Hipoglikemia

Jeszcze dziś rano, z lewej strony języka widniała głęboka i długa na centymetr szrama, po rozchyleniu której odsłaniała się głęboka wyrwa. Takie ślady pozostawia kieł, wbity podczas blokady mięśni i zaciśnięciu szczęki. Teraz, wieczorem, szrama już się nie rozchyla, a wzdłuż jej brzegów pojawiła się biało–sinawa substancja. Zdaje się, że język zaczął się zrastać.

Po wczorajszej bitwie w łóżku, przegranej, pozostała zakrwawiona chusteczka na pościeli, zlepione włosy na skroni i lepkie ślady w różnych miejscach garderoby. I zupełna niepamięć, w jaki sposób pokonałem drogę z piętra na parter, do drugiego mieszkania. Czy można to nazwać świadomością…? Gdzie jest granica czynności wykonywanych odruchowo, a tych świadomych? Czy wycierałem usta chusteczką? Chyba tak, bo pościel nie jest poplamiona.

Teraz przypominam sobie dwa pierwsze wstrząsy, w półśnie, zaraz po tym, jak odwinąłem z papierków i pogryzłem dwa cukierki z masy karmelowej. Chyba nie miałem na tyle świadomości, żeby się bać, wstrząsało mną tak po prostu, a próbowałem jeszcze rozluźnić wszystkie mięśnie, by nie dopuścić do drgawek. Czasem się udaje, ale nie tym razem.

Zawsze pozostaje po tym uczucie jakiejś potworności. Potwór bez twarzy. Ale tym razem zrozumiałem, że to po prostu hormony strachu. Nie ma żadnego potwora, bestii, która mną szarpie, tłucze o podłogę czy ściany. To zwykły mechanizm, który ma zmusić człowieka do tego, aby się bronił. Jeśli oczywiście może. Na samym końcu pozostają nudności i przede wszystkim – ból i słabość wszystkich mięśni. Czasem jeszcze – depresja – na jak długo – tego nikt nie wie.

Powrót z nicości

Powoli zaczęły docierać do mnie twarze Beniamina, Sary i mojej mamy. I ogromny strach. Lecz skoro powracam do grona żywych i świadomych, to strach nie ma już uzasadnienia. To po prostu obezwładniające hormony, chemia…

Bezlitosna wiosna

W spektaklu Lot nad kukułczym gniazdem, w drugiej części, opisywane są historyczne już dziś metody leczenia psychoz. Leczenia – to trochę dużo powiedziane. Raczej – metody tłumienia, tłamszenia, niszczenia tego, co pozostało w człowieku, a co u psychicznych rozrosło się do nienormalnych rozmiarów. Chodzi o elektrowstrząsy, lobotomię. Ale nie jest wymieniany pewien sposób, który, że tak powiem, stosuję na sobie, mimo woli.

Otóż chorym psychicznie podawano insulinę, aby wywołać hipoglikemię z drgawkami. Kiedy dowiedziałem się o tym sposobie, byłem już diabetykiem. Miałem też za sobą kilka epizodów utraty przytomności z drgawkami. Pamiętam, że po każdym z nich byłem przygaszony, miałem zwolnione myśli, obniżony nastrój. Mówiąc krócej – byłem spokojniejszy, a stan ten utrzymywał się przez tydzień, dwa. Tak, to działa!

Życie układa się falami. Fala pobudzenia, euforii, stanu hipomaniakalnego nierzadko kończy się… spektakularnie, tak to nazwijmy. Jak napięcia skorupy ziemskiej doprowadzają do trzęsienia ziemi, albo nabrzmiała w głębinach lawa wreszcie wydostaje się na zewnątrz w erupcji wulkanu.

Czekam więc, jak to się skończy. Choć wiosna przygasła ostatnio i grubą powłoką chmur zdaje się naśladować najbardziej nijakie dni przedzimia, jednak żyje, pulsuje niewidocznie, pompuje w nas niespokojne medium, ślepo i niecierpliwie posuwające w stronę walki, pasji, szału, awantury, wrzasku, widowiska, pyskówki, nawet bójki, wariactwa – z tej zieleni, tego wiatru, który mocny a nie zimny, wygina zalistnione świeżą zielenią gałązki, drapiące, gnące się z nieubłaganej radości, przed którą nie ma ucieczki.

Powtórka z rozrywki

Dziś znów jestem w pracy, znów tu zostaję na noc. Widzowie właśnie wychodzą po spektaklu, a do mnie, powoli, powraca atmosfera przedostatniej nocy… Konkretnie – atmosfera tego, kiedy brnąłem przez ledwo oświetlony, pusty korytarz, potem przez kawałek zupełnie ciemnej widowni, w której żarzą się zielonkawo piktogramy droga ewakuacyjna. Dotarłem, zdaje się, do toalety i wróciłem z niej, tą samą drogą, nie jestem tego pewien, bo pamiętam to jako ledwo rozpoznawalne fragmenty koszmarnego snu. Koszmarnego, bo towarzyszyło mu straszne uczucie, jakby coś potwornego było ze mną bez przerwy, ta potworna łapa, która przedtem tłukła mną niby kukiełką, wskutek czego jeszcze dziś mam łydki i ramiona jak porażone prądem, i rany na języku.

Potem, choć tego zupełnie nie pamiętam, musiałem jakoś dotrzeć w dół na portiernię, po schodach w wysokim budownictwie. Chcę zapytać ochroniarkę, w jaki sposób się pojawiłem, czy zapaliłem światło na klatce…? Możliwe, że moja wędrówka była całkiem podświadoma, odruchowa, poszukiwanie ratunku w pustce…

Nie wyjdę dziś w nocy z pokoju do toalety. Nie opuszczę pokoju. Na samą myśl czuję, jak przebiegają mnie z tyłu ciarki i ktoś sznuruje mi kark, plecy i dalej w dół, aż do pięt…

Jak zasypiam

Zasypiam, sprawdzając przedtem, czy potrafię po omacku dotrzeć dłonią do woreczka ze słodyczami. Potem dotykam w ciemności butelkę z coca colą. Dziś śpię sam, więc w zasięgu ręki mam też telefon komórkowy oraz drugi, stacjonarny. Nie zamykam drzwi na klucz. To wszystko dlatego, że dziś śpię sam i jestem cukrzykiem, który zażywa insulinę.

Heniu, jesteś wielki

Po pewnym epizodziku, po którym, gdy wróciła mi świadomość, zobaczyłem zwrócone w moją stronę twarze rodziny: żony i dzieci. Leżałem na kremowej pościeli w miłym pokoiku, za oknem było ciemno, a obok paliła się nocna lampka. Zastanawiam się do dziś, jak to możliwe, że w takich momentach wiem, że to jest moja rodzina (przynajmniej nie dziwi mnie ich obecność).

Powinienem dokończyć powyższe zdanie – wiem, że to moja rodzina, i wydaje mi się nawet, że wiem kim sam jestem. A jednak zadaję im pewne pytanie, które z biegiem minut zaczyna mnie coraz bardziej nurtować:

– Co ja tutaj robię?

Następują zatem wyjaśnienia:

– Jesteś tu bo…, wieczorem robiłeś…., rano byliśmy razem…, potem my poszliśmy spać a ty jeszcze…, i obudziliśmy się kiedy… no wiesz.

Brzmi to jak opowieść o kimś innym, próbuję usilnie przypasować fakty do samego siebie, lecz wrażenie mam takie, jakbym dowiadywał się o wydarzeniach sprzed stworzenia świata.

– Muszę iść do ubikacji.

Muszę iść, ale nie jestem pewien, czy to moje nogi, bo moje zwykle mnie słuchają. Oszczędzę wam i sobie kolejnych szczegółów, które powracają wraz z pamięcią oraz niezbitymi dowodami tego, co się stało, które odkrywam jeden po drugim na moim ciele. Dość, że po kilku dniach prawie wszystko wróciło do normy. Z wyjątkiem… prostowania się.

Na przykład – zabieram coś ze stołu, pochylam się, a potem, wiadomo, potrzebuję się wyprostować. Albo wiążę sznurówki. Albo dźwigam plecak. Albo zaglądam na półki w sklepie. No sam nie wiedziałem, ile jest takich momentów, w których trzeba się wyprostować. Nie wiedziałem do teraz.

Tak więc aby się wyprostować w miarę cywilizowany sposób, próbowałem najpierw na lewej nodze, z prawą lekko zgiętą. Próbowałem też prostować się szybko i zdecydowanie. Ale np. na ulicy wyglądało to głupio, więc tam prostowałem się powoli. W takich chwilach, sam nie wiem kiedy, na twarzy pojawiał się grymas, maskowałem go przyglądając się niby gołębiom, albo udawałem, że właśnie przypomniałem sobie o czymś ważnym, co zostawiłem w domu. Czasem pomagało też przekręcenie stopy w lewo, czasem, ku mojemu zdziwieniu, właśnie wtedy nie bolało. Ale ponieważ i tak byłem przygotowany, że zaboli, więc czy bolało czy nie, tu już żadna różnica. Bo i tak prawie zawsze bolało.

Bolało trochę mniej, kiedy np. wsparłem się na biurku na kilkadziesiąt sekund. A także gdy posiedziałem trochę po turecku, a w busie, siedząc na fotelu, podłożyłem pod pośladek prawą stopę – potem nie bolało przez jakieś dwie godziny. Generalnie jednak – bolało, i pomyślałem wtedy o… Heniu.

– Heniu, mogę jutro? Nie? Jutro jesteś u dentysty. Heniu, dobra, w piątek.

Gabinet Henia mieści się w jego domu, na drugim piętrze. Mam wrażenie, że Heniu obserwuje pacjentów, kiedy idą po schodach i już wtedy analizuje ich kondycję. To dlatego puszcza ich przodem. Dość, że kiedy tam dojdą, Heniu zdaje się wiedzieć o nich wszystko. Ciekawe, czy są tacy, którzy jednak nie dojdą na drugie piętro o własnych siłach, i ciekawe co wtedy on z nimi robi? Koniec końców, kiedy znajdą się wreszcie na jego stole, który ma specjalną dziurę na twarz, przypatrują się przez nią podłodze i jest im wszystko jedno, co Heniu z nimi robi, byle było lepiej.

Heniu, od wizyty u ciebie przestałem liczyć wyprosty. To znaczy na razie liczę, ale za każdym razem się dziwię, że oto już jest OK, że mogę wiązać sznurówki i pochylać się nad komputerem, i że nie strzela we mnie piorun, od kręgów lędźwiowych do zagłębienia pod kolanem. Heniu, co tam poezja, teatr, malarstwo i dyskusje doktrynalne. Tak niewiele trzeba, by poczuć się szczęśliwym.

Otrzęsiny po przedawkowaniu

Czy można sobie wykrakać utratę przytomności (we wpisie wcześniej)? Chyba nie. Zresztą wcale nie chodziło o przepracowanie, co najwyżej – o odchudzanie. Wiadomo, że przy odchudzaniu każdy je mniej, cukrzyk również. Ale u cukrzyka, zwłaszcza leczonego insuliną, nie uchodzi to tak łatwo.

Krwawe ślady zębów na języku – własnych zębów na własnym języku… Czy ktoś z biorących insulinę już wie, o co chodzi? Na pewno niejeden wie. Od wczoraj najchętniej jem jogurty i tylko piję. Lecz i tu jest trudność – ta dieta jest inna niż zwykle. A pacjent insulinozależny i zmiany diety – to zagadnienie niełatwe. Pisząc te słowa, leżę w łóżku i próbuję się wspierać na łokciu, lecz powstałe wczoraj zakwasy (podczas hipoglikemicznych otrzęsin), obezwładniają ciało. Bolą nawet mięśnie brzucha, to znaczy, że trochę ich zostało.

Cukrzyk w busie o 22:07

Wracam do domu busem. Przybiegam na ostatnią chwilę, wciskam się i staję tuż obok kierowcy. Bus jest pełny, pasażerowie stoją w przejściu, a ja się cieszę, że zdążyłem, bo to przedostatni kurs dzisiaj. Następny dopiero za pół godziny.

Ruszamy i wkrótce na kolejnych przystankach okazuje się, że miejsce się znajdzie na jeszcze kilka osób. Wewnątrz jest ciemno, w świetle maleńkich, nielicznych lampek majaczą ludzkie postaci. Przypominam sobie, że obok drzwi wejściowych, na zewnątrz, widnieje liczba miejsc 23+1. To oczywista fikcja, bo miejsc jest co najmniej trzydzieści. Jakiś czas temu przez Polskę przetoczyła się dyskusja o przepełnionych busach. Były wzmożone kontrole służb uprawnionych do kontroli, były analizy – od ekonomicznych po psychologiczne. Temat ucichł, a młody kierowca busa, w którym jadę, zlituje się nad każdym, kto chce po 22:00 dotrzeć do domu. Zresztą, gdzie tam „zlituje się”, nie ma tu żadnej litości, tak się po prostu u nas robi.

Stojąc i trzymając się niewidzialnej rurki przy suficie przypominam sobie, że nie wziąłem całodobowej insuliny. Powinienem ją wstrzyknąć około 21:30, a minęła już 22. Macam więc plecak, wyciągam wstrzykiwacz, i w tym tłoku reżyseruję przedstawienie pt. zastrzyk. Zdejmuję jeden rękaw kurtki, podwijam sweter oraz koszulę. Nachylając licznik w stronę nikłego światła nastawiam dawkę. Potem łapię w zęby osłonkę igły, ściągam ją, i wbijam wstrzykiwać w ramię tej ręki, która trzyma rurkę przy suficie. W ten sposób utrzymuję stabilność na dziurawej drodze i unikam poranienia się igłą.

Chowam wstrzykiwacz do kieszonki i chwilę potem dopada mnie pytanie – czy wstrzyknąłem właściwą insulinę? Dwa wstrzykiwacze różnią się nieco kolorem. Gdybym się pomylił, to w ciągu godziny dostałbym taką dawkę, jaka powinna się rozłożyć na całą dobę. Wyratować się z tego byłoby niepodobna. Sięgam ręką do wstrzykiwacza, jednocześnie liczę, czy gdybym zjadł wszystkie krówki, marsy i liony, które mam w plecaku, to zrównoważyłbym tę końską dawkę? Należałoby też zadzwonić do Ioany i powiedzieć, żeby na przystanku zorganizowała kogoś do niesienia nieprzytomnego męża. Kiedy wyjmuję wreszcie wstrzykiwacz i spoglądam na niego, truchleję – jest niebieski, a powinien być…. biały! Serce skacze do gardła, czytam jeszcze to, co tam napisane, i doczytuję się, i nie rozumiem w pierwszej chwili, coś się nie zgadza. Wreszcie dociera do mnie, że… w busie światełka są niebieskie…..

Urżnąć trzeba, nie ma rady

Przez kilka dni krew nie chciała wypływać z palców. Co jest grane? Nakłuwacz kiepski? Tak, ten nakłuwacz, który dali do glukometru Contour, jest może ładny, ale jakiś taki niezdecydowany. Zacina się, a może chce być delikatny? W każdym razie – słabo nakłuwa, a jak słabo, to po co taki nakłuwacz. To nie to, co ten za dwadzieścia pięć złotych kiedyś. Jak strzelił, to wiadomo, że krew musiała być. Czasem bolało, czasem nie, wiadomo, normalka, takie urozmaicenie. 

Można zmieniać igłę w nakłuwaczu, możliwe, że stara się stępiła. Z wiekiem i z kłuciem skóra na palcach grubieje i może stara igła już nie daje rady. A sam nakłuwacz, ten delikatny i ładny, parę razy spadł na podłogę i odpadła osłonka, może wtedy igła się stępiła – gdzieś o dywan, panele podłogowe, a może i lastriko było, kto wie. W każdym razie – należałoby ją zmienić kiedyś. Pewnie dlatego nie kłuje jak należy. Na nic maltretowanie palców, wyciskanie, ściskanie i tak dalej. Krwi nie ma.

A może to organizm się broni? Przed czym? Co mu nie pasuje? Przecież cukier zmierzyć trzeba, iść do pracy trzeba, zjeść trzeba – słowem, krwi trzeba, żeby żyć. Może urżnąć po prostu nożem? Jak urżnąć porządnie, to starczy i na trzy dni. Jasny gwint!

Życie z cukrzykiem, czyli ze sobą

Od ostatniego wpisu byłem krakowskiej ulicy już kilka razy, ale krówek nie kupiłem. O czym ja myślę…? To się może niedobrze skończyć. Już sam nie wiem, jak mam siebie prosić.