Bezradność

To piękny moment, w którym stać mnie w końcu na to, by przestać walczyć z uczuciem bezradności. Skąd się ono pojawia i czy jest uzasadnione – to zupełnie inna historia. Bezradność jest uczuciem, tak jak inne – subiektywnym. Tak więc w pełni prawa mogę czuć się bezradny nie mając ku temu żadnych podstaw, więcej, nawet gdy moja bezradność urąga poczuciu dobrego smaku,  przyzwoitości lub jest wręcz skandalicznie nieusprawiedliwiona.

Tak więc z rozkoszą poddaję się opadającej mnie bezradności. Zaczyna od czubka głowy, potem muskając czoło i skronie dociera do rzęs i powiek. Opadają wraz z nią. Od tego momentu płynę w pogrążonym w półmroku basenie, płynę w górę, lecz nie ku światłu i ku powierzchni, nie ku światu, ale pogrążony w spokoju.

Najspokojniejszy stan to taki, w którym staje się jasne, że już nic nie można zrobić. Czy dlatego, że zrobiłem już wszystko, czy nie zrobiłem nic z tego, co powinienem był zrobić – to bez znaczenia.

Koniec z uwikłaniem w dziesiątki spraw, z listami w skrzynce pocztowej, które pozostały bez odpowiedzi, z pracami, które należało wykonać – bezdyskusyjnie, niezwłocznie, przy okazji, tak sobie i dla przyjemności.

Samotne drzewo, fot. Piotr Kubic

Co się wali

Przystanek autobusowy, dewastacja, fot. Piotr Kubic

Czasem wydaje ci się, że świat wali się na głowę. A to nie prawda, co najwyżej wali się sama głowa. Wystarczy wziąć tabletkę na nadciśnienie, krople uspokajające, pigułkę na nadkwaśność, doprowadzić cukier do mniej więcej normy lub przez piętnaście minut zmusić się do nicnierobienia i oniczymniemyślenia. I wraca do normy!

Przystanek autobusowy, fot. Piotr Kubic

Piątek wieczór

To było już… dawno temu. Od czasu, gdy przeniosłem się do Krakowa, zacząłem studia oraz szkołę muzyczną jednocześnie, a piątek wieczór przestał być tym piątkowym wieczorem, który był do tamtej pory. Właśnie w piątek wieczorem były jeszcze wolne godziny ćwiczeń na organach, w szkole. Podobnie jak w sobotę rano. W sobotę zresztą czasem szedłem do Pijarów, pograć w kościele. Opłacało się więc pozostać w Krakowie, zamiast jechać do domu, i poćwiczyć.

Potem szybko kończyła się sobota i zastanawiałem się, czy warto jechać do domu tylko na niedzielę. No i nie jechałem. W poniedziałek od rana zaczynała się gonitwa, w której, pewnego roku, nie udało się ustawić wszystkich zajęć – w czasie od poniedziałku do piątku, w godzinach od 8 rano do 9 wieczorem. Zastanawiam się teraz, jak to możliwe, że zdawałem z klasy do klasy, ćwicząc na instrumencie tak niewiele. Zresztą po pierwszym roku, przerażony liczbą tyłów, zostawiłem studia, żeby zacząć je potem dwa lata później.

Tak więc spokojny wieczór, półgodzinna kąpiel, przesiadywanie do późna zniknęły z mojego życia. Nie od razu to zauważyłem, tyle było innej pracy. To się stało niejako samo, bo tak trzeba było. Ale wreszcie poczułem stratę. 

Przez kilka lat żyłem myślą, że to tylko tak na chwilę – życie w takim tempie i w ciągłym strachu, że nigdy nie nie nadążam. A życie w żelaznym harmonogramie było nie dla mnie, zrozumiałem to wiele lat później. Bo na przekór, zamiast robić to, co należy, zajmowałem się z większą pasją sprawami, których nie musiałem robić. Zajęcia jazzowe, tworzenie audycji radiowych, organizowanie comiesięcznych spotkań ludzi z południa Polski. 

Zasypiając wieczorem prosiłem o jakiś sen. Moja wolność była w tych snach, tam mogłem robić, co chciałem, byłem wolny. I myślałem, że to tylko tak na chwilę, na parę lat, byle dociągnąć do końca.

Ale w taki styl życia się wrasta. Potem nie można tak łatwo przerwać. Przestaje się być ze sobą i z ludźmi. Nie umie się żyć inaczej. Ciekawe, że odpoczynku, luzu, trzeba się uczyć, one nie przyjdą same.

Dziś wracam do tych piątkowych wieczorów, sprzed dwudziestu pięciu lat. No i fajnie jest.

Całe dotychczasowe życie

uwalniam się od jakichś strachów. Od tego, że z czymś nie zdążę i dam plamę. Że czegoś nie przewidzę, co powinienem, bo to coś jest dla wszystkich jasne, tylko dziwnym trafem nie dla mnie. Od strachów np. przed salą operacyjną (dziecięce koszmary), przed wyrzuceniem ze szkoły (w końcu sam zrezygnowałem), i… strach myśleć, przed czym jeszcze (choć dokładnie wiem przed czym). I przeczuwam w sobie taką obawę, że kiedy wreszcie uwolnię się od trwóg przed tymi wszystkimi wypadkami, wtedy one, na mnie, w końcu, przyjdą. Ale jaka będzie ulga! – przyjąć je spokojnie.

To już mnie nie dotyczy

Spadają skądś z góry duże krople, jak piłeczki do pingponga. Chwytam je dłonią, chcę złapać wszystkie, nie pozwolić żadnej z nich upaść. Wyciągam prawą rękę przed siebie, a one osiadają miękko, dokładnie tu, w zagłębieniu dłoni, każda jest o wiele lżejsza od wody, a tylko trochę cięższa od kuleczek z puchu.

Spada ich coraz więcej, a mnie coraz trudniej nadążyć. Z każdą chwilą mam ciągle nadzieję, że przecież to nietrudne złapać je wszystkie, trzeba tylko trochę bardziej się skupić. Gdy wreszcie się nie udaje, najtrudniej pogodzić się z tym – świadomie oraz na tyle wcześnie, by powstrzymać nagłą wściekłość, zanim będzie za późno. Miękkie, ciepłe piłeczki rozpryskują się na kostce, jaką brukuje się podwórka pod otwartym niebem. Jak siebie przekonać, że to już nie moja wina, i że w zasadzie – to mnie nie dotyczy?

brzoza

Nic

Mokro na ulicach. Nie, dziś wieczorem już nie tak mokro, jak dziś rano. Albo jak wczoraj wieczorem. Tak naprawdę to prószy, coś jak śnieg. Widać go w świetle ulicznej lampy. Bezimienne aleje dużego miasta przemierzają bezimienne samochody. Tylko domyśleć się można, że wewnątrz każdego z niech kryje się człowiek. Dokładnie tak, jak wewnątrz zbroi, w jakie zakuwano średniowiecznych rycerzy. Światło lamp kładzie się falami tam, gdzie na ulicy jest mokro. Faluje w koleinach. Może jak światło księżyca, osiemset lat temu, w kałużach i błotach traktu wśród pól. 

Po drugiej stronie ulicy, między jednorodzinnymi domami, rosną krzewy, nieduże drzewa, żywopłot. W zimie, że rosną, to raczej dużo powiedziane. Stoją. Wśród nich przemyka dźwięk jak z Odysei Kosmicznej 2001. Po prostu pracuje jakaś maszyna, agregat chyba, przy sklepie spożywczym.

(Podobno wybrali papieża, który już wzbudza zaufanie.) Ale tak naprawdę nic się nie dzieje. I jak dobrze…

700 metrów do snu

Wczoraj tata poprosił mnie, żebym po drodze do Krakowa zostawił jego samochód u mechanika. To około siedem kilometrów po drodze, domostwo wśród rzadko rozrzuconych wiejskich domków. Przy bramie szyld Remonty silników, skrzyń biegów, zawieszenia. W pozostałości stodoły wykopano kanał i zainstalowano podnośnik samochodowy, tworząc dwa stanowiska naprawy. Obydwa prawie zawsze zajęte. Naprzeciwko stodoły dom mieszkalny, z dopiero co podniesionym dachem i nowymi oknami.

Do przystanku pozostało przejście może siedmiuset metrów. Z ciężkim plecakiem inaczej stawia się kroki, plecak i zapach powietrza przypomina letnie, dalekie wędrówki. W taką pochmurną pogodę – można iść, dopóki nie pada. Taka pogoda nie zalewa upałem, nie jest pretensjonalna, lecz przygaszona, jakby w przydrożnych drzewach, płotach, nieruchawych domostwach i ślamazarnie ruchawych gdzieniegdzie postaciach czaiła się Zagadka, która jest na tyle nieśmiała, albo leniwa, że tylko ukradkowe spojrzenia wędrowca i jego udawana, lecz skupiona obojętność, pozwoli się jej domyślić.

Cały dzień dzisiaj jak co dzień, gdyby nie te siedemset metrów. Leżę teraz w łózku, usypiam, i widzę je właśnie. Zardzewiałą, pogiętą furtkę z drucianym zamkiem, kobietę pomagającą pięcioletniemu chłopcu wysikać się w kupę gruzu na dużym podwórku, drewniane okna w domu naprzeciwko, z łuszczącą się farbą w kolorze zszarzałej wiśni. Zupełny brak ruchu, jeśli nie liczyć pędzących z nadmierną prędkością ciężarówek i czających się za nimi samochodów. Na drodze krajowej nr 7, która przecina na pół zwykłą wieś.

Przyjąć deszcz

Dziś dwa duże okna umyte, porządki w zabawkach, praca nad obiadem dla gości na jutro, emocjonująca, trudna rozmowa… Wyczerpujący spacer z dziećmi na rowerach, wreszcie teraz – padam lekko, choć jeszcze pakować do wyjazdu się trzeba pogonić… Padam, byle nie na twarz. Twarz – do góry trzeba, móc przyjąć deszcz…

&nbsp

Po prostu jeszcze raz

Nieruchoma kuchnia, sterta drobnych rzeczy, tu talerzyk, tam łyżeczka, chleb (nie schowany!), szklana miska z resztką sałatki owocowej, bolka z ciemnego szkła o pojemności 3/4 litra, papierowe akwarium z życzeniami urodzinowymi dla córki, kubek niekapek, myszka komputerowa, lniana torebka dziecięca, rachunek za komórki, pod nim książka Opowiadanie obrazem, pusta butelka plastikowa (czy mam wymieniać dalej?), zestaw cukrzyka (pen z insuliną, glukometr, paski i nakłuwacz, na parapecie rząd kwiatów, butelka plastikowa z wodą dla kwiatów, idąc w drugą stronę – od półtora roku nieużywane krzesełko dla dziecka (właśnie, może ktoś potrzebuje?), na nim inhalator, pudełko z niewyjaśnioną grą dziecięcą, pod spodem – samochód Beniamina zaparkowany, wisi obok reklamówka z czymś, leżą jakieś dokumenty / papiery, stoi krem, leży lalka, wciśnięty plecaczek…. no dość. Wyłączam żarówkę u góry, zapalam małe światełko…

Mruczy lodówka. Za głośno mruczy, pewnie wkrótce się zepsuje. Uchylam okno, chcę więcej tego dalekiego wycia ciężarówek, gdzieś tam, na obwodnicy. Całkiem takie, jakie trzydzieści lat temu wstrząsało nami, w drewnianych domkach wczasowiczów, nad polskim morzem. Wycie startujących radzieckich myśliwców, których baza była właśnie kilkaset metrów od ośrodka, przy którym domek trząsł się jak pomięty arkusz paczkowego, cienkiego papieru miętego nagle i wściekle w kulkę kilkoma ruchami bezlitosnych dłoni.

Spokój. Jednak. W ciągu dnia – zniechęcenie, lenistwo wręcz. Czy to nareszcie oczekiwana stabilizacja. Ależ nie, nie pamiętasz? Jeszcze przed chwilą żyłeś gorączką, kolejną, jeszcze jedną, a potem następną.

Po prostu pisać znów

Dwadzieścia minut po północy. W sypialni. Bursztynowe światło lampy solnej gra na szczebelkach łóżeczka nocną wyliczankę, rysuje w ciemności szuflady w komódce, klei jasny pasek na ścianie.

Słychać… W sypialni – oddechy… Za oknem koła samochodów przetaczają się z ciągle tak samo przemijającym szumem. Za oknem – agregat, chyba chłodzenia, przy sklepie spożywczym naprzeciwko. I dalekie, przeciągłe dźwięki ciężarówek na obwodnicy, zajadłe choć przyciszone wycie niewidzialnych stąd smoków ciemności.

Dziesięć po pierwszej. Wspominam… Dziś dwieście kilometrów na miejscu kierowcy. To moje miejsce. Zabrzańskie podwórko, uśmiechnięte twarze. Dystans wobec ludzi – może nareszcie jest tak, jak trzeba. Co to znaczy – trzy, pięć minut rozmowy, czy to dla kogoś coś znaczy. Czy jestem tu, gdzie powinienem, czyli tu, gdzie coś mogę zrobić, na coś się przydam. Czy to, co z siebie wykrztuszę ma jakiś większy sens…

Synu…