Nadawać i tworzyć

Ostatni tydzień. Odbijanie się od dna zmęczenia. W różnych wariantach. Sen na siedząco, fale gorąca, uczucie podobne do tracenia przytomności. Nigdy nie zdarza się podczas pracy, ale w chwilach odprężenia.

Tydzień minął od rozmowy z Waldkiem. Dwie jego myśli, które zarezonowały z moimi, przez tych kilka dni ciągle słyszę w mojej głowie. "Człowiek żyje po to, aby nadawać sens każdemu dniu, wydarzeniu, gestowi". "Największym sensem jest tworzenie więzi" (między ludźmi oczywiście).

To szczęśliwe, bo to podsumowanie moich ostatnich poszukiwań.

Brak kindersztuby

Słucham wiadomości i znów słyszę, jak jeden z wysokich polityków mówi o "braku  kindersztuby" drugiego wysokiego polityka. Zaiste, brakiem kindersztuby jest mówienie o tym, że komuś brak kindersztuby. Najwyraźniej jednak ta świadomość wymaga jakiejś zadziwiającej ponadprzeciętności, którą spotyka się nader rzadko ostatnio w polityce.

To niskie i smutne. Obraziłbym moje dzieci, gdybym powiedział, że to dziecinne.

Chyba słabością demokracji jest to, że przeciętność wybiera… przeciętność. Siłą rzeczy.

 

W przeddzień 1 listopada

Dziś miał być koszmarnie trudny wyjazd z Krakowa, a nie był. Policjanci na akcji "Znicz" wcale nie łapali przy cmentarzu tylko zupełnie gdzie indziej, a kierowcy klęli przez CB radio na pewną kobietę, która jechała, co niesłychane, zgodnie z przepisami, czyli 50 kilometrów na godzinę, powodując za sobą korek. Ponieważ z roku na rok coraz mniej odcinków drogi z linią przerywaną, a po trasie krąży coraz więcej zakamuflowanych wozów policyjnych, nieliczni przepisowi kierowcy stają się czarnymi owcami polskiej zapaści drogowej, niosąc na sobie, niczym kozły Azazela, wszystkie przekleństwa kolegów szoferów.

Na polach zmierzch już o czwartej po południu. Na polach drogowcy rozstawiają już płotki przeciwśniegowe. Na polach już pięćdziesiąt, sto metrów od drogi absurdem staje się samochodowe, obserwowane z boku szaleństwo. Czasem wydaje mi się nieporozmieniem wiara, że w ogóle jakiś sens ma wyprodukowanie za ogromne pieniądze tych metalowo-plastikowych skomputeryzowanych zabawek i puszczenie ich w ruch na drodze, która kosztowała jeszcze więcej niż one same.

Teraz, w nocy, wreszcie cisza, w przeddzień święta zmarłych. Oddechy reszty rodziny wśród stuku klawiatury tego jednego, któremu żal przespać godzinę życia. Obudzimy się jutro i wyglądniemy przez okno – chodniki i rowy będą jak obsypane – samochodami. Mieszkamy przecież przy cmentarzu.

Sukcesy

Zastanawiam się, jak o tym napisać, ale brak pomysłu, więc najprościej. Pomagałem pewnemu artyście scenicznemu w stworzeniu portfolio. Grę toczył on o niezłą stawką, termin był krótki jak zwykle zresztą, a praca zajęła nam trzy razy więcej czasu niż myślałem. Mimochodem wspomnę, że gorąco nalegał, by zapłacić za nasz wspólny obiad, a do proponowanego przeze mnie honorarium za pracę dorzucił 25 procent. Niemożliwe…? Ale zmierzam do czegoś innego. Gdy spotkaliśmy się dwa dni później, gdzieś na boku wyciągnął do mnie rękę i powiedział z błyskiem w oczach: "Gratuluję!" Cha! Więc sukces! Złapałem czym prędzej tę rękę!

Artyści sceniczni… Doprawdy, ilu wam pomagałem, ale palców jednej ręki na wspomnienie wystarczy…

——

Leży przede mną album "Ludzie w VOGUE stulecie portretów". VOGUE to magazyn, którego pod względem nie tylko zdjęć nie trzeba przedstawiać fotografom. Robić portrety i nie znać m.in. tego pola to nie dająca się wybaczyć ignorancja. Mogłem nawet przystać na cenę na okładce – 119 zł, lecz po podejściu do kasy okazało się, że jest to ostatni egzemplarz. Tak więc oprócz historii portretów VOGUE miałem nabyć historię kartkowania, przeglądania, wyciągania i stawiania na półce owego albumu dokonaną przez nie dającą się określić w wielkości rzeszę szperaczy Empiku. Kasjer sam zaproponował mi obniżenie ceny, a po konsultacjach z kierownictwem przedstawił mi zawrotną propozycję… 49 złotych!!

———

Sukcesem jest wywinięcie się po raz trzeci tej jesieni z ostrego przeziębienia. Oscillococinum plus inne tajemne sposoby oraz ćwieczenia z medytacji, kontroli umysłu i ciała – dały w sumie przetrwaniowy efekt. Teraz najbardziej dokucza mi kręgosłup…

———-

Czuję, że Sara weszła na kolejny poziom komunikacji. Rozmawiamy już w inny sposób niż przed miesiącem. Zmiany nie zachodzą tak szybko, jak kiedy była młodsza, ale dalej przynoszą dreszcz radości. Zaś u Beniamina najbardziej doskwiera nam jego… nuda. Jest wtedy trudny do zniesienia. Ioanie brakuje pomysłów, mnie nie ma w domu. Trudny okres, gdy dziecko już wyciąga ręce do otoczenia, ale jeszcze nie jest w stanie się samo przemieszczać.

———–

Może już wystarczy tych sukcesów. Sukcesem są dla mnie ludzie, z którymi się rozumiem, z którymi mogę wymienić porozumiewawcze spojrzenie, które często wystarczy. Sukces to móc pozwolić sobe na komfort spojrzenia z boku na siebie i na to, w czym tkwię. "To nie ja, to ktoś inny, to mnie nie dotyczy, nie muszę niczego ratować, z czymś walczyć, czegoś udowadniać – choć przez chwilę, choć na teraz." Sukces to dzisiejsze spojrzenie na słoneczne Planty…

„People get ready”

Przedwczoraj – na jam session z Juniorem Robinsonem, wokalistą Gospel. Wraz z zespołem śpiewał stary utwór, znany mi sprzed, jak się okazało, ponad dwudziestu lat, w wykonaniu Rodda Stewarda. Może niektórzy z Was pamiętają teledysk, w którym Jeff i Rodd jechali pociągiem towarowym, Jeff grał na gitarze.

Ale dopiero teraz dotarły do mnie słowa i zdałem sobie sprawę, że to proste i piękne przesłanie ewangeliczne, ubrane we współczesną formę tekstu i muzyki. Nawet jeśli aranżacja sprzed dwudziestu lat brzmi trochę archaicznie. Sam utwór ma jednak swój początek w latach 60-tych, u Curtisa Mayfielda.

Piosenki można posłuchać tutaj albo tutaj. Poniżej – tekst.

Od dwóch dni słyszę ciągle ten utwór w głowie. Szkoda, że nie słyszeliście, jak jazzowo, lekko i subtelnie zagrali to chłopcy na jam session.


Junior Robinson, Gospel singer


People get ready

People get ready
Theres a train a-coming
You dont need no baggage
You just get on board
All you need is faith
To hear the diesels humming
Dont need no ticket
You just thank the lord

People get ready
For the train to jordan
Picking up passengers
From coast to coast
Faith is the key
Open the doors and board them
Theres room for all
Among the loved the most

There aint no room
For the hopeless sinner
Who would hurt all mankind just
To save his own
Have pity on those
Whose chances are thinner
Cause theres no hiding place
From the kingdoms throne

So people get ready
For the train a-comin
You dont need no baggage
You just get on board !
All you need is faith
To hear the diesels humming
Dont need no ticket
You just thank, you just thank the lord

Im getting ready
Im getting ready
This time Im ready
This time Im ready

(curtis mayfield, 1964)
[with jeff beck, flash, 1985]
Wzięte z tej strony

Czekam na śnieg

Przed komputerem w pracy, na refleksje brak siły. Z boku szumi szafa, w niej komputery, serwery. Ten szum ma w sobie coś dalekiego, jakby wykraczał poza ściany, przekraczał ulice Krakowa i sięgał aż do pól, które teraz okrył zmrok. Za kilka tygodni okryje je śnieg i wtedy będą jeszcze cichsze.

A refleksje są na wyciągnięcie ręki – na przykład o tym, że jeśli ludzie nie rozmawiają ze sobą, to powstają nieporozumienia. Albo rozmawiają, ale nie umieją tego robić, albo nie opłaca im się rozmawiać szczerze. Bez szczerości nie ma zaufania, bez zaufania nie istnieje współpraca.

Albo o tym, że czasem trzeba się uczyć jak organizować, planować, rozdzielać zadania. Powiem nawet – tego zawsze trzeba się uczyć. Jak np. używać najprostszych narzędzi jak kartka i ołówek.

Że trzeba ustalić jasne reguły i konsekwentnie je przestrzegać – kto się czym zajmuje, kto komu podlega i kto za co odpowiada.

Że ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność, jeśli coś ma się
udać. Ktoś zdecydowany, posiadający wizję, i komu inni nie obetną
wszystkich skrzydeł. Jeśli brak jasnych i przestrzeganych reguł, to nikt nie chce wziąć odpowiedzialności.

Może za dużo wysłuchałem dzisiaj narzekań. A jak z przeziębieniem? – czuję się lepiej.

Banicja cd.

Przeziębienia dalszy ciąg. To, co może mi pomóc najbardziej, to sen i bezczynność – rzeczy, do których trudno jest mi się zmusić. Idealnie byłoby leżeć i patrzeć za okno na falujące na lekkim wietrze jesienne liście. Czuję, że nawet oglądanie telewizji jest wysiłkiem.

Jeszcze kilka lat temu nie dostrzegałem jak wyczerpuje mnie skupienie myśli oraz wiązanie emocji z pracą. Teraz czuję że moje siły są ograniczone i że wyczerpują mnie różne zadania, do których zwykle nie mogę nie podchodzić kreatywnie i dogłębnie.

Jeszcze o „Przesunąć horyzont”

Martynie Wojciechowskiej trzeba oddać to, o czym nie wspomniałem w poprzedniej notce – chęć zdobycia Everestu to nie tylko chęć doświadczenia ogromnych wrażeń oraz zdobycia ekstremalnego trofeum. To może nawet bardziej – cel, do którego dążenie pozwoliło podnieść się po wypadku, przejść rehabilitację i zwyciężyć przede wszystkim siebie. W tym ma niewątpliwie rację, że stawianie sobie ogromnych wymagań i szalonych nawet celów sprawia, że dokonujemy rzeczy niewiarygodnych.

Jednak są i inne cele, mniej spektakularne i doceniane przez niewielkie grono znawców. A osiągnięcie ich wymaga skrytego wysiłku który w sumie przewyższa wysiłek przy zdobyciu Everestu. Dziewczyna, która potrafi w wieku dwudziestu paru lat perfekcyjnie zatańczyć w balecie, ma już za sobą ponad dziesięć lat niemal codziennej, ciężkiej fizycznej harówki i mnóstwa wyrzeczeń. I właśnie jej kariera dobiega końca.

Mezzo

Wygnany od rodziny z powodu przeziębienia, przeglądałem kanały telewizji. Planete, nawet TVN Turbo zaczął emitować dokumenty wcale nie o samochodach. Zniknął Discovery, ale w jego miejscu pojawiły się inne, dość podobne. Nie mogę na razie zrozumieć programów w rodzaju "potyczki konstruktorów", wydaje mi się bezsensowne niszczenie jeżdżących aut, przecinanie ich na pół, wysadzanie poduszek powietrznych i tak dalej po to, żeby zbudować jakieś dziwadło.

Lecz trafiłem w końcu na Mezzo i… nie oderwałem już wzroku. Balet. Na ile mogę ocenić – fantastycznie i perfekcyjnie zrealizowany. Zbliżenia pokazywały mimikę twarzy, a wszystko bezbłędne (na ile mogę ocenić) – gest, ruch. Pomyślałem o porównaniu – co łatwiej – zdobyć Everest czy tak zatańczyć. Porównanie niepoważne oczywiście, ale nasunęło mi się ponieważ czytałem "Przesunąć horyzont" Martyny Wojciechowskiej. Z drugiej strony – uczestniczyłem w próbach do niewielkiego przedstawienia, gdzie od czasu do czasu występowały tylko elementy tańca. W pamięci pozostał mi obraz ogromnego wysiłku tancerzy, który kontrastował z monotonią powtarzania w nieskończoność tych samych ruchów, kroków. Przez 6-7 godzin dziennie, z drobnymi przerwami.

W tym porównaniu zdobycie Everestu wydało mi się prymitywną sztuką. Może dlatego, że sama książka Martyny emanuje powierzchownością, jakby doświadczane emocje nie pozostawiały prawie żadnych refleksji, oprócz tych sloganowych. Po Martynie spodziewałem się trochę głębszych przemyśleń i subtelniejszego stylu w opisie swoich zmagań. Formę książki ratuje nieco zabieg przeplatania czasów i wątków, ale ze wstępu dowiaduję się, że samą redakcją i opracowaniem materiałów nie zajmowała się Martyna.

Mając przed sobą takie porównanie dwóch zmagań, dwóch ogromnych wysiłków fizycznych i samozaparcia – balet wydał mi się czymś iście niebiańskim, choć tworzony w godzinach, dniach, miesiącach i latach w zamkniętych ścianach sal do ćwiczeń.