Słońce wzeszło krwawo. Powtórka z lekcji przyrody

Słońce wzeszło. Krwawo, rdzawo. Tak samo jak w czerwcu i lipcu. Prawie tak samo.

Nas nie oszuka. Uczyliśmy się geografii, fizyki, trochę astronomii. Wzeszło nad domem Kwiatkowskiego. A w czerwcu wschodziło u Murawskiego. Różnica jest spora. Teraz słońce wschodzi zupełnie gdzie indziej. Już mniejsza o to, gdzie zachodzi. Na samym wejściu się spóźnia, tak przynajmniej dwie godziny. Wcześniej też ucieka.

Słońce chce być z nami coraz krócej. „Mam gdzie indziej więcej roboty”, tak się tłumaczy. Wszyscy tak się tłumaczą, kto dziś nie ma więcej roboty? Wiemy, że słońca nie da się powstrzymać, uczyliśmy się trochę astronomii. A z lekcji przyrody wiemy, co to oznacza. Żółte i czerwone liście na przykład. Na samym początku to nawet przyjemne, ale potem spadają i zostawiają nagie gałązki, gałęzie, konary, całe korony. Chodzimy wśród szeleszczących liści, ale też krótko, do pierwszego deszczu. Który musi nadejść i szybko nadchodzi. Potem liście zmieniają się w bryję, jeśli się ich zawczasu nie posprząta. Wszystko zmienia się w bryję, nawet bielutki śnieg. Niektórzy mówią, że zima to jedna wielka bryja, ja wolę powstrzymać się od oceny. Wolę o tym nie myśleć.

W samym centrum bryi, w największym kryzysie, słońce opamięta się wreszcie, mam nadzieję. Do tej pory tak było, lekcje przyrody podtrzymują nas na duchu. Trzeba dobić do dna, by zobaczyć, że za dużo się pracuje. Wtedy zaczyna się wracać. Mówię mu o tym teraz, ale nie chce słuchać. W końcu samo zobaczy.

Pejzaż, fot. Piotr Kubic

Mam przyjaciół, prawników

Ha, jeden z bohaterów sztuki Tramwaj zwany pożądaniem próbował w ten sposób odzyskiwać grunt pod nogami – że wspominał „mam przyjaciela prawnika, on tę sprawę zbada”. W ten sposób chciał odzyskać stracony majątek. Ale ja dzisiaj nie o tym.

Chciałem napisać o tym, że mam przyjaciół, którzy podchodzą do Nowego Testamentu (chodzi o Pismo Święte) w taki sposób, jakby było to Prawo podobne do Kodeksu Karnego, albo Kodeksu ds. Wykroczeń.

Podchodzą oni do Nowego Testamentu tak, jakby to była nowa wersja Tory, czyli Pięcioksięgu. W każdym bądź razie – jakby był to zapis prawny, wręcz paragrafy. I w takim razie, skoro św. Paweł pisze do Koryntian, że niewiasta ma nakrywać głowę (choć argumentacja nie jest całkiem jasna), to wszystkie kobiety-chrześcijanki mają nakrywać głowę, nie tylko w Koryncie, ale i w innych zborach. Czyli również w Galacji, Filippi itd. i w ogóle wszędzie i zawsze, na przestrzeni wieków i na całym świecie. Mimo, że do Galacji, Filippi ani nigdzie indziej św. Paweł nie napisał o nakrywaniu głowy.

Czyli sądzi się często, że cały Nowy Testament, włącznie z listami apostolskimi, tworzy pewien Kodeks praw, paragrafów. Ich przestrzeganie, posłuszeństwo wobec nich, jest miarą chrześcijaństwa i kwalifikuje do znalezienia się w Królestwie Bożym.

Tymczasem wydaje mi się (moim skromnym zdaniem i wydawaniem się), że Nowy Testament nie jest po prostu nowym kodeksem praw. Lecz jest zupełnie innym, nowym podejściem. W którym nie chodzi o przestrzeganie paragrafów bez mrugnięcia okiem i bez zastanowienia. Nie chodzi o bezwzględne posłuszeństwo, ale o służbę rozumną, przemyślaną, na bazie wolności.

Zainteresowanych odsyłam do listu do Kolosan, rozdziałów 2 i 3. Dość wyraźnie św. Paweł pisze tam, że nie chodzi o to, aby pewnych rzeczy „nie ruszać”, „nie dotykać”. Nie chodzi o samobiczowanie, umartwianie siebie. Nie to jest sensem i celem. Pisze: nie dajcie się namówić, że chodzi o przestrzeganie świąt, o spożywanie lub niespożywanie jakichś pokarmów. To są rzeczy pomniejsze. Pisze: nie poddajcie się prymitywnym zakazom, związanym z żywiołami świata, z ludzkimi przesądami, z poniżaniem siebie.

Kiedy zostaje odsunięty jeden z kodeksów, zwykły człowiek spodziewa się, że otrzyma w zamian inny kodeks. Ale, w przypadku Nowego Testamentu, otrzymuje go w szczątkowej postaci. Za cały kodeks mają wystarczyć słowa św. Pawła: „szukajcie tego, co w górze”, „rzeczywistością jest Chrystus”. I to wszystko! Nie ma więcej praw. Człowiek ma sam wziąć na siebie odpowiedzialność za poszukiwanie tego, co wartościowe.

To ciągle nie mieści się w głowie współczesnemu człowiekowi. Oczekuje on, że Bóg da mu zestaw szczegółowych praw do przestrzegania. Tak niewiele jest zakazów i nakazów w Nowym Testamencie! A to nie pasuje ludziom, więc znów zaczynają je uszczegóławiać – po to, aby było możliwe sądzić siebie nawzajem, wyciągać konsekwencje, stosować kary. W ten sposób chrześcijańska, czysta i genialna idea, sięga bruku…

Odezwał się…

…jakiś głos, pod wczorajszym wpisem. Obiecuje mi szybkie zrozumienie tego, czego nie jestem w stanie pojąć od jakichś trzydziestu lat. Czy to oznacza pewne radykalne zmiany w moim życiu, które lada chwila nastąpią? Niewykluczone. Przecież tego nie mogę wiedzieć. Czy się cieszę? Powiedziałbym, że jestem spokojny. Może jeszcze jakiś czas temu bym nie dowierzał. Ale przecież niedowierzanie to przeciwległy biegun euforii, zresztą silnie z nią związany, bo jej przeciwny.

Tak więc czekam, anonimowy gościu, bo Twoje dwa słowa i trzy kropki to niewiele zaiste, czekam na więcej.

Sprawiedliwość w rękach ludzi niebezpieczna

Przepraszam, że zanudzę Was wzmianką o pewnej „akademickiej” dyskusji, która jednak nie była akademicka niestety, a byłoby lepiej, gdyby taką pozostała.

Otóż w te wakacje przyszedł do mnie pewien człowiek i powiedział, że w jego okolicy, jego bracia w wierze nie przestrzegają pewnych zasad wiary. Ode mnie oczekiwał pomocy – na przykład zorganizowania grupy, która tam nadejdzie i wprowadzi zasady takie, jakie „mają być”, czyli „pomoże” zrobić „porządek”. Winien Wam jestem wyjaśnienie, że obaj jesteśmy w społeczności religijnej, która organizuje swoje życie na zasadach bardzo zbliżonych do demokratycznych. Wspólnota, która spotyka się razem na nabożeństwach, wybiera spośród siebie prowadzących nabożeństwa oraz osoby do innych, potrzebnych funkcji.

Wydaje się, że metody demokratyczne pozwalają na zaspokojenie potrzeb największej grupie ludzi. Lecz oczywiste jest to, że nie zaspokoją potrzeb wszystkich. W dodatku gdy wchodzi się na tak delikatny teren, jak wiara człowieka, sytuacja się komplikuje, bo czy w większości objawia się wola Boga? A co ma zrobić ktoś, kto uważa, że inni źle robią, mimo, że większość wokół niego ma inne zdanie? Może próbować „prosić o pomoc” kogoś spoza swojego zboru.

Dokonywanie interwencji za pomocą „zewnętrznych sił” wydało mi się czymś niestosownym, mówiąc delikatnie. W końcu nasza dyskusja oparła się o pytanie – co jest u Boga ważniejsze – sprawiedliwość, czy miłość? Ot i cała „akademickość” tej sytuacji, i byłbym szczęśliwy, gdybyśmy tylko na tym teoretycznym pytaniu się zatrzymali. Lecz niestety, kwestia dotyczyła praktyki życia i losów konkretnych ludzi. W takim sporze, jak to się zdarza, rozpoczyna się czasem „walka na miecze”, czyli na wersety biblijne. Usłyszałem cytat:

Podstawą Twego tronu sprawiedliwość i prawo;
Ps 89,15

A ponieważ nie byłem przygotowany do dyskusji (rozmówca zaskoczył mnie w korytarzu), nie miałem w zanadrzu żadnego kontrwersetu. Pozostało mi jedynie wewnętrznie przekonanie, że gdy zaczniemy wprowadzać „sprawiedliwość”, to nigdy nie dojdziemy do „miłości”, bo walka o sprawiedliwość zupełnie nas pochłonie i zniszczy w końcu. Że zaprowadzanie sprawiedliwości bez empatii, współczucia, prowadzi w efekcie do tego, co już było – stosów dla heretyków, polowań na czarownice i wypraw krzyżowych.

Dopiero dziś, zajmując się tłumaczeniem pewnego tekstu z rumuńskiego na polski, trafiłem na fragment, którego mi zabrakło. Bo skoro sprawiedliwość jest podstawą tronu Boga, to sam Bóg jest…:

Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością.
1 Jn 4,8

Mówiąc łopatologicznie – Bóg jest miłością, a tylko „siedzi” na sprawiedliwości 😉 Zresztą wystarczy przeczytać dokładnie argument mojego rozmówcy, bo brzmi on w całości tak:

Podstawą Twego tronu sprawiedliwość i prawo; przed Tobą kroczą łaska i wierność.
Ps 89:15

Otóż to: łaska. Wyobrażając sobie tę sytuację – zanim Bóg nadejdzie ze swoim tronem (sprawiedliwością), to przed nim pojawia się łaska. No i całe szczęście.

Czy jestem Świadkiem

Dziś zapytano mnie o opinię: co Świadkowie J. sądzą o in vitro. Odpowiedziałem, że nie wiem, nie jestem Świadkiem. I tu nastąpiło zdziwienie mojego rozmówcy.

Przypominam sobie, jak w liceum kolega mnie upominał – dlaczego nie chcę przyznać, że jestem Świadkiem? Wychodziłem na kogoś, kto się wstydzi swojej "przynależności". Na próżno tłumaczyłem, że nie jestem Świadkiem.

Do dziś widzę, że ten temat jest czarną dziurą w świadomości Polaków. "Jeśli jesteś wierzący i nie jesteś Katolikiem, to z pewnością jesteś Świadkiem".

Tymczasem przeglądnijcie dokument Wyznania religijne – Stowarzyszenia Narodowościowe i Etniczne (pdf). Na przykład od str. 30 jest lista wyznań ułożona według populacji. Świadkowie rzeczywiście są tam na trzecim miejscu, po Kościele Rzymskokatolickim oraz Prawosławnym. Ale dalej następuje lista kilkudziesięciu wyznań, z których większość jest chrześcijańska. Ale niewielu Polaków zdaje sobie z niej sprawę. Próżno o tym mówić – ludzie nie wiedzą, co to znaczy – "inne grupy", że "jest ich wiele" itd. Zresztą mam wrażenie, że sama obecność Świadków i to, że myślą inaczej niż "reszta", jest czymś dziwnym i tajemniczym, i jakby przekraczającym możliwość zrozumienia tego prostego faktu, że tak można.

Zabobony w stylu: "wy macie inne Pismo Święte"….. dowodzą nieznajomości tematu. Zresztą trudno rozmawiać o religii, gdyż temat przeważnie kieruje się w stronę różnic między grupami religijnymi, czyli w stronę czegoś, co można by nazwać polityką międzywyznaniową. Ludzie rozmawiają o tym – "jak się u was uważa, a u nas uważa się tak".

Tymczasem rozmowa o wierze ma sens wtedy, kiedy toczy się między dwoma ludźmi i rozmawiają tylko o swoich przekonaniach. W takiej rozmowie nie istnieje ponad nimi żaden kościół, żadna grupa, biskupi, starsi i tak dalej. Przed Najwyższym nie ma znaczenia, co sądzi o wierze mój proboszcz czy przewodniczący mojego zboru, tylko co myślę ja sam.

Mam wrażenie, że odruchowo oczekujemy od kapłanów i biskupów, żeby jako znający się na rzeczy załatwili to, co trzeba w naszym kontakcie z Bogiem. I może nawet nie wyobrażamy sobie, że Bóg istnieje niezależnie od każdego z kościołów i wyznań.

Ale to jest fantastyczne, że nikt nie ma monopolu na dostęp do Najwyższego. Nie potrzebujemy ludzkich pośredników, aby się do Niego zbliżyć. Wystarczy wziąć Pismo Święte, wszystko jedno przez kogo wydane, aby się o tym przekonać. Prawdziwy Kościół ma swoje miejsce w niebie, a jakaś formacja tu, na ziemi, będzie tylko lepszą lub gorszą jego imitacją. Nie ma obowiązku ślepego posłuszeństwa względem niej. Ona nie ma władzy nad duszą, nie ma władzy odpuszczania grzechów, reglamentowania przebaczenia, oskarżania, osądzania.

No ale kogo stać na samodzielność…….

Urywki

Żałuję, że nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co przychodzi mi do głowy – nie chodzi o to, co mi się jawi ot tak sobie, ale o to, co przeczytałem w prasie, literaturze, i co się połączyło z rozmowami ludzi…. Fantastyczne odkrycia w psychologii (styczniowy numer Charakterów) kierują nas na nowe tory myślenia o człowieku. W którymś z poprzednich Magazynów Gazety Wyborczej niesamowity tekst włoskiego filozofa Giorgio Agambena Posępni bankierzy kradną naszą przyszłość o tym, że wiara i kredyt to w pierwowzorze greckim praktycznie to samo słowo, co w naszej rzeczywistości zyskuje niesamowite praktyczne znaczenie…

Przeczytałem szkice opowiadań, które zacząłem pisać i stwierdziłem, że to nie takie złe i że trzeba by nad tym popracować. Wraz z tym wrażeniem uruchamia się cały zestaw pytań – pracować, ale po co, co potem z tym robić, że i tak pewnie niewiele z tego wyjdzie, czy jest sens "pisać pieśń i czy nie lepiej zrobi to ptak" (G. Turnau, luźny cytat). I że tak jak do tej pory, łapałem się wszystkiego i niewiele z tego było…. Oczywiście to bateria subiektywnych opinii. Jeśli więc pisać, to pisać co dzień i zawsze, czy coś wychodzi czy nie, czy jest wena czy kompletnie nic, bo liczy się to, co się robi codziennie, a codziennie robi się to, względem czego nie mamy innego wyjścia, wobec czego czujemy płynącą wewnątrz konieczność, przymus wręcz; którego nie da się wyjaśnić, który nie pyta – po co…

Zwycięstwem jest przegrać


Tekst, którego autorem jest Jarosław Makowski, opublikowany w Magazynie Gazety Wyborczej 24-25 marca 2012, poruszył mnie na tyle, że jego fragmenty chcę tutaj przytoczyć.

…katolicyzm otwarty, jako jedyny autentyczny sposób przeżywania chrześcijańskiej wiary, musi pozostać marginesem Kościoła. Nigdy nie będzie to nurt, który popieraliby biskupi, gdyż rezygnuje z władzy. Nigdy nie będzie stała za nim żadna siła polityczna w postaci partii, gdyż jego polityką jest Dobra Nowina, a nie "Dobra Ustawa". Nie będzie miał za sobą silnych i wpływowych mediów, gdyż nie tyle chce indoktrynować ludzi, ile głosić Ewangelię. (…)

…katolicyzm otwarty jest "katolicyzmem słabym". Cóż w tym przypadku znaczy "słabość"? Ano to, że odrzuca się świadomie hierarchiczną władzę kościelną i polityczną. Że mówi się "nie" przywilejom i apanażom. Że wyrzeka się triumfalizmu. Że rezygnuje się z potępień.

…co powiedzieć o misji Jezusa, która kończy się przecież spektakularną klęską? Św. Paweł: "Moc w słabości się doskonali". I dlatego dla Jezusa nie tyle liczy się przemoc, co niemoc. Nie tyle władza, co służba. Nie tyle prawda, co miłość. Nie tyle sukces, co pokora. Nie tyle zwycięstwo, które oznaczać będzie triumf w oczach ludzi, co porażka, która będzie oznaczać zwycięstwo w oczach Boga.

I dlatego Kościół instytucjonalny boi się ja diabeł święconej wody "porażki" w znaczeniu, które nadał jej Jezus. Bo Kościół za wszelką cenę chce być po stronie tzw. zwycięzców, tu i teraz. Chce być po stronie tych, którzy tu i teraz mają rację. tu i teraz chcą praw i przywilejów, tu i teraz chcą cieszyć się uznaniem i prestiżem, tu i teraz pomnażają bogactwo. (…)

…Kościół dorósłby do Ewangelii, gdyby idąc za radą, jaką dał bogatemu młodzieńcowi Chrystus, pozbył się swojego bogactwa. Rozdał je biednym i poniżonym. Gdyby, co byłoby rzeczywistym skandalem w oczach świata, poniósł w sposób ostateczny "bankructwo". Przegrana Kościoła w oczach świata byłaby ostatecznym jego zwycięstwem w oczach Boga!

Powiecie, że to marzenia ściętej głowy? Jasne. Dlatego Kościół potrzebuje "słabych katolików", którzy po raz kolejny zaświadczą o wiarygodności przesłania ewangelicznego.

Świadkowie Jezusa z Nazaretu od początku stanowili "garstkę". I tak już zostanie. Niestety.

Fantastyczna analiza, myślę że te same mechanizmy pojawiają się, w różnym nasileniu, w każdej większej grupie chrześcijańskiej, która z czasem rozrasta się do rozmiarów, przy których "należy już" wprowadzić dodatkowe prawa regulujące, "zasady", "ograniczenia", "hierarchię" – a to wszystko w celu utrzymania tożsamości tej większej grupy. Odwieczna jest też tendencja wywyższania sobie widzialnego "przedstawiciela bożego", któremu można by oddawać pokłony. Widzialnej i usankcjonowanej segregacji – na tych lepszych, wyższych, bardziej świętych niż inni…. 

Nie do pogodzenia (2)

Szanowni Państwo. Oczywiście! Każda osoba, która choć trochę docenia audytorium, ale również chce szanować samą siebie, nie może zignorować faktu, że poprzedni wpis na tym blogu, przez swoją lakoniczność, wymaga uzupełnienia, skonkretyzowania. Zabawa słowami to nie wszystko. Jednakowoż – czy kryje się za nimi jakikolwiek sens?

Otóż tego właśnie sensu, choćby w śladowej ilości, spodziewa się przekazać autor. Przytoczone dialogi dotyczą stron, które różnią się zasadniczo w kwestiach bardzo ważnych. Jednak – nie doszło między nimi do wystarczającej analizy tych kwestii. Zaobserwować można obawy, pewne blokady, można powiedzieć – powstrzymania – które zapobiegają temu, by je wyjaśnić, porozumieć się, mówiąc bardziej górnolotnie – przerzucić tę cienką nić, dzięki której będzie można potem przeciągać coraz grubsze i bardziej wytrzymałe powiązania.

Dialogi dotyczą tzw. skrzyżowania bezkolizyjnego (jak to nazywa mój przyjaciel, wieloletni społeczny analityk mechaniki ludzkiej duszy), czyli sytuacji, w której dwie osoby mają wrażenie, że nie znajdują żadnej wspólnej drogi, na której mogliby się spotkać. Pomimo godzin spędzonych na rozmowach, mimo prób podejścia od różnych stron i punktów widzenia – spotkanie pozostaje w sferze marzeń. Co dziwne i ciekawe zarazem – obie strony deklarują bardzo zbliżony światopogląd, te same wartości, tu: chrześcijańskie.

Tak, chodzi o platformę wiary. Wiary dwóch osób, które wyrosły w tej samej społeczności, liczebnie bardzo niewielkiej, a tym samym – mającej potencjalnie bardzo duże możliwości wzajemnego zrozumienia i komunikacji.

A jednak. Dialogi zostały napisane już po etapie wzajemnego wzburzenia, zaskoczenia i zdziwienia twierdzeniami drugiej strony, po etapie gorącej dyskusji, prób przekonywania, nawet walki – oceniania, osądzania, kategoryzacji. Doszło do momentu, w którym strony zdają sobie sprawę z obopólnej bezsilności wobec siebie nawzajem. Jako sukces jawi się jeszcze fakt, że pozostają we wzajemnej komunikacji, nawet jeśli przekazuje ona już tylko sygnały niewiele wykraczające poza nią samą.

Moja kuzynka cytowała mi wczoraj fragmenty z jednego z ostatnich numerów Tygodnika Powszechnego. Postawienie na miłość było tam skojarzone z możliwym poczuciem własnej bezsilności wobec osoby kochanej lub sytuacji z nią związanej. Ideał miłości – to nie walczyć, uznać własną bezsilność. Dlatego tak właśnie kończy się trzeci z dialogów.

Ośmieliłem się napisać recenzję własnego tekstu 😉 Jak to zwykle bywa, recenzja jest kilkukrotnie dłuższa niż sam tekst… Ale już trudno…

Tkanina

Nasza rzeczywistość jest tkana, drobniutko, powolutku. Albo jak robiona na drutach, z mnóstwa podobnych, prawie takich samych, codziennych ruchów zawijania, przekładania, naciągania. Powstaje coś. Nie jesteśmy pewni, jak to będzie leżeć, czy w ogóle na kogoś spasuje. Mamy nadzieję.

Tkamy nawet teraz, nic nie robiąc i wpatrując się w sufit, na którym nocny zegar wyświetla cyferki, na elektronicznych wyświetlaczach siedmiosegmentowych LED. Między cyframi – te migające kropki, jedno mignięcie, to mgnienie sekundy. Nasze mgnienie.

Przerażający, nieuchronny upływ sekund, kawałków istnienia. Gdy pojawiły się zegary na wieżach miast, ludzie wszczynali przeciw nim krucjaty. O zakładaniu zegarków na rękę mogli myśleć wtedy chyba tylko szaleńcy. Dziś cierpimy z każdą minutą, gdyż boli ich świadomość. Podobnie – gdy nie słyszysz serca, nie dziwisz się, że ono jest w stanie bić już tak długo, i nie czujesz lęku, że wkrótce na pewno się zatrzyma.

Nasza rzeczywistość to też cisza, trwanie po prostu, choć przez chwilę, z myślą, że jestem, jeszcze. Już nawet nie ze zdziwieniem, tylko prostym przyjęciem do wiadomości: jestem. Bez roztrząsania, czy jestem naprawdę, czy tylko śnię, czyli tak mi się wydaje. Ze spokojnym spojrzeniem z ukosa na tych obok – czy są jeszcze, również. Jesteście? Bądźcie. Bądźmy, dopóki będziemy.

Synku

Czy wiesz, że są takie rzeki, że z jednego brzegu nie widać drugiego? Ba, że ze środka rzeki nie widać jej brzegów… Nie wiesz. Nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić, nie masz jeszcze trzech lat. W środku takiej rzeki płynie drobinka. Rozgląda się, wie, że płynie, nawet trochę widzi dokąd. Wokół niej inne, zapoznają się, płyną razem. Popychają się, zderzają, a może obiecują sobie, że nigdy się nie rozłączą. I choć wiedzą mniej więcej, jak nawigować, to zrozumienie rzeki pozostaje poza ich zasięgiem.

Zrozumieć. To coś, od czego powinniśmy zacząć. Ale choć przez całe życie próbujemy zrozumieć, to nawet na końcu, zapewne, nie jest nam dane. Gdybyś mógł zrozumieć, otrzymałbyś wszechwładną władzę. Nieskończoną, być może. Mógłbyś kierować wszystkimi drobinkami, może nawet rzeką całą. Mógłbyś ściągać deszcz, przywoływać wiosnę, by roztapiała zimowe kry. Byłbyś wszechmocnym. Może dlatego właśnie… nie dane jest nam zrozumieć…