——–
A na deser – coś z polityki 😉
Hegel (cytat według Slavoja Żiżka z wywiadu z Gazetą Wyborczą):
zabić, lecz by doprowadzić go do tego, żeby – nawet atakując cię –
przemówił twoim językiem.
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
——–
A na deser – coś z polityki 😉
Hegel (cytat według Slavoja Żiżka z wywiadu z Gazetą Wyborczą):
Myślenie, wypowiadanie się obrazami, wymaga uruchomienia innej części mózgu i ta, która zajmuje się pisaniem. W okresie, kiedy zaczynam coś tam tworzyć z obrazów, trudniej mi sklecić tekst, na przykład tu, do blogu. A ponieważ rozpocząłem codzienną pracę nad zdjęciami, obrazy częściej wypełniają moją wyobraźnię, i zdaje się, że traci na tym słowo. Czytam wpis Halny i nie jestem zadowolony. Szkielet tekstu, pomysł, nie jest zły, ale brak konsekwencji w formie, również w rytmie; malowane słowami obrazy są nie do końca jak bym chciał. Zbyt małe jest też uogólnienie, poszerzenie spojrzenia, mało uniwersalizmu; zamiast pisać o "moim braku elegancji i determinacji" byłoby fajniej odnieść się do podobnych cech w Was, czytelnikach, co oczywiście można zrobić poprzez siebie, ale jakoś chyba nie tak. W końcu też nie wiadomo – czy jest to impresja czy narzekanie na siebie.
Myślę jak podsumować Wasze komentarze pod zdjęciami z patrz.kubic.info. W wypowiadaniu się obrazami mam problem jednoznaczności przekazu. Obrazem trzeba posługiwać się tak, aby przekazać to, co się chce, a jak na razie – łatwiej jest mi słowami. Wieloznaczność obrazu oraz dość niewielkie, jak mi się zdaje, doświadczenie ogółu ludzi w ich odczytywaniu, zwłaszcza sekwencji zdjęć, jest trudnością. Trzeba bardziej "kawa na ławę", ale wtedy tym trudniej uciec od banału… Kiedy zająłem się fotografowaniem nie zdawałem sobie sprawy, że w tym medium to rzeczywiście trudne – wyrazić siebie…
Zostawiam Was dzisiaj z impresją-improwizacją… Ogarnięty nieprzepartą chęcią gry ściągnąłem do domu instrument mojego brata, z dobrą ważoną klawiaturą. Wieczorne granie, zesztywniałymi palcami – od niegrania od dawna, od grania sporadycznego, w zasadzie – od braku grania, bo moje granie raz na czas to w zasadzie niegranie…
(koniecznie trzeba słuchać na sprzęcie, na którym słychać w miarę niskie dźwięki)
Mojego syna nie widziałem od dwóch dni, ale rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Nie tylko chciał ze mną rozmawiać, ale nawet się rozgadał, nie musiałem go ciągnąć za język. Powiedział, że już jadł kolację, i że gotuje się woda, która jest gorąca. Powiedziałem mu, żeby uważał na tę wodę.
Słuchając przez telefon jego głosu przypomniałem sobie początki podobnych rozmów z Sarą. Szybko mijają te chwile, trudności, stres, walka o ich przezwyciężenie – pozostają z tyłu. Dziś w filmie widziałem, jak różnie dzieci uczą się poruszać. Na specjalnej ścieżce, która była filmowana, dzieciaki zasuwały do przodu w najróżniejszy sposób. To nieprawda, że wszystkie muszą raczkować. Nieprawda, że wszyscy musimy przechodzić takie same etapy rozwoju, które są nam w dodatku narzucane przez szkołę i niereformowalnych, drętwych "pedagogów".
Ciekawe jest też to, że już od dziecka uczymy się wielokrotnie tych samych rzeczy, ale coraz nowszych kontekstach. Na przykład dziecko, które nauczyło się chwytać leżąc, musi uczyć się chwytania na nowo, kiedy już siedzi. A potem – jeszcze raz – kiedy umie stać. Łatwo to przełożyć na inne, bardziej abstrakcyjne zachowania.
Powracając do jednego z moich ulubionych wątków – uczymy się siebie, ciągle i po raz kolejny. Uczymy się wielokrotnie kontaktów z tymi samymi ludźmi, z naszymi bliskimi. Czasem uczymy się tego zaczynając prawie że od początku. I to wcale nie jest tragedia, ani uwstecznienie. To jest normalne 🙂
"Przechodzi na drugą stronę ulicy". W domyśle – ona. Tak chciał napisać, choć naprawdę nie wiedział, dlaczego. Jak gdyby był to jakiś szczególny moment, ale przecież nie jest, bo nawet nie wie, co miałoby się zdarzyć później, ani co było przedtem. Nie wie też, jak owa "ona" miałaby wyglądać, choć ma jej niejasny obraz… Jeśli już, to mogłaby mieć popielatą, wąską spódniczkę z nie falującego się, choć grubego materiału, którego nazwy teraz nie mógł sobie przypomnieć, sięgającą w pół uda. Również popielate rajstopy, włosy ciemne i proste, sięgające do połowy pleców. Twarzy już nie widział, podobnie jak nie miał pomysłu na bluzkę. Acha, niosłaby na ramieniu torebkę na dłuższym i szerokim pasku, którą przytrzymywałaby prawą, zgiętą w łokciu ręką, a torebka dotykałaby lekko jej biodra. Biodra najwyżej dwudziestoośmioletniego…
Albo mogłaby być starsza, mieć na przykład dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, co widać po niesionych w reklamówce zabawkach, i tej figurze, choć traktowanej starannie, ale już nie tej samej, i tym kroku, zdecydowanym i energicznym, który sprzeciwia się zmęczeniu; i choć z opuszczonymi rękoma, ale podniesioną twarzą o dużych oczach i zarysowanych mocniej policzkach, z włosami w kolorze złocisty blond spiętymi z tyłu szeroką spinką, wymagającym już odświeżenia, na które ostatnio nie starczało jej przecież czasu.
Albo być ciągle zabieganą, choć spokojną brunetką, walczącą co dzień o losy rodziny, włosy krótkie (to praktyczne), bardzo ciemne i wyraziste brwi, twarz raczej okrągła, oczy wesołe i aktywne. Gdyby przechodziła przez ulice, nie miałby okazji usłyszeć jej głosu, bo i do kogo mogłaby się zwracać, ale jej głos, wiedział to, był dźwięczny, płynący w górę i w dół na falach intonacji, rezonujący średnim altem i jasnymi spółgłoskami.
A dlaczego nie mogłyby to być figlarnie zakręcone włosy, i zabawny, trochę ciekawski zaostrzonym nosek, którego końcówka marszczyłaby się lekko w rytm wypowiadanych słów? Zaraz po przejściu ulicy spotkałaby kogoś znajomego tam, po drugiej stronie, i kiedy by go pozdrowiła, to był pewien, że dostrzegłby to falowanie jej noska. Ona nie musiałaby się jeszcze spieszyć do dzieci, do męża również jeszcze nie, może właśnie dlatego lubiłaby ten swój lekki pośpiech, który nie każe czekać na zielone światło, ani nawet szukać przejścia dla pieszych.
Albo jak ta, wysoka, kobieta, z jasnym płaszczykiem, czy raczej kurtką, zapiętą ściśle i ściągniętą lekko w połowie figury, na niewielkim, stukającym obcasie, z ciemnoczerwono-rudą grzywką, lekko zakręconą i wpadającą nieustannie w oczy, prostymi włosami opadającymi na ramiona. Ma ciągle tak wiele z dziewczyny, choć gdy stała obok, to delikatne i nie tak liczne przecież zmarszczki układały się… nie wiedział, czy bardziej w aurę zamyślenia, czy smutku…
Czy przedmioty mają duszę? Już tutaj kiedyś zastanawiałem się nad tym. Przedmioty zmieniają się pod wpływem obcującego z nimi człowieka. Przykłady – buty, narzędzia ręczne, instrumenty muzyczne. Chwytając w ten sam sposób za jakąś rączkę czy uchwyt sprawiamy, że dostosowuje się on do dłoni. Podobnie działa np. rozgrywanie instrumentów dętych – czyli pierwsze dźwięki, grane na nowych instrumentach w ciągu pierwszych tygodni i miesięcy. Złe rozegranie może zniszczyć instrument.
A na przykład samochody. Zmieniając właściciela – buntują się na nowy styl jazdy, i często psują się – właśnie u kogoś nowego. I ten poprzedni się dziwi – co pan, jeździłem tyle lat i nigdy mi się to albo tamto nie zdarzyło.
Każdy samochód jest inny, a już szczególnie – te z wyższej półki. Wsiadasz, i po prostu inny świat – począwszy od pociągnięcia za klamkę drzwi, a skończywszy – na temperamencie silnika, płynięciu zawieszenia, ugięć na zakrętach. Jeden jakby mówił – zrobię dla ciebie wszystko, pójdę gdzie zechcesz, wyskoczę z siebie, jeśli tylko będziesz chciał. Inny – zimny, chłodny, skalkulowany, z dystansem. Jeszcze inny – wydaje się lekki, dowcipny, bezpretensjonalny, choć z niego spory kawał metalowego cielska.
A dźwięki – to cała oddzielna partytura. Tak na przykład w moim – tylne drzwi nie są idealnie wyregulowane i tak około 70 km/h słychać leciutkie gwizdanie. Mógłbym te drzwi wyregulować, ale to gwizdanie to wypisz wymaluj – odgłos wiatru w schronisku (starym schronisku) na Hali Miziowej, pod Pilskiem, podczas zawiei śnieżnej, przy gorącej herbacie, w tłoku misiowato ubranych postaci, chwiejących się… nie nie! – chwiejących się z powodu butów narciarskich.
Samochody mają coś z ludzi. Jedne – rozpędzają się powoli, by na wyższych obrotach – nie mieć sobie równych. Gdy są spokojne, trudno je podejrzewać o niezwykłość, gdy zaczynają szaleć – są nie do poznania. I wydaje się, że ich możliwościom nie ma końca, bo im wyżej sięga pomruk silnika, tym bardziej jakby chciały oderwać od ziemi. Takie są często te benzynowe, szczególnie o zacięciu sportowym. Ich trzeba powstrzymywać na wysokich obrotach, zmienić bieg, bo w tym szaleństwie gotowe same siebie zniszczyć.
Diesel jest inny. Zwłaszcza ten nowoczesny. "Cicha moc", tak go nazywają, bo już od półtora tysiąca obrotów chce się wyrwać z karoserii, do której został zaprzęgnięty. I w miarę rozkręcania się – ciągnie zamaszyście, by jednak słabnąć na końcu. Kto przyzwyczajony do benzyny – może się srogo zawieść, gdy np. przy wyprzedzaniu zabraknie tych dwóch metrów.
Co wolę? Wolę mniej widowiskowy, powolniejszy start, ale rozwijającą się kontynuację. Że w miarę poznawania i rozkręcania się znajomości można odkrywać nowe jej atuty, zwiedzać kolejne nieznane zakamarki. Czy to jest możliwe ciągle z tym samym samochodem? Czy co chwila trzeba zmieniać na inny…
Z pewnego pamiętnika.
Dzisiaj rozpoczęła się moja wielka przygoda z Martą K. Rozpoczęła się zupełnie niespodziewanie, w sposób nie zwiastujący niczego szczególnego. Ale już wkrótce okazało się, że nie jest to zwykła znajomość, ba, nawet nie zwykła przyjaźń. Subtelność, energiczność, a jednocześnie delikatność tej nici porozumienia była zaskakująca, niespodziewana, ale nie euforyczna, dokładnie taka, jaka powinna być, żeby ta… przyjaźń, znajomość… jak to nazwać, mogła przetrwać nie tylko tygodnie i miesiące, ale lata. Dość szybko stało się jasne, że dzięki tej współpracy można porwać się na wiele. Londyn, Paryż, Nowy Jork – światowe rynki, może jeszcze nie stały otworem, ale stawały się całkiem realne, w zasięgu ręki. Oczywiście, byłyśmy przygotowane na mnóstwo pracy, wyrzeczeń, nieprzespanych nocy – w poszukiwaniu dróg wyjścia, rozwiązań problemów, które można było już rozpoznać na horyzoncie, a doświadczenie podpowiadało, że i poza horyzontem czeka jeszcze ich kolejka. Ale są sytuacje w życiu, kiedy jest się pewnym. No, prawie pewnym, żeby być uczciwym, bo nie powinno się używać słów "nigdy" i "zawsze".
Analizy, które przeprowadziłyśmy dowodziły, że się musi udać. Czy ktoś to robił już przed nami? Nie myślałyśmy o tym, to nie było dla nas ważne. Zresztą, każdy raz jest pierwszy, niepowtarzalny. Nie oglądać się w przeszłość, przyszłość jest jak jasno wytyczona ścieżka. Oczywiście nie usłana samymi różami, ścieżka ciernista. Ale jaka ulga, jaki spokój, bo to ścieżka właśnie ta, której się szukało, czekało na nią. Objawia się, prędzej czy później, warto więc w nią wierzyć, warto czekać.
Elementy układanki same pasowały do siebie. Najpierw lista spraw do załatwienia, uruchomienia, odświeżenie znajomości, sporo z nich na pewno da się zaangażować. Zaplecze osób, to rzecz podstawowa, a tutaj świetnie się uzupełniałyśmy. Zresztą, również w planowaniu, konstruowaniu tej naszej "zmowy dziejów", wyprzedzałyśmy się, dopowiadałyśmy nawzajem swoje myśli. Przedsięwzięcie samo w sobie ma coś elektryzującego, a co dopiero, kiedy można je realizować z kimś, kogo się dobrze rozumie. Piękne po prostu, nowy rozdział, inna jakość, lepsza przyszłość…
18 [skreślone]
19 maja 2003
Pomyłka. Ta Marta K.
Płakałeś tygodniami, w przerwach między snem i karmieniem. Pamiętam ten pierwszy raz, gdy przebudziłeś się, popatrzyłeś na nas, i zamiast wykrzywić usta w podkówkę, rozciągnąłeś je w szerokim uśmiechu. I choć płakałeś jeszcze przez następne dni, to ten uśmiech ci pozostał. I wydaje mi się, że już zostanie. Gdybym mógł mieć takie życzenie, że kiedy będziesz mnie żegnał, a ja już nie będę mógł ciebie zobaczyć to uśmiechnij się tym samym uśmiechem. Dobrze?
Teraz twoja twarz zdradza każdą twoją myśl, każde wrażenie. I muszą być one wesołe, bo śmiejesz bardzo często. Oprócz uśmiechów widać fascynację tym, co widzisz wokół. I zamyślenie. Gdy siedzisz naprzeciwko okna, wpatrzony w niebo, albo patrzysz gdzieś w dal. Gdy słuchasz muzyki – sam w pokoju. Jesteś często zajęty swoimi myślami. Wiesz, czego chcesz, prosisz o to, walczysz. I mówisz – czasem bez przerwy, nie bacząc na słowa, za to – z pełną intonacją, ze zdziwieniem, zapytaniem, ciekawością.
Złościsz się, a jakże. Nieprzeciętnie, z wrzaskiem przeraźliwym, pełnym żalu. Walczysz, szarpiesz się. Lecz umiesz zrozumieć, można cię przekonać. Przytulasz się wtedy, szloch szarpie twoją pierś, ale coraz wolniej.
W twoich ruchach masz to, co bardzo lubię – szybkość połączoną z łagodnością, zgrabnością i elegancją. Mówiąc krótko i banalnie – jesteś piękny.
Pojawiają się w głowie różne myśli, ale w momentach, w których nie mam szansy napisać – gdzieś w ciemnych korytarzach, na ciemnych, wijących się drogach (ciemnych wieczorem lub z rzadka – rano), w ciemnej piwnicy, w której ciągnę akustyczne kable, w ociemniałych od hipoglikemii oczach. Tak, jak wczoraj na spektaklu, miałem zrobić zdjęcia, a pożarłem cały zapas słodyczy. No więc te myśli się pojawiają, fantastyczne odkrycia, gonią, znikają. Znikają, ba! skoro nie pamiętam, gdzie przed chwilą położyłem klucze, a tu trzeba zaraz zagrać muzykę do spektaklu, i muszę wyjść, żeby zagrać, ale nie mogę, bo zgubiłem klucze, a otwarte nie zostawię, to już wolę ból spóźnienia i ból dywanika u kierownictwa niż ból niezamknięcia mojej klitki.
Już w telefonie uruchomiłem możliwość pisania bloga, aby tracić mniej tych myśli, kiedyś w autobusie, pisałem poprzez zawroty głowy i nudności, które tak jakoś narastają odkąd diabetyk ze mnie, więc pisałem i w końcu cały tekst straciłem. Już nie powtórzę.
Tak ostatnio, czekając na przystanku, na kogoś, czekając i dziwiąc się, jak różne są czekania, bo jedne – raczej pewne, inne – niepewne, a jedne i drugie mogą być z bólem lub bez, z rezygnacją, z euforią, która później opada, czekania w panice i czekania w letargu. Najbardziej lubię czekania w słońcu, jak można się wyciągnąć.
Tak o tych czekaniach można by pisać książkę, jak Myśliwski – o łuskaniu fasoli, i może nawet te książki całkiem podobne by były. Ale Myśliwski napisał wcześniej, zresztą, wcześniej napisał też Kamień na kamieniu, to już teraz i fasola mu przejdzie. Tak na marginesie – na marginesie, to znaczy na obwolucie tej książki o fasoli było napisane coś, że ta książka w sam raz dla współczesnej młodzieży, a dziwię się, bo dotąd jedną trzecią przeczytałem, ja, nie młodzież, a młodzież do tej jednej trzeciej zdaje się by nie zdołała doczytać nawet…
Niektórzy wydają się powołani do smutku. Albo do tęsknoty. Spełnianie tego powołania czyni ich pięknymi, w bólu. Może ty, miła dziewczyno, albo ty współczujący chłopcze, uwiedzeni tym czarem chcielibyście ich uwolnić od cierpienia. I może nawet udaje się ich przemienić, zaczynają emanować szczęściem. Cieszycie się, że wam się udało. Ale to na krótko. Środki przestają działać, wbrew logice, zdrowemu rozsądkowi, wszelkim argumentom i zabiegom – popadają z powrotem w swoje… powołanie.
Albo ludzie powołani do dziwienia się. Zanim jeszcze wyjdą z domu, już się dziwią. Potem, w drodze na przystanek – zachwycają się dwiema spadłymi z drzewa gałązkami, przebiegającym psem, wyjątkowym ułożeniem szronu na trakcji tramwajowej… Wieczorem leżą długo w łóżku nie mogąc usnąć, bo pozostało im jeszcze tyle rzeczy do podziwiania…A przecież dawno już wyrośli z wieku dojrzewania, ba, mają nawet rodziny, dzieci… Można się zastanawiać, jak dają radę pracować, zarabiać pieniądze… A może ktoś za nich spełnia te codzienne, nudne czynności, bo czy można się dziwić np. gotowaniem wody na herbatę…?