Dobranoc

Dzień pełen gonitwy…

Jak dobrze, że gonitwy przynajmniej na spokojnie… Najpierw odkryłem, jakiś czas temu, że na spokojnie można więcej zrobić i mniej się zmęczyć. A od niedawna nawet czasem mi się to udaje.

Teraz próbują pamiętać, że praca sama w sobie nie jest wartością. Jeszcze parę lat i może to do mnie dotrze na dobre.

Czasem miewałem pretensje np. do moich rodziców, że nie nauczyli mnie takich rzeczy. Ale teraz patrzę na upór mojego syna i mogę zrozumieć, że nauczyć mnie było bardzo trudno.

Dobranoc państwu (to cytat, ale skąd, nie pamiętam).

Pustka klatka

Chomik nie przeżył z nami dwóch tygodni. Wczoraj zauważyłem, że był nieswój – mało ruchliwy, jak na jego naturę. Dzisiaj rano podobnie, choć jeszcze gryzł mi palce. Wieczorem stało się jasne, że nie jest z nim dobrze. Myśleliśmy, że może się przegrzał, bo wtedy chomiki leżą bezładnie, rozciągnięte. Próbowaliśmy go trochę ochłodzić i dać wody. Ożywił się na moment i dał nam nadzieję, ale niestety były to przedśmiertelne ruchy.

Pamiętam, że w sobotę, kiedy go kupowaliśmy wraz z klatką, padał deszcz, czułem się fatalnie i całe to kupowanie przeszło jakby obok mnie. Radość dzieci była ogromna, bo czekały na niego kilka tygodni. Dziś wieczorem właśnie zaczęliśmy mu zmieniać trociny.

Padam…

…po prostu…. Moim początkiem i końcem są emocje, zaś w środku nie ma nic innego. Choć czeka na mnie jeszcze cała ich fura, ja odpadam, rezygnuję. Od jutra – koniec z czuciem, zaczynam dzień jak księgowy, realizując punkt po punkcie zaplanowane zadania, bez mrugnięcia okiem. Przepraszam Was – za nieodebrane telefony, nieodpisane listy… Błądzę, marnuję, chybiam. Ale jestem, i posyłam odrobinę…

Zapach

Zapach schnącego błota to sprawia. Na naszym podwórku – nie pokrytym żadną nawierzchnią, tylko przed laty ojciec z wujkiem wysypali to jakimś żużlem czy czymś podobnym. Więc nie tonie się po kostki, ale i nie można przejść suchą stopą. Kluczymy więc, trochę bo chodniczku, trochę w lewo i trochę w prawo. I planujemy (wszyscy oprócz mnie), że kiedyś będzie tu beton, raczej nie kostka. Ale to plany takie tam.

Zapach sprawia to. To zapach, nic innego, odkryłem. Dopóki schnie, będzie ten zapach, potem gdy obudzi się trawa, będzie inny, a kiedy wreszcie ziemia wyschnie na proszek i przejazd byle dziecinnego rowerka wzbudzać będzie letnie tumany kurzu – zapach zmieni się znów.

Zapach byłby słabszy, gdyby podwórko wybetonować albo pokryć kostką. Na szczęście na kostkę nas nie stać, na beton może też nie, zresztą… Z błota wyszliśmy i w błoto prędzej czy później wpadniemy, co reszta to tylko złuda chwilowa i przyjemność przejściowa. A zapach zdaje się wieczny, jak uczucie – jak miłość, dajmy na to.

Życie z cukrzykiem, czyli z samym sobą

Chwilę wcześniej, leżąc na brzuchu, szperałem w komputerze, kiedy dotarło do mnie z całą pewnością, że mam hipoglikemię (czyli – zbyt niski poziom cukru).

Rozpoznawania hipoglikemii cukrzyk się uczy, podobnie jak każdy człowiek uczy się rozpoznawania swoich uczuć – rozdrażnienia, smutku, wściekłości, nudy, uwielbienia i tak dalej. Wykrywania hipoglikemii cukrzyk musi się nauczyć, to podstawowy warunek, by móc w miarę normalnie żyć. Dlaczego to takie ważne? Ponieważ hipoglikemia to pierwszy krok do utraty świadomości. A tego nikt by sobie nie życzył, zwłaszcza, kiedy jest np. na ulicy, w pracy lub kiedy prowadzi samochód. A szczególnie, że tracąc przytomność można się już nie obudzić. A kiedy już się obudzi, to resztę dnia i tak ma straconą.

Hipoglikemia jest uczuciem, podobnie jak inne uczucia. Tyle tylko, że jest to uczucie subtelne, o delikatnym kolorycie, z którego nie od razu można zdać sobie sprawę. Może lepiej pasowałoby słowo: wrażenie. "Mam wrażenie, że mi spada [cukier]" myśli sobie cukrzyk. To mieszanina niepokoju, napięcia, zniecierpliwienia. Ucisk w klatce piersiowej. Napięcie oczu. Coś jak wtedy, kiedy sobie myślisz "chyba zostawiłem włączone żelazko w domu".

Każdy czuje to inaczej, każdy się tego uczy, jak miłości, nie przymierzając. Oczywiście są objawy wspólne, kiedy sytuacja nabrzmiewa – drżenie rąk, strużki potu, zawężenie pola widzenia, bełkotliwa mowa, problemy z kojarzeniem, pamięcią. Lecz one pojawiają się, gdy jest już niestety, trochę późno. To znaczy – kiedy trzeba się na poważnie ratować.

To ciekawe, że uczucia wywoływane przez chorobę można włączyć do swojego panteonu przeżywania – w postaci pierwotnej. Stojąc w galerii przed obrazem doznaje się wrażeń. Słuchając muzyki czuje się, jak przyspiesza serce. Thriller wywołuje zalewające fale strachu. Hipoglikemia w swojej czystej postaci odczuwania jest jednym z takich wrażeń, tyle, że czystym, ponieważ pojawia się bez widocznego bodźca wywołującego. I co jeszcze ciekawsze – dzięki hipoglikemii doskonalę się w sondowaniu własnych uczuć, wrażeń – szczególnie tych subtelnych, ledwo zauważalnych.

OK, doszedłem do siebie (zjadłszy trochę krówek, pomarańczę i kawałek czekolady). Mogę więc iść spać. Dobranoc!

Z prywatnej korespondencji

Zachwyt, zdziwienie, fascynacja – myślałem, że jestem w tym niezły. Ale ktoś napisał coś takiego:

…mnie najpierw zachwyca to, że coś potrafi mnie zachwycić. To jakby zdziwienie tym najpierw, a potem ten zachwyt…

To jest zachwyt "do kwadratu"………

Po prostu może się uda

"Trzeba pisać po prostu to, co widać, słychać i czuć" – wyciąganie wniosków pozostawiając samym czytelnikom.


Szósta rano. Wypalona słońcem sypialnia, właśnie czerwiec zbliża się do najdłuższego dnia w roku. Okno jak wielka pieczątka odbija swój ażurowy zasłonami ślad na przeciwległej ścianie, na łóżeczku, jasnej pościeli i jasnej twarzyczce dziecka, które za trzy dni skończy trzy lata. Żółte, jasne i puste ściany, żółty sufit – grają w pingponga słonecznym światłem, bezgłośnie, w ciszy oddechów i bezruchu wszystkiego.

Za dziesięć siódma. Oddechy. Kaszlnięcia. Córka. Przyniosę ciepłej wody. Szum opon za oknem, przemijający za każdym razem tak samo, czyjeś kroki, pospieszne, przeplatane świergotem ptaków; krakaniem, gruchaniem też, zawijającym gwizdem. Bije dzwon, bicie rozlewa się w czasie i przestrzeni, jakby nie bicie, tylko jeden ciągły dźwięk, wibrujący jedynie, bez uderzeń, kołatania – szczególnie tu, w piersi.

Bezruch. Czas zatrzymał się, tu, obok serca. To oczekiwanie na… nic. Może dlatego nawet przyjemne, gdyby jednak nie pewne napięcie struny, rozpiętej między pępkiem a przełykiem. Już wiem. To przyjemne oczekiwanie na nic, bo pogodzone z tym, że struna i tak zawsze będzie. Napięta. Może nie zagra dźwiękiem, ale będzie gotowa, bez końca, w pół drogi (a po co napinać struny, skoro nie będą grać?) No właśnie, po co. Demontuję strunę!

I co, udało się bez wniosków pisać? Ja – piszący, i ja – obserwator samego siebie, piszącego. Dwaj w jednym, lecz który z nich prawdziwy…? Czy przeżywający, czy ten analizujący, i dla rozładowania – ironizujący z tego pierwszego…?

Wam!

Wy, którym udaje się przyznać, że kogoś potrzebujecie. Kogoś, kto da drobny sygnał, skinienie dłonią, przymrużenie oczu, ledwie lekki uśmiech, nawet sekundowe zastygnięcie, mówiące – widzę cię, wiem, że jesteś, czuję, myślę….

Wam – rozumiemy się! :-))))))

Wam… – dobrej nocy……..

Nie dotrzeć

Przy wszystkich wysiłkach, aby dotrzeć do wnętrza intrygującej, ciekawej, fascynującej, elektryzującej, pociągającej, tajemniczej, inspirującej, niebanalnej, frapującej, osobliwej, nurtującej, emocjonującej, emanującej osoby zdajesz sobie sprawę, że ogólnie rzecz biorąc wyjścia są dwa:

1) wyciągnąć z niej wszystko, co intrygujące, ciekawe, fascynujące, inspirujące i tak dalej; to, co zagadkowe i tajemnicze – objawić, wyjaśnić, wytłumaczyć tak, by nie pozostało już nic z owych tajemniczości i zagadkowego czaru; po tym pozostaje porzucić owe zwłoki, jak zapadłą skórkę winogrona, z którego odessało się wnętrze…

2) pozostawić ją samą sobie, w spokoju, jak fantastyczny kwiat na łące; choć na wyciągnięcie dłoni, lecz niezerwany, niedostępny, niedotknięty, niepoznany…

– No Wiesiu, możesz próbować znaleźć drogę pośrodku, ale to niełatwe i ryzykowne.
– Do mnie mówiłeś, Piotruś?

Ulubiona

Co tak lubię w gitarze basowej? To, że jest tak mała i można wszędzie ją zabrać [śmiech]. Oczywiście to tylko część odpowiedzi. Najbardziej lubię w niej to, że mimo swoich niewielkich rozmiarów jednak jest w stanie wygenerować potężny dźwięk. Oczywiście po podłączeniu do odpowiedniego wzmacniacza i głośników. Ale to w dzisiejszym świecie uznaje się za naturalne, inaczej musielibyśmy się cofną do czasów… w zasadzie aż do czasów cywilizacji chińskiej, z której wywodzą się organy, najstarszy obecnie używany instrument. Organy, które tysiące lat później posiadając już inną konstrukcję, wstrząsały murami kościołów. Ale również te najpotężniejsze dźwięki organów to właśnie najniższe, basowe tony. Podobnie jak w naszej gitarze. Na marginesie – dzieje się tak, ponieważ im niższy dźwięk, tym musi mieć wyższą energię, by mógł być słyszany tak samo głośno jak dźwięk wysoki.

Wracajmy do gitary. Najbardziej fantastyczne wrażenia łączą się u mnie właśnie z tym basowym dźwiękiem, wydobytym z pojedynczej struny o długości nie przekraczającej półtora metra. Struna nie może być pierwsza lepsza. Zamocowana w gitarze zbudowanej z najlepszych materiałów, dociśnięta do idealnie wyszlifowanego i wbitego progu, wzbudzająca elektryczne drgania w starannie dobranych przystawkach. Wyobraźcie sobie stadion i na jednym jego końcu dużą scenę. Na niej zupełnie zgubiony człowiek, niewielki w skali sceny, a cóż dopiero stadionu; na ramieniu szeroki pas, wspierający jeszcze mniejsze "wiosło". Ruch dwoma palcami, oczywiście precyzyjny zarówno w swoim tempie jak i sile, ruch, pochodzący w istocie z wyobraźni, emocji człowieka, powoduje powstanie fali.

Fali dojmującej, płynącej przez stadion, niezatrzymanej. Wcale nie chodzi tu o coś jak grom, wystrzał armatni, dźwięk porażający i ogłuszający. Chodzi o tę zadziwiającą kombinację niezwykłej mocy, która sprawia wrażenie, że nikt jej nie zatrzyma, oraz opanowania, spokoju. Jeśli tylko ten mały, daleki człowiek czuje podobnie jak ty, to fala ogarnia cię, jakby była twoją częścią albo twoimi skrzydłami. Zaczynasz na niej płynąć przez stadion, ponad głowami słuchaczy. Tajemnicą jej jest to, że sama jest tajemnicza, niepoznana do końca. Tak, jest trzon wyraźnie słyszalny, silny, choć miękki, ale w nim zawarte są coraz subtelniejsze barwy, pomruki, drgnienia, zachwiania, zależnie od tego, na który z wielu sposobów struna zostanie szarpnięta, dociśnięta, zwibrowana, i wreszcie puszczona.

I jeszcze jedno. Najniższego dźwięku w zespole nie da się ukryć. Grając na basówce możesz mieć pewność, że to, co poślesz w przestrzeń, zawsze zostanie usłyszane. Nawet lekkie muśnięcia, pojedyncze, drobne jak początki mżawki. Nawet jeden długi dźwięk, jedno uderzenie, zaleje przestrzeń muzyczną, będzie podstawą i tłem jednocześnie dla kolegów z zespołu. Jeśli nic nie zagrasz wszyscy od razu to odczują, jakby zabrakło czegoś ważnego, czego zwykle nie brakuje.

Czy gitara basowa jest kobietą? Nie wiem. Ale wiem, dlaczego tak ją lubię…