Listy nienapisane

Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?

Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.

Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.  

Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.

Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.

pejzaż, fot. Piotr Kubic

Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.

A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.

Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.

Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.

Odcisk buta

Całkiem możliwe, że wieczorne niespełnienie, które nie pozwala zasnąć, ma w swojej istocie wiele wspólnego z lękiem przed nieistnieniem (śmiercią). Zasypiając tracimy kontrolę nad sobą, świadomość nie istnieje, człowiek nie może stwierdzić niczego, nawet tego, że istnieje, tylko po prostu śpi.

Chyba każdy, któremu blisko do śmierci, ma chęć pozostawienia czegoś po sobie, choćby drobnego śladu. Ja, zanim usnę, chcę coś napisać. To jak ostatnie tchnienie, a skoro ze mnie ujdzie, staję się spokojny i czuję, że teraz mogę… zasnąć.

Dzisiejszy ranek wydaje mi się jakbym przeżył go tydzień temu. Tak wiele się zdarzyło do teraz. Lecz w końcu, w pościeli, to wszystko zdaje się za mało. Brak śladu jak odcisk obuwia na leśnej drodze, potwierdzającego, że ktoś tędy przechodził, choć go teraz już nie ma…

Na Błoniach Krakowskich

Wielki trójkąt zaczyna się tutaj. Wokół jego kąta, po zewnętrznej stronie, owija się alejka wyłożona asfaltem. Sam „dzióbek” nie jest ostry, tylko okrągły. Ale ta mała krągłość nie ma znaczenia wobec ogromu. Dwa boki, z tego właśnie miejsca, uciekają w dal, rozchodząc się coraz bardziej.

Pomiędzy nimi pojawia się zielona przestrzeń. Nie od razu, bo w samym rogu pozostała tylko wydeptana ziemia. Przechodnie skracają tu drogę, idąc od strony Kijowa, a zmierzając na Oleandry. Lecz nieco dalej połać zieleni rośnie, jest coraz szersza. Na początku wydaje się do opanowania, lecz im dalej, tym jest bujniejsza i trudniejsza do ogarnięcia. I człowiek, który mógł ją wpierw okraczyć, idąc potem, w otwierające się pole, zaczyna w niej się pogrążać. Wreszcie staje się małą mrówką, zagubioną na szerokiej tafli otchłani.

Zanim dojdzie się do końca, może zapomnieć o początku. Zgubi czas i przestrzeń. Aleja 3 Maja i ulica Focha rozchodzą się daleko, mogłyby tak biegnąć bez końca, aż zniknęłyby za horyzontem. Pozostałaby tylko falująca na wietrze zieleń, z której nie chciałoby się już wracać.



Potrzebny

Na przystanek idzie się wzdłuż długiego parkingu. Ciągnie się on równolegle do cmentarnego muru, który jednak od ulicy dzieli wysoka i szeroka skarpa, ze szpalerem wysokich, niemłodych drzew. Mur i długi parking mają coś ze sobą wspólnego. Może to, że i jedno i drugie jest po prostu długie i monotonne. Przestrzeń ta zaczyna się i kończy tym samym – wejściem na cmentarz. Górne wejście jest jednak o wiele wyżej niż dolne, dlatego prowadzą do niego schody, dwie sekcje, przedzielone pośrodku platformą. Przy dolnym wejściu schody nie były potrzebne, dlatego dolną bramą mogą wjeżdżać na teren cmentarza samochody.

Ulica też nie jest szczególna, właśnie ten jej odcinek. To przykład, że niektóre miejsca istnieją tylko po to, by być łącznikiem między czymś a czymś. Zaś same w sobie – zdają się być niczym. Na tym odcinku nie ma nawet kosza na śmieci. Ten odcinek nie istnieje, ponieważ nawet na piechotę przemierza się go myśląc o czymś zupełnie z nim niezwiązanym, na przykład snując plany na przyszłość, albo dokonując podsumowań tego, co już było. W wyobraźni i myślach przechodnie przenoszą się w inne rejony, i nawet można by być wdzięcznym, że na ich drodze jest taka przestrzeń, która nie narzuca się niczym, niczego nie wymaga. Taka przestrzeń zdarza się coraz rzadziej.

W połowie parkingu stoi samochód. Gdyby był jedynym, zwracałby na siebie uwagę, a przestrzeń przestałaby być bezimienna. Ale tak nie jest. Inne samochody zatrzymują się tutaj nie tylko wtedy, gdy dowożą uczestników ostatniej posługi. Te zresztą zdarzają się tu nie tak często. Samochodów jest więcej, ponieważ przy dolnym wejściu na cmentarz ustawiono przystanek autobusowy. Cmentarz jest punktem przesiadkowym, nie mówimy teraz o tym ostatecznym, gdy już ani samochód ani autobus nie jest potrzebny. Na przystanku wsiadają ci, którzy jadą do pracy, do oddalonego o czterdzieści kilometrów miasta.

Samochód, który stoi w połowie parkingu, nie zwraca szczególnej uwagi. Na prowincji czymś zwykłym i powszednim jest zakurzona karoseria, na której nieregularnym wzorem odkładają się przyrdzewiałe plamy. Nawet, gdy w szparach nadwozia i na wycieraczkach odłożyły się już zeszłoroczne liście, które łaskawym zrządzeniem losu przetrwały ostatnią, niezbyt ciężką zimę. Tak tutaj jest, upływ czasu łatwiej mierzyć, gdyż rzadziej przeciwstawia mu się człowiek, próbując zacierać jego ślady. Zeszłoroczne liście czy rdza to dowód, że doświadczyliśmy przeszłości, a tym samym – potwierdzenie naszego istnienia.

Na prowincji istniejemy w o wiele bardziej namacalny sposób. Łatwiej osiągnąć i utrzymać przeświadczenie o sensie, napływające skądś, spokojnie i bez wątpienia. A skąd? To może należałoby sprawdzić… a może nie jest to takie konieczne.

Potrzebny, samochód, kupno

Mgła opada

na wszystko. Przykrywa samochody na parkingach przed blokami, zamknięte już o tej porze sklepy. Niedokończone budowy domów jednorodzinnych, nieogrodzone działki, dopiero co kupione pod zabudowę. Opada na grządki truskawek, obeschłych jesienią, przeciska się między łodygami malin. Snuje się wzdłuż miedz niezgody między sąsiadami. Mgła ma gdzieś ludzkie pragnienia, frustracje, złości. Ma również gdzieś najwznioślejsze uczucia. Schodzi z góry, z gestem „ja tu dziś rządzę” i „ludzie, dajcie spokój”.

Przeglądałem zdjęcia rodzinne. Dziadek w trumnie, babcia jeździła już wtedy na wózku. Potem babcia w trumnie. Na naszym podwórku – wianuszek gości pogrzebowych. Przemawia Stanisław. Teraz on już też jest w trumnie. Jakby wszystkich tam obecnych łączył ten sam łańcuch, a jego ostatnie ogniwo zawsze leżało… w tej skrzyni z desek. Ciągną tam, po kolei. A oto i nowo narodzeni, jeszcze nie wiedzą, że też dołączyli do łańcucha, są może trochę dalej. Zresztą… kto to wie.

W co zostaliśmy wplątani, powołani do życia? I jeszcze dano nam mózg, który jest zdolny zadać to pytanie! Czy byłby jakiś sens dawać komukolwiek umiejętność zadania tego pytania, a nie dać możliwości odnalezienia odpowiedzi? I skazywać tę istotę na wieczne znieczulanie tego obszaru w mózgu, który domaga się wyjaśnień?

To jest pytanie o sens. Jeśli istnieje najdrobniejszy nawet sens czegokolwiek, to już wystarczy.

To przeciekawe i niewiarygodne, ale wygląda na to, że to my (którzy dajemy radę choć trochę pomyśleć), nadajemy sens. I tu kręcę z niedowierzaniem głową, bo… nie czuję się na siłach. Bo to oznacza, że nadając choćby najmniejszy sens najdrobniejszej rzeczy, stwarzam sens wszystkiego. To wynika po prostu z logiki, z konsekwencji. Ale… czy to rzeczywiście możliwe?  To wydaje się zbyt dużo. To zdaje się przerastać moje siły…

Ona ciągle żyje

Właśnie zdałem sobie sprawę, że Maria Lech, jedna z moich pierwszych nauczycielek, w dodatku – nauczycielka muzyki – musi już nie żyć. Zaskoczyła mnie ta myśl, bo w mojej pamięci ona ciągle żyje. Pozostała taką, jaką ją pamiętam ze szkoły, gdy ją kończyłem, mając czternaście lat.

Na lekcjach rytmiki było mi z nią bardzo dobrze, może też dlatego, że w naszej małej szkółce, dyktanda ze słuchu zwykle pisałem bezbłędnie. Kiedy zorientowała się, że umiem grać wymyślane na poczekaniu motywy, pozwalała mi akompaniować, podczas gdy inne dzieci miały ćwiczenia ruchowe.

Pamiętam, jak wydobywała ze mnie to, co umiem, zostawałem z nią po lekcji, przynosiłem nuty z muzyką z filmu „Akademia Pana Kleksa” i grałem przed nią. A raz, na lekcji, gdy koleżance ustąpiłem miejsca, przerwała zajęcia i pokazała to innym dzieciom. Głupio się wtedy czułem, ale dziś – wspominam to i cieszę się z tego, że zauważyła, że dziecko zrobiło coś dobrego. Postanowiłem, że na zajęciach, które ja czasem prowadzę, będę robił tak samo.

Dziś, w mojej głowie, odbył się jej pogrzeb. A może niepotrzebnie. Byłoby lepiej, gdybym o tym nie pomyślał. Może właśnie dlatego chodzenie na pogrzeby to nie musi być świetny pomysł. A może wręcz przeciwnie – obecność na pogrzebie to wyraz odwagi, bo mimo tego, że stwierdzamy niezbicie, że kogoś już nie ma, to tym bardziej postanawiamy, że podtrzymamy jego życie w naszej pamięci.

Od miedzy do miedzy

Zimno, ciepło. Zimno. W rytm mijanych drzew, budynków. Chłód znów, tam, gdzie cieniem kładzie się kształt bloku na zeszłorocznej jeszcze trawie. Popycham rowerek Beniego, od miedzy do miedzy. Przynajmniej tak sobie wyobrażam. Choć jedziemy alejką osiedla, zwiedzając dziecięce place zabaw, to pamiętam, że kiedyś były tu pola. Te miedze pozostały w mojej pamięci, nawet Sara nie może o nich wiedzieć, choć teraz śmiga tędy rowerem. Tutaj stawała para koni, z wozu zdejmowano pług, który za chwilę miały ciągnąć, pochylając głowy na długich szyjach, z wysiłkiem, krok za krokiem.

Powiewa pranie rozwieszone na balkonach, na czwartym piętrze, porusza nim zimny wiatr, tak samo jak tamtymi czasy, gdy stała tu chata i między jabłonkami przeciągnięto szary sznur do wieszania bielizny.

Przy szkole stojącej nad opadającym stromo stokiem – plac zabaw, jak wirtualny, wyłożony miękką kostką, ogrodzony, z regulaminem przy wejściu, pouczającym i zabraniającym wszystkiego, co niezgodne z przeznaczeniem. Stojący tu kiedyś sad nie miał instrukcji chodzenia po drzewach; dzieci, ciągnąc po ziemi wyrwane z chaszczy chabiny budowały własny świat, z wyobraźni.

Dalej, od miedzy do miedzy, rozrasta się cmentarz. Na nim teraz ci, co kiedyś w tej chacie. Gdzie? Tam, przy metalowych, przerdzewiałych krzyżach, z zatartymi tabliczkami, nawet bez zwykłych płyt z betonu, nie marmuru, i bez mogił z ziemi, bo rozmyły je śniegi i deszcze, przez trzydzieści lat.

Popycham rowerek Beniamina, a Sara śmiga, bo tutaj cmentarz jeszcze nie całkiem się rozrósł, i jak dobrze popatrzeć, to te miedze są tu jeszcze, bokiem. Porosłe dzikimi badylami, wspominają może czasy, gdy pszenicę, albo żyto, dzieliły sobą; i przezroczyste prawie, czerwone płatki polnych maków.

Od miedzy do miedzy idę i ja teraz, ciągle. Tej pierwszej prawie już nie pamiętam, tę drugą mam gdzieś przed sobą, chyba jeszcze jej nie widzę. Tej, której nie przejdę, przy której zostanę, choć moje dzieci pojadą rowerkami dalej.

Tak sobie myślę

Czasem się zastanawiam, jak to będzie, kiedy będzie coraz gorzej. Ze mną. Mam na myśli tę ostatnią prostą, zmierzającą do końca. Takie sobie snuję przypuszczenia, że może ten diabetes mellitus mnie rozłoży, oczywiście powoli, ale nieubłaganie – w pewnym momencie stanie się jasne, że to koniec. Jasne – niejasne, zależy dla kogo. Pewnie będą mnie chronić przed tą informacją, a tego bym im nie wybaczył do śmierci.

Robię w pamięci listę rzeczy, których boję się najbardziej. No nie ma sensu ich tu przytaczać. Niekiedy wyobrażam sobie, że mój syn, dorosły, stoi nade mną, a ja leżą na łóżku i nie mogę się ruszyć, może go nawet nie widzę.

Może być też nagle. Nie tak mało ludzi marzy sobie, że chciałoby właśnie tak – nagle. Dziadkowi prawie się udało. Załatwiał w mieście jakieś sprawy i padł, rozmawiając z kimś. Wezwano ambulans, zawieziono na oddział reanimacji. Żył jeszcze kilka tygodni, ale chyba o tym nie wiedział. Czyli to tak, jakby sprawę załatwił od razu.

Lecz przecież sam byłem już bliski, i nawet szybszy niż dziadek. Lekarze nie od razu się pokapowali, i już nie tak wiele brakowało, a w dwadzieścia cztery godziny byłoby po mnie. Tak więc zadatki na tego typu spektakularne zakończenie żywota mam. Pozostaje może trochę poćwiczyć.

Piękny byłby koniec w górach, tak sobie myślę. Lecz muszę patrzeć prawdzie w oczy – jest to koniec mało realny, bo zakłada, że będąc prawie pewnym zbliżającego się końca miałbym jeszcze tyle sił, żeby dotrzeć do gór. Nie mam ich pod ręką, w tym sęk. No więc np. taki scenariusz – badanie wykazuje złośliwego lokatora, lekarz mówi – ma pan miesiąc, oczywiście spróbujemy co się da, tego i owego i tak dalej. A ja już go nie słucham, tylko daję w długą, na dworzec, do autobusu, albo do pociągu, i do Zakopanego. A tam co? Chyba najlepiej kolejką linową na samą górę, na Kasprowy. Bo przecież wyjść piechotą nie dam rady, nawet teraz bym nie wyszedł, taka jest prawda.

No i nie wiem, czy to się może udać….

odpadający tynk ze śladami godła

Zmiana ról (2)

Tekst Zamiana ról napisany przedwczoraj stał się jak proroczy. Zresztą pisząc go nie miałem na myśli tak naprawdę tych szmat, które kroiłem nożyczkami. To oczywiste, że chodzi o nas, ludzi. Krojenie rękawów koszuli to jak własnoręczne unicestwianie siebie – wyraz akceptacji tego, co i tak nieuchronne. A lepiej zrobić to samemu. 

Z upływem czasu zajmujemy miejsca naszych bliskich, które się zwalniają. Przesiadamy się jak w tramwaju, z każdym przystankiem, coraz bliżej drzwi wyjściowych. 

Wczoraj wiozłem z Krakowa wózek inwalidzki, pożyczony dla kogoś, kto właśnie od wczoraj już go nigdy nie będzie potrzebował. Nastąpiła zamiana. Chyba nikt już nie pamięta, ile osób tym wózkiem jeździło, i jeszcze będzie jeździć, zanim on sam trafi na złomowisko.

Stoi twarzą do okna

za plecami ma piętrowe łóżko, na którym usypiają dzieci. Okno jest na piętrze, wychodzi na podwórko (nawet nie podwórze), zamknięte z drugiej strony budynkiem, będącym kiedyś stodołą. Jeszcze niecałe dwa lata temu miałby naprzeciwko siebie spadzisty dach pokryty dachówką, a teraz, ponieważ dach zamieniono na płaski, otwiera się dalej widok na ogród.

Ale jaki tam, widok, o tej godzinie. Późna jesień, i o wpół do jedenastej w nocy; niewiele przecież widać. Dwie lampy w oddali, których światło przebija się między konarami drzew. Że to konary, to się tylko domyśla, bo przesuwając głową w prawo lub lewo o kilkanaście centymetrów widzi, że lampy nikną i pojawiają się znowu. Z prawej strony świecą lampki na grobach, najbliższe w odległości niecałych stu metrów.

cmentarz

Księżyc blisko pełni, ale to może poświata miasteczka daje aurę nieba. Piętro niżej oglądają telewizję, a może świecą też małą lampkę. Te resztki światła objawiają nieruchomy, ciemny, gnuśny niestety krajobraz. Gdyby spadł śnieg, to zdarzyłoby się coś porównywalnego z cudem, na który wszyscy zdają się czekać.

Siedzi pod uchylonym oknem, wbrew zasadzie, że jako człowiek chorowity już od dziecka, powinien się pilnować. I oczywiście oraz nieodwołalnie, absolutnie nie siedzieć pod uchylonym oknem, gdy temperatura na zewnątrz zbliża się do zera. Uchylił okno dlatego, aby usłyszeć, czy świat na zewnątrz jeszcze żyje.

Żyje słabo. To i dobrze. O tej porze docierają, przez ciszę, odgłosy pociągów ze stacji kolejowej, zza dwóch kilometrów. Zostawił tam dziś swoją dziewczynę, która wsiadła, z bagażem, do wędrującej stonogi. Wsiadła i pojechała łańcuszkiem podróżnym, który zaczął się tak śmiesznie, właśnie tutaj, na przybłoconym podwórku sąsiadującym z ogrodem – milczącym, szarym, nieużytym późną jesienią. Dziewczyna omijała kałuże, idąc w wypastowanych, czarnych, wysokich butach w stronę samochodu. Potem stonoga zawiozła ją do eleganckiego miasta, stolicy. A dalej łańcuszek prowadzi do Wiednia i Kiszyniowa. Ale śmieszne! We wtorek będzie też na chwilę w Kijowie. Śmiać mu się chce, gdy stoi w oknie i czeka po prostu na śnieg, który przykryje zmartwiały ogród. Martwota wtedy nie zniknie, stanie się tylko szlachetna, z akcentem wieczności, może anielska.

Powiew nadchodzący zza okna niesie pierwotną tajemnicę, która szepce: należysz do mnie. Żadna to tajemnica… To oczywistość, że należy do tego powiewu, do tego błota, tej martwoty jesiennej również. Że bliżej mu do nich, niż do rozświetlonych europejskich stolic, klimatyzowanych, hermetycznych pomieszczeń, sterylnych ekranów komputerów, czy kokpitów aut wyściełanych skórą (sztuczną). Należy do kurzu, ziemi, roli, tej gleby, tego wiatru, tego chłodu, tych konarów, z których się wywodzimy. I one prędzej czy później upomną się o niego.

cmentarz

To życie to wycieczka, z której kiedyś powróci – do swoich, do wieczności, do czegoś, o czym myśl nie pozwala teraz swobodnie oddychać. Ale właśnie wtedy oddychać już nie będzie potrzeba.

Boi się? Czy przypuszczałby, że samymi słowami można wzbudzić to uczucie – strach powiązany jednocześnie z zachwytem? Lecz to nie tylko słowa, one są tylko nośnikiem. To uczucie jest w nas…

Brama ul Mogilska, Kraków