodzeń, wywyższa się nie poprzez to, co sama umie (bo jest przekonana, że niewiele umie), ale poprzez pokazywanie, że inni są źli, bo ją niszczą. A skoro ją niszczą, to ona musi atakować pierwsza. I musi mieć ostatnie triumfujące zdanie. Dlatego chce udowonić, że jej odejście to moja wina. Że to ona nie chce pracować z takim tyranem jak ja, że faworyzuję wszystkich innych, a ona pracuje za resztę zespołu.

Przeżywam to od tygodnia. Mam nadzieję, że niedługo się skończy – bez fajerwerków, wdeptywania kogokolwiek w ziemię. Jest oczywiste, że z człowiekiem, który tak jednostronnie ocenia naszą współpracę, dalsze funkcjonowanie jest niemożliwe. Chcę już tylko spokoju i oczyszczenia z oszczerstwa.