Podróże, na jakie go stać

Na częste podróże w nieznane go nie stać. Nie z powodu braku pieniędzy, lecz pewnego uwikłania. Się. Uwikłań, których, twierdzi to jasno, bo jest ich świadomy, raczej nie mógł uniknąć. Po prostu taka konstrukcja człowieka. 

Najtańsza podróż w nieznane to zasiąść przed klawiaturą z białymi i czarnymi klawiszami. Druga po niej podróż, może jeszcze tańsza, to zasiąść przed klawiaturą typu qwerty, czyli przed komputerem i wyrzucać z siebie słowa zamiast dźwięków. Z tym, że z tych podróży nie jest tak bardzo zadowolony, mówiąc inaczej – nie sprawiają mu takiej radości. Bo w nich jakoś ciężej, ciężej zabrać się do nich, większa obawa, czy coś ciekawego kryje się za kolejnym zakrętem drogi.

Lecz istota tych podróży polega na tym, że są w nieznane. Nawet, tereny, w jakie się wybiera, to on sam. Czyli rusza w głąb siebie i jednocześnie jest zaskakiwany. Czym? Sam nie wie. To byłoby zbyt wiele stwierdzić, że jest zaskoczony samym sobą. Raczej – jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, przypadkiem, nawarstwieniem się niewyjaśnionych wpływów, pochodzących od ludzi z zewnątrz, pory roku, hałaśliwego bądź spokojnego otoczenia, może nawet promieniowania z kosmosu. Pochodzenie tych zdziwień jest niewyjaśnione, a ich tajemnica jest właśnie tym, czego poszukuje i co go cieszy.

 

To coś; zapałki

To coś tam jest, wewnątrz klatki piersiowej? W mózgu? Ale to mniej ważne, ważniejsze jest to, jak to coś wydobyć.

Prosta droga w ciemności, wśród pól. Zima. W mroku prawie nie widać mijanych drzew, czarnych cieni z obielonymi polami w tle, które świecą ledwo dostrzegalną fluorescencją, chyba spływającą z księżyca. Mknie samochód, a z jego bocznej szyby wyglądają w ciemność małe oczęta.

Na horyzoncie jasne kreseczki jak ustawione jednym, czarodziejskim ruchem ręki. Pionowo, zapałki. Mają główki zapalone, świecące żółtawymi stożkami w dół. Zapałeczki… A może szpilki? Na wyciągnięcie dłoni? Gdyby można było ją wyciągnąć, ale nie można, bo przecież samochodowa szyba. A może są daleko, daleko, jak tylko najdalej można, i gdyby iść tam, do nich, zapalonych główek szpilek, to całej nocy by nie starczyło. Może gdyby tata skręcił samochodem i podwiózł, pod samą zapałkę, choćby tę jedną, samotną. Lecz tam przecież nie może być drogi.

„To lampy” – mówi ojciec. Ale co to: lampy? Lampy jak w domu? W piwnicy? Dlaczego takie samotne, dlaczego na zewnątrz, dlaczego tak daleko. Objąć choć jedną, w samotności i pustce i stanąć obok niej, do rana. Aż poszarzeje na wschodzie, a wcześniej, przed wschodem wiatr zamiecie najlżejszymi płatkami bieli wokół dogasających zapałek.

Czterdzieści lat później ponad czterdziestoletni mężczyzna kładzie się do snu. Obchodzi mieszkanie i sięga dłonią w różne miejsca. Gdzie sięgnie, tam pojawia się nikły ognik. To małe diodowe lampki kupione w sklepie wszystko po pięć złotych. Za firanką obok okna, w przedpokoju między drzwiami do korytarza i drzwiami do łazienki, za rogiem, gdzie mała kuchenka… Potem kładzie się, a poduszkę ma nie od okna, ale w centrum mieszkania. Oczyma, wokół których pojawiły się drugie i trzecie warstwy zmarszczek, przemierza przestrzeń od światełka do światełka, rozpinając między nimi zimowe pola, wiosennie szeleszczące w mroku młode, dopiero co rozwinięte liście, upalne powietrze pełznące między krzewami agrestu, chłód zamarłego jesienią ogrodu…

Gołębie

Jeden akapit, choć jeden akapit…

Widziałem gołębie. Od czasu, gdy przestałem odwiedzać Kraków a zacząłem w nim mieszkać, przestałem zwracać uwagę na gołębie. Z wyjątkiem dwóch momentów. W jednym, gdy dotarło do mnie, jak bardzo brudzą krakowski Rynek, w drugim, gdy chciałem wypróbować aparat fotograficzny.

(To oczywista nieprawda, co napisałem powyżej, ale przecież w pisaniu nie chodzi o fakty.)

O gołębiach przypomniałem sobie znów chyba wtedy, kiedy chciałem sprawdzić aparat. Pstryknąłem z głupia frant trzy zdjęcia. Jedno potem skasowałem, zostały dwa. A na tym, które widzicie poniżej, usnąłem kawałek pompy, która jest na krakowskim Rynku przy Muzeum Historycznym. Osłabiłem rysy krawężnika w oddali oraz usunąłem fragment pnia drzewa, który spomiędzy nich wyrastał. Na górnej krawędzi zdjęcia był jeszcze fragment kamiennej ławki, też go usunąłem. Potem pomyślałem, że resztki krawężnika też usunę. W fotografii również nie chodzi o fakty, przeważnie. Nie mam już siły, żeby opisywać teorię tego, co powstało, choć czuję, że jakaś mi się tli. Po co to robię? Żeby za chwilę położyć się spokojnie i od razu zasnąć.

Gołębie na krakowskim Rynku

Szkoda, że mężczyźni nie płaczą

To głupie, że mężczyźni nie płaczą. Chciałbym czasem zapłakać tak, jak Beniamin, kiedy nie starcza mu sił, żeby krzyczeć. Ominąć fazę krzyku. Albo dostawać tak mocno po głowie, żeby nie buntować się, nie protestować, co ważniejsze – nie udowadniać, że ma się rację. Bo cóż znaczy: racja. To najmniej pożyteczna rzecz, jaką można posiadać.

ul. Dunajewskiego, Kraków, fot. Piotr Kubic

Tkwić w sytuacjach nierozwiązanych i jednocześnie oddychać, to majstersztyk. Nie stać się obojętnym, ale i nie przejąć się tak, by stracić oddech.

W mieście, nocą, można odetchnąć. Na pustoszejących ulicach. Mokry po deszczu bruk i asfalt odbijają neony, stopy brną w świetlistej poświacie, jakby nie dotykały twardej, ziemskiej powierzchni. Tylko unosiły się wyżej, jak wysoko, tego nikt nie wie, albo raczej – jak głęboki pod nimi ten puch świetlisty.

ul. Bronowicka, Kraków, fot. Piotr Kubic

Motorniczy na końcowym przystanku uchylił drzwiczki i zapytał mnie, czy widziałem, gdzie wysiadł człowiek w kapturze, z płócienną siatką. Powiedziałem, że nie zauważyłem. Rzeczywiście, jeszcze trzy przystanki wcześniej siedział w trzecim rzędzie od końca. Potem wstał i miałem wrażenie, że wysiądzie z grupą pasażerów. Ale nie wysiadł. Pamiętam, że zapatrzyłem się na odbijającą się w mokrym chodniku reklamę salonu po lewej stronie ulicy. Filetowy kolor był tak intensywny, że zdawał się prześwietlać jak promieniami rentgena cienkie i grubsze gałązki bezlistnych o tej porze krzewów. Na kolejnym przystanku nikt nie wysiadł, powiedział motorniczy, bo żadne z drzwi nie zostały otwarte. Motorniczy pokazał ręką na pulpit, gdzie paliły się różne światełka – zauważyłbym.

Powiedziałem, że może ciągle jest w tramwaju, tylko schował się za fotel, albo jest za przegubowym przejściem. Nie było go. Zapytałem, czy nie można przeglądnąć zapisu z kamer monitoringu. Motorniczy powiedział mi wtedy, że robił to już kilka razy, kiedy widział tego gościa. Że często staje on przy oknie i odsuwa delikatnie jedną szybę, aby powstała mała szczelina. I kiedy tramwaj jest w największym pędzie, człowiek ten nabiera oddech za oddechem, lecz spokojnie, bez pośpiechu, twarz ma przy tym nieruchomą i bez żadnych uczuć. Potem, między trzecim przystankiem a końcem trasy, człowiek ten wysiada, tylko trudno zaobserwować gdzie. Na pewno wysiada drzwiami, przecież nie ma innej możliwości. Przypuszczenie, że przeciska się przez okno jest przecież niedorzeczne. Po prostu znika, jako ostatni pasażer, zanim tramwaj wtoczy się na torowisko pętli, zanim otworzy wszystkie drzwi, zanim je zamknie i ustawi w kolejce do następnej trasy.

Kraków nocą fot. Piotr Kubic

„Ktoś inny”

Stoi z boku i spokojnie patrzy, jak piętrzą się jego zadania „na dziś”. Ba, nie „na dziś”, ale „na wczoraj”. Jego osiągnięciem ostatnich lat jest ten właśnie spokój. Pracował, by go osiągnąć, przez lata, a w zasadzie pracowały za niego okoliczności – przewlekła choroba, stany omdleń, blokady kręgosłupa, a także okresowe pojawianie się waty w mózgu. Substancji, która najwyraźniej zajmowała miejsce wewnątrz czaszki, podczas gdy jej właściciel wynosił się, wyprowadzał, już nawet nie wkurzony i wściekły, tylko odrętwiały, bo mu wszystko jedno, byle dać mu spokój.

Gdzieś wewnątrz, między klatką piersiową a jamą brzuszną rozpala się wulkan, ale już nie kipi. Nie wybuchnie. Nasz bohater wspomina teraz, że ciotka, a jeszcze wcześniej – jej matka, czyli jego babcia – miały takie ulubione powiedzenie: „wyjść z siebie” i „stanąć obok”. Gdy był dzieckiem rozumiał je tak, że oznaczało ono maksymalny poziom szału, furii, pasji i bezradności jednocześnie. Ale mylił się wtedy, a może się nie mylił, lecz z czasem dostrzegł zupełnie inną stronę „wyjścia z siebie i stanięcia obok”. Stronę piękną i pozytywną. Stronę, która jest wspaniałym rozwiązaniem problemów zdających się nie do rozwiązania.

„Wyjść z siebie i stanąć obok” i już można być spokojnym, a nawet patrzeć, jak rzeczy zwalają się na głowę „tego obok”, a „nie moją”. Cóż z tego, że głowa „tego obok” wydaje się „moja”, ale już nie tak całkiem moja, bo w cudzysłowie przecież. Można „temu obok” współczuć, można nawet pomóc, ale i można zaniechać pomocy, gdy stan staje się beznadziejny. Z czystym sumieniem. Przy odrobinie wprawy można mu pozwolić nawet umrzeć. Zresztą wszyscy kiedyś umrzemy.  Wtedy też można stanąć obok, niektórzy o tym opowiadają, bo potem znów powrócili do siebie, choć nie spodziewali się tego. 

„Wyjście z siebie” pozwala też dokonać rzeczy, których nigdy nie zrobilibyśmy, będąc tak po prostu „u siebie”. Począwszy od wizyty u dentysty skończywszy na… właśnie nie wiadomo na czym, bo lista misji, które jesteśmy w stanie spełnić, jeśli tylko pomyślimy, że to nie my je spełniamy, tylko ktoś inny, ktoś podobny do nas, taka lista nie ma chyba ograniczeń. Wygłosić mowę przed wielotysięcznym tłumem, wedrzeć się do pałacu prezydenta, zgromadzić fundusze na ratunek chorego dziecka, zagrać w filmie, napisać książkę, no nie wiem co jeszcze, może opłynąć świat – czasem przychodzi łatwiej, gdy to „nie my”, to „ktoś inny”. Wiadomo, że adwokatować łatwiej w czyjejś sprawie zamiast w swojej…

 

 Małomiasteczkowe podwórko, fot. Piotr Kubic

Oto widok, do którego wracam. Zdjęcie powstało gdy stałem na przystanku, czekając na autobus, w drodze do pracy. „Wyszedłem z siebie”, podczas gdy zwykły „ja” pozostał nadal na przystanku. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, stanąłem na kawałku betonu wystającym z trawnika, zdjąłem jedną szelkę plecaka i odsunąłem zamek. Wyciągnąłem aparat fotograficzny. Wszystko to na oczach mnie samego, który stał na przystanku i pukał się w czoło (ale tak, aby inni czekający tego nie widzieli), bo co tu fotografować? Wielu ludzi, co dzień, którzy stąd odjeżdżają, widzi te ślepe ściany z brudnym tynkiem, brudnymi cegłami tam, gdzie nie ma tynku, zwisającymi kablami i puste podwórze o zmarnowanej przestrzeni. Nie, tego nikt nie widzi, nawet tam nie patrzy, bo nie tylko nie ma tu nic ciekawego, a wręcz to smutne, nieuporządkowane, biedne, żenujące, ohydne.

Ale nie dla mnie – nie dla tego, który wyciągnął aparat i kadruje, chcąc jak najlepiej oddać czar. Wyobrażam sobie, że mam pięć lat, staję pod największą ścianą i patrzę w górę. I stoję wobec ogromu, i nie ma znaczenia, że to nie Rysy, Mount Blanc czy Czomolungma – ja czuję ogrom.  „Wychodząc z siebie” stałem się wolny i śmieję się z tego „siebie”, który pozostał pod wiatą. Nawet się nie śmieję, więcej, mam go gdzieś – te obawy, brak zdecydowania, kompleksy, ostrożność, lenistwo i ignorancję. Ciekawe, bo mam przeczucie, że podobne „wyjście z siebie” proponował Chrystus.

Wdarła się czerwień

Dziś po południu przed każdą bezdotykową myjnią ustawiły się kolejki. Sprawdzając je po kolei przejeżdżałem ulicą Warszawską, gdzie za pagórkiem i zakrętem w prawo otwiera się widok na pola. Nagle zapaliły się przede mną w świetle niskiego, grudniowego słońca, żarzyły przeorane gleby i wypłowiałe miedze. Już wtedy powinienem bym pomyśleć, przewidzieć. Nie pomyślałem.

zachód w gęstej zabudowie fot. Piotr Kubic

Czterdzieści minut później przez okno w dziecięcym pokoju, wychodzące na zachód, wdarła się czerwień. Stanęliśmy nieruchomo. Pobudził mnie nagły impuls: wyjść z domu i biec tam, gdzie nie ma dachów. Dlaczego mnie tam nie ma? Tam należy być, to jedyne słuszne miejsce.

Nie pobiegnę, bo przed chwilą wstrzyknąłem insulinę, bo miałem zjeść obiad. Bo zajmuję się dziećmi w domu. Ale dzieci są już duże, poradzą sobie. A może dadzą się namówić? Jest mało czasu, może dziesięć minut. Za dwadzieścia minut może wrócić żona, a w domu jeszcze nie odkurzone. Ale żonę można przeprosić, da się przekonać. Najgorsze to insulina, która już zaczęła przedostawać się do krwi, insuliny nie przebłagam, nie wyciągnę, tego nie zmienię.

Martwotą są pogrążone dni

Martwa jesień w parku fot. Piotr Kubic

Dni, czasem całe tygodnie, podczas których nie oglądało się słońca. Gdy chodziłem do szkoły te krótkie dni wydawały się zmorą. Całe życie toczyło się w salach lekcyjnych, a gdy w końcu z nich wychodziliśmy, wstępowaliśmy w pustkę jesieni, która już obumarła. Żeby jeszcze wiał wiatr, to czulibyśmy, że świat żyje. Ale dni pełne martwoty, budzące się w martwocie, gdy światło nadchodziło nie wiadomo skąd, z bezdennego nieba, i niknące w długim, wczesnym zmierzchu, te dni wydawały się jak stracone – dla życia, dla nas. Odżywaliśmy dopiero w domach, przed kolorowym ekranem pierwszych w naszym miasteczku komputerów.

Po latach wracam myślą do tamtych chwil i odnajduję w nich niespodziewaną ulgę. Jak cenne mogą być one, gdy nic się nie dzieje. Po wiosennym rozdmuchaniu, letniej gorączce, przychodzi bezruch i pogłębiające się zimno, które zmusza nas do zamykania się przed światem – w sobie, w objęciach ciepłych kurtek, szalików, czapek i rękawiczek. Przez grubsze podeszwy butów nie czuć już tak dobrze matki ziemi. Zostajemy sami, jak każde z drzew, z osobna.

I choć możemy się przed tą samotnością bronić, to coś wewnątrz mówi że – na szczęście – zostajemy sami i ta samotność jest potrzebna, wręcz konieczna. Trzeba ją tylko przyjąć jak zabłąkanego gościa, który wejdzie na chwilę, nabierze sił, a potem na pewno pójdzie dalej.



Samochodem, nocą, do domu

Droga w ciemności oświetlona jest światłami samochodu. Białe pasy pojawiają się środkiem, na granicy światła, mkną na spotkanie auta i znikają pod czarnym kadłubem.

Wraz z prędkością rośnie dźwięk – powietrza? opon? – który przypomina brzmienie imienia „Grzegorz”. To tylko skojarzenie, uporczywe i może pozbawione sensu. A może jednak? Zderzenie głosek „grz” ciągłe, bez oddechu…

Pusta droga. Dobrze znana, każdy zakręt, skrzyżowanie. Kierowca odruchowo ściąga ręką kierownicę. Auto lekko przechyla się, kierowca czuje ugięcie opon ale i gotowość maszyny.

Przydrożne drzewa nadbiegają i oddalają się tak szybko, a kąty skrętu kół są tak niewielkie, że… czy to możliwe, że pęd mieści się na cienkiej nitce drogi? Że ułamek sekundy i ciągle jadą, albo już nie jadą? Że jechali dwie sekundy temu, a teraz nie wiadomo co z nimi, kierowcą i maszyną. Bo skoro nie wiadomo, to choćby jechali, i tak nie ma różnicy.

Tak świadomość i nieświadomość pędzą razem na przednich fotelach, blisko siebie i wyczuwają się nawzajem. Nawet brak czasu, by zerknęły sobie w oczy.

Wizja spektaklu

Stara lampa zwisająca z sufitu oświetla poplamione i odrapane biurko. Rzeczy na nim trudno wymienić czy policzyć. Z odblasku światła, które rozprasza się na popękanym blacie, leżących tam bibelotach, kartach do gry, rozsypanych starych monetach, banknotach, puszce blaszanej, z odblasku wyłaniają się wokół półki pełne trudnych do rozpoznania przedmiotów. Telewizor? Monitor? Wazon? Figurki porcelanowe, duże radio, jakieś urządzenia elektroniczne, lampy, klosze, gdzieś kierownica czy koło roweru, wentylator. Atmosfera zamknięcia w półmroku, na granicy którego, wokół biurka, stoją dwa krzesła, z których każde inne oraz fotel, z grubymi, obłymi podłokietnikami.

– Masz forsę?
– A co?
– Potrzebuję forsy.
– Na co ci.
– Moja sprawa, zresztą i tak jesteś mi winien.
– Byłem winien, ale oddałem.
– Oddałeś tylko połowę.
– Bo drugą połowę byłeś mi zaległy.
– Oddaj teraz.

Od strony postaci, która stoi w mroku, wyłania się i wchodzi w światło podstarzała dłoń, na jej przedłużeniu – mankiet wyszarzałej, liliowej marynarki. Z tyłu, pewnie z okna, między półkami, przeciska się stłumione światło z zewnątrz, rozprasza na wiszącym w powietrzu kurzu staroci.

Kurzu jest więcej niż światła, ale najwięcej – nieznanych kształtów, które tylko wydają się rozpoznane. Gdyby przynieść filmowe albo teatralne reflektory i zapalić, wtedy wszystkie one stałyby się oczywiste i banalne, lecz to chyba nigdy nie nastąpi. Pokój, sklep to czy lombard, jest tak samo niepoznany, jak przeszłość i przyszłość ścinających się ze sobą bohaterów.

Tak wiele można wyczytać z ich głosu, a kiedy wreszcie zbliżą się do lampy na tyle, że promień lampy muśnie ich twarze, starczyć musi kilka sekund, by popatrzeć.

Akcja faluje, o ile akcją można nazwać poruszanie się wokół biurka, pomiędzy krzesłami, między światłem i ciemnością. Jest akcja, tylko rozgrywa się w emocjach, na poziomie napięcia sporu i jego rozładowania. Nic się wielkiego nie dzieje, a kiedy ma dojść do kulminacji, ostatecznego ataku i zwycięstwa, wszyscy w końcu pozostają tam, gdzie byli. Protest, wolność, zwycięstwo nie opuszcza tego pokoju.

Zamknięty sam w sobie świat, który kręci się w kółko. Kosmos, z którego wyjście jest  hipotetyczne. To, co poza pokojem, istnieje tylko w wyobraźni bohaterów, którzy zresztą niewiele mogą sobie wyobrazić. Jednak to świat samowystarczalny, ponieważ niewiele bohaterom potrzeba. Stan równowagi i nieskończoności, nawet jeśli realizowany poprzez wzajemne walki, rozejmy, nadzieje i rozczarowania.

Bezsilność

Kluczy. Między tykaniem zegara, gdzieś tu, w pobliżu, a ciszą dobiegającą z ulicy. A swoją drogą – co to za zegar tyka? W ciszy trudno dociec. W ciszy wydaje się, jakby jeden zegar, umieszczony gdzieś pod niebem, albo może w centrum Galaktyki, nadawał marszowo, a wszystkie inne były tylko jego echem. W ciszy tykanie staje się bezkierunkowe, w ciszy okazuje się, że istnieje tylko jedno tykanie, a wszystkie inne, pomniejsze, są częściami składowymi tego jednego.

Kluczy ciągle, myśl próbująca z czymś się zetrzeć, o coś oprzeć, czemuś przeciwstawić. Słowem – wejść w interakcję, szuka tylko z czym by tu, między czym tu kluczyć. Ale niczego nie znajduje. Kluczyć się nie da w pojedynkę, kluczenie wymaga przeszkód, utrudnień do wyminięcia, kogoś jeszcze. Na przykład śledczego, którego należy zmylić kluczeniem, zgubić, wywieść w pole.

Biedna myśl chciałaby zawarczeć, wściec się, wykrzyczeć, albo chłodno czymś pomieść, coś zignorować. Lecz nawet ignorancja wymaga czegoś naprzeciwko, czegoś obok lub z tyłu. Nie można zignorować niczego. Bardzo trudno, o ile to możliwe, zignorować ciszę. Niemożliwe jest zignorować tykanie zegara Wszechświata, ani mu się przeciwstawić.

Szarpiąca się myśli wkrótce roztopi się, powoli, nieuchronnie i samotnie, we śnie, jednocząc puls z tykaniem zegara Galaktyki w ciszy dobiegającej z ulicy.

Łąka