Usnąć

Poukładać w głowie wrażenia, może wtedy będzie można spać. Ustawić pęsetką na stoliczku, przykryć szkiełkiem nakrywkowym, delikatnym skalpelem rozciąć, rozdzielić, przyjrzeć się im, tym razem w zwolnionym tempie, sukcesywnie, metodycznie odrzeć z czaru… By móc usnąć. Urok, ten aromat wdzierający się niepowstrzymanie i kąsający nieubłaganie każdy zakamarek ciała, nie pozwala zamknąć powiek. Trzeba więc systematyzować i uszeregować; objaśnić, stworzyć teorię, by… zniknęła przyspieszająca tętno magia, ta pozytywka grająca niewinną, cudną melodię zwolniła tempo i zamarła… Może wtedy będzie można odetchnąć i… zasnąć wreszcie. 

Znów ta melodia

Ulepię od nowa
i morza i lądy
obsypię garściami
pachnących łąk…

Faz, Wojciech Waglewski, voo voo

Tęsknota za lepszym światem, nawet jeśli ten, w którym teraz jestem, jest wspaniały. Za większym szczęściem, nawet jeśli jestem szczęśliwy. Nie rozumiem. Księżyca zaczęło ubywać, z prawej strony i od góry. Dziś bez chmur jest, odcina się ostro jak rozżarzona do białości jednogroszówka. Gdy wracaliśmy z Krakowa, lampy uliczne wśród pól, między wsiami, dalekie i bliskie, nie różniły się niczym od gwiazd. Jakie to ma znaczenie.



Z drogi do Kowar

Nastrój wieczoru

Zostawiam Was dzisiaj z impresją-improwizacją… Ogarnięty nieprzepartą chęcią gry ściągnąłem do domu instrument mojego brata, z dobrą ważoną klawiaturą. Wieczorne granie, zesztywniałymi palcami – od niegrania od dawna, od grania sporadycznego, w zasadzie – od braku grania, bo moje granie raz na czas to w zasadzie niegranie…

(koniecznie trzeba słuchać na sprzęcie, na którym słychać w miarę niskie dźwięki)

Kiedy spełni się marzenie

Kiedy spełni się marzenie, trzeba uciekać. Czym prędzej i wszystko jedno gdzie – byle dalej od marzenia spełnionego. Z daleka trzeba zbudować mu pomnik, postawić wysoko, by móc od czasu do czasu przyjść i pokłonić się, lecz nie dosięgnąć ręką. Pomnik powinien być ogrodzony grubym, kolczastym łańcuchem wspartym na granitowych podporach, a sam łańcuch powinien być na tyle duży, by z trudnością dało się go przekroczyć, lub najlepiej – w ogóle. Dalej wokół – chodnik z płyt z czarnego granitu, gładkich, na których nawet najlżejszy krok zostawi rozmazany odcisk brudu.

Pomnik stoi sam, z dala od toczącego się codziennego życia. Pomnik tkwi wśród chmur, wśród deszczowej ulewy i opadających jesiennych liści. Pomnik okrywa się zimowym strojem, potem sam się z niego uwalnia… Chodzi o to, że on żyje swoim życiem, nie potrzebuje nas, a my jego – tylko o tyle, by go wspomnieć.

Do przodu

Mojego syna nie widziałem od dwóch dni, ale rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Nie tylko chciał ze mną rozmawiać, ale nawet się rozgadał, nie musiałem go ciągnąć za język. Powiedział, że już jadł kolację, i że gotuje się woda, która jest gorąca. Powiedziałem mu, żeby uważał na tę wodę.

Słuchając przez telefon jego głosu przypomniałem sobie początki podobnych rozmów z Sarą. Szybko mijają te chwile, trudności, stres, walka o ich przezwyciężenie – pozostają z tyłu. Dziś w filmie widziałem, jak różnie dzieci uczą się poruszać. Na specjalnej ścieżce, która była filmowana, dzieciaki zasuwały do przodu w najróżniejszy sposób. To nieprawda, że wszystkie muszą raczkować. Nieprawda, że wszyscy musimy przechodzić takie same etapy rozwoju, które są nam w dodatku narzucane przez szkołę i niereformowalnych, drętwych "pedagogów".

Ciekawe jest też to, że już od dziecka uczymy się wielokrotnie tych samych rzeczy, ale coraz nowszych kontekstach. Na przykład dziecko, które nauczyło się chwytać leżąc, musi uczyć się chwytania na nowo, kiedy już siedzi. A potem – jeszcze raz – kiedy umie stać. Łatwo to przełożyć na inne, bardziej abstrakcyjne zachowania.

Powracając do jednego z moich ulubionych wątków – uczymy się siebie, ciągle i po raz kolejny. Uczymy się wielokrotnie kontaktów z tymi samymi ludźmi, z naszymi bliskimi. Czasem uczymy się tego zaczynając prawie że od początku. I to wcale nie jest tragedia, ani uwstecznienie. To jest normalne 🙂


Przechodziła na drugą stronę

"Przechodzi na drugą stronę ulicy". W domyśle – ona. Tak chciał napisać, choć naprawdę nie wiedział, dlaczego. Jak gdyby był to jakiś szczególny moment, ale przecież nie jest, bo nawet nie wie, co miałoby się zdarzyć później, ani co było przedtem. Nie wie też, jak owa "ona" miałaby wyglądać, choć ma jej niejasny obraz… Jeśli już, to mogłaby mieć popielatą, wąską spódniczkę z nie falującego się, choć grubego materiału, którego nazwy teraz nie mógł sobie przypomnieć, sięgającą w pół uda. Również popielate rajstopy, włosy ciemne i proste, sięgające do połowy pleców. Twarzy już nie widział, podobnie jak nie miał pomysłu na bluzkę. Acha, niosłaby na ramieniu torebkę na dłuższym i szerokim pasku, którą przytrzymywałaby prawą, zgiętą w łokciu ręką, a torebka dotykałaby lekko jej biodra. Biodra najwyżej dwudziestoośmioletniego…

Albo mogłaby być starsza, mieć na przykład dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, co widać po niesionych w reklamówce zabawkach, i tej figurze, choć traktowanej starannie, ale już nie tej samej, i tym kroku, zdecydowanym i energicznym, który sprzeciwia się zmęczeniu; i choć z opuszczonymi rękoma, ale podniesioną twarzą o dużych oczach i zarysowanych mocniej policzkach, z włosami w kolorze złocisty blond spiętymi z tyłu szeroką spinką, wymagającym już odświeżenia, na które ostatnio nie starczało jej przecież czasu.

Albo być ciągle zabieganą, choć spokojną brunetką, walczącą co dzień o losy rodziny, włosy krótkie (to praktyczne), bardzo ciemne i wyraziste brwi, twarz raczej okrągła, oczy wesołe i aktywne. Gdyby przechodziła przez ulice, nie miałby okazji usłyszeć jej głosu, bo i do kogo mogłaby się zwracać, ale jej głos, wiedział to, był dźwięczny, płynący w górę i w dół na falach intonacji, rezonujący średnim altem i jasnymi spółgłoskami.

A dlaczego nie mogłyby to być figlarnie zakręcone włosy, i zabawny, trochę ciekawski zaostrzonym nosek, którego końcówka marszczyłaby się lekko w rytm wypowiadanych słów? Zaraz po przejściu ulicy spotkałaby kogoś znajomego tam, po drugiej stronie, i kiedy by go pozdrowiła, to był pewien, że dostrzegłby to falowanie jej noska. Ona nie musiałaby się jeszcze spieszyć do dzieci, do męża również jeszcze nie, może właśnie dlatego lubiłaby ten swój lekki pośpiech, który nie każe czekać na zielone światło, ani nawet szukać przejścia dla pieszych.

Albo jak ta, wysoka, kobieta, z jasnym płaszczykiem, czy raczej kurtką, zapiętą ściśle i ściągniętą lekko w połowie figury, na niewielkim, stukającym obcasie, z ciemnoczerwono-rudą grzywką, lekko zakręconą i wpadającą nieustannie w oczy, prostymi włosami opadającymi na ramiona. Ma ciągle tak wiele z dziewczyny, choć gdy stała obok, to delikatne i nie tak liczne przecież zmarszczki układały się… nie wiedział, czy bardziej w aurę zamyślenia, czy smutku…

Wszędzie, gdzie nas nie ma

Niedzielni goście. Gdy wysiadałem z samochodu, dwóch mężczyzn siedziało już na szerokiej huśtawce ogrodowej, między nimi może dwunastoletni chłopak, syn. "Mężczyzn", wszak to moi przyjaciele, ale i rówieśnicy, ciągle jednak dziwnie brzmi owo "mężczyzn", bo w tej sytuacji wskazywałoby, że i ja się do nich zaliczam. Nie żebym sobie tego odmawiał, jednak jakbym to nie ja miał decydować o przyznawaniu tego tytułu, zwłaszcza wobec siebie samego. To myślenie oczywiście ułomne, ale dajmy mu w tym momencie spokój.

Wysiadając z samochodu, z bólem głowy po zbyt krótko przespanej nocy i przejechaniu w upale trzystu kilometrów, dołączyłem do tych mężczyzn. Dołączyłem nie mówiąc nic; dziwnie łatwo mnie i im to przyszło – nie mówić, a jeśli już to cedzić pojedyncze słowa. Takeśmy się porozumieli w tym niemówieniu, ewentualnie cedzeniu, że nas to ucieszyło, prawie bezgłośnie, jeśli nie liczyć twierdzącego poszumu liści rozpościerających się ponad huśtawką ogrodową na trzy osoby.

Nasz przyjaciel Andrzej, z uwagi, że pracuje na co dzień w domu, czyli maluje, również może zachować daleko idące milczenie, bo raczej odpadają mu częste rozmowy przez komórkę, albo twarzą w twarz z osobami, od których więcej lub mniej w jego życiu zależy. Takeśmy się łatwo zgodzili z tym, że nasz przyjaciel Andrzej to ma takie życie na co dzień, które i my byśmy chcieli. Skupienie, spokój, samotność, brak pośpiechu, oczywiście nie za dużo, ale sporo; te pożądane cechy są przeciwstawieniem pędu, tempa, ciągłej konieczności rozmów i tak dalej, a my na milczenie możemy sobie pozwolić tylko od święta, albo jeszcze rzadziej, tak jak tu, na huśtawce ogrodowej.

Oczywiście, i Andrzej pewnie musi zrobić coś na termin, ale pewnie ma na to przynajmniej trzy tygodnie, a już zdaje się niesłychane, żeby musiał malować coś, na przykład, na wczoraj. Tak więc – dużo czasu, skupienie, spokój, telefony – z rzadka… Nie żebyśmy od razu myśleli malować, ale chociaż pomyśleć, że gdzieś są takie nisze spokoju, i że ktoś je ma, tym bardziej jeśli ten ktoś jest naszym przyjacielem, i na co dzień ma to, co my od święta. A i to nie bardzo.

Pisanie o niczym nr 3

Pod oknem przejechała ciężarówka. Nie widział jej z okna, może dlatego, że jest przecież środek nocy, a może po prostu zbyt późno spojrzał. Przyczepa chyba tąpnęła gdzieś dalej na jakiejś dziurze w drodze, bo echem w okolicznych domach odbił się metaliczny odgłos; w spokoju nocy zabrzmiał jak wystrzał, niedaleki grom. Te monstra, wyglądające w istocie jak pudełka od zapałek, tyle że powiększone, mkną po przebiegającej za oknem ulicy z góry na dół, odważnie, a raczej beztrosko i zarazem – z jakimś ukrytym morderczym pędem… Czasem zastanawiał się, idąc właśnie ulicą po chodniku, w górę, mierząc się z nadciągającym z przeciwka tym pędzącym zwierzem, przypominającym spuchniętego nosorożca, który w drodze dziwacznych ewolucji skwadraciowiał… co by było, gdyby ten tupoczący na dziurach pociąg ni stąd ni zowąd, ot tak sobie, skierował się dokładnie w jego stronę, na chodnik. Gdyby udało mu się dostrzec owo zagrożenie, co nie jest takie pewne, to próbowałby uciekać. Tylko, musztrował sam siebie, należało by to robić dokładnie w bok; ćwiczył w myślach ten odruch, przekonany że inna droga ucieczki, przybrana nieopatrznie w owej chwili niepojętej zupełnie, niewytłumaczalnej i niemożliwej do przewidzenia, tym bardziej była skazana na niepowodzenie. To już lepiej stać nieruchomo i czekać na cios.

Zastanawiał się tylko, czy uciekać będzie lepiej drobniejszymi krokami, ale za to szybkimi, czy raczej zrobić jeden duży skok, tam w coś, co mogłoby wyglądać jak trawnik, a naprawdę jest niekoszonym chyba nigdy rowem. Pomyślał, że to będzie zależało od sytuacji, przecież jakąś decyzję będzie musiał podjąć; zdanie się jedynie na odruch, choćby najlepiej przewidziany i wyćwiczony myślowo, lecz w konkretnej sytuacji zupełnie i oczywiście ślepy, też nie wróżyło dobrze całemu przedsięwzięciu.

Ba, jest jednak noc, on jest po tej stronie okna, o zagrożeniu na chodniku nie może być teraz mowy. Już od dłuższej chwili, odkąd snuł w głowie swoje rozważania i symulacje, nie przejechał żaden samochód. Tylko z oddali dobiegał odgłos szosy, wzdychającej nawet teraz, pomiędzy jednym samochodem a drugim.

Niesione chłodnym powietrzem

Chłodne powietrze wiosennej nocy. Ono jest mi bratem i siostrą. Dawne marzenie podpięcia się przewodem do innej osoby – to nic innego jak pozostałość pępowiny, która dawno temu została przecięta. Do niej nie ma powrotu. Pozostaje tylko droga naprzód, w niewiadome. Jakże do wielu rzeczy nie ma powrotu. A jeśli jest – to po latach, ale wtedy jest się już kimś innym, i miejsce też inne.

Chłodne powietrze obejmuje mnie, pędzącego rowerem wzdłuż Wisły. Kiedyś – to oczekiwanie odpowiedzi, które miała przynieść przyszłość. Dziś – szukanie odpowiedzi w sobie, nikt inny nie może ich ostatecznie udzielić. I przychodzą, bo muszą, niesione chłodnym powietrzem wiosennej nocy.

Spać, tak!

Wróciłem do domu około 22:00, i rozpiera mnie jakieś szczęście, energia. Dziwna, nienormalna, niepokojąca. Bo w ciągu dnia kilka razy czułem się niedobrze, w rozedrganiu, i mózg czasem nie chciał myśleć.

Za to teraz, wieczorem… W mojej głowie – wielki projektor, tam, w jednej z dużych, pustych sal, rzuca na wielki ekran obrazy. O! Teraz z czasów studiów. Okolice ul. Reymonta, tam, gdzie akademiki. Uczelnia, miasteczko studenckie zimą… Co za zmutek. Studiowałem to, co lubię, ale same studia – to najcięższy, najtrudniejszy okres, wspomnienia z niego są jak pocztówki z zaświatów. Zimą wszystko było paskudne, chyba, że dopiero co spadł śnieg. Za to wiosna – pełna euforii, szaleństwa jakiegoś. Pochłanianie zapachów, powietrza… Smutna euforia…

W mojej głowie jest wiele sal, pokojów, zaułków, kątków i miejsc. Jak choćby to z dzieciństwa, pod jaśminem, w upalne lato było tam chłodniej. Znosiliśmy z kuzynem piasek i kawałki rozbitych płytek łazienkowych, robiliśmy z tego "ciasto", takie "do jedzenia".

Tej nocnej euforii nie można dać się zwieść. To zmęczenie…

Mam rozgrzebany montaż wideo – spektaklu ulicznego. Podczas kolacji – rzucam okiem na kilka ujęć, świeżym okiem. Kamerzysta nie znał przedstawienia. O, miecz wbity w ziemię. Kamera idzie po ostrzu w górę, pusta rękojeść. Zza kadru ukazuje się ręka, zaskakuje nawet kamerzystę, więc on panoramuje, przesuwa kadr, żeby pokazać osobę. Niepotrzebnie, bo ta osoba i tak będzie w drugiej kamerze. A tu – piękny detal i zagadkowy ruch. Ale mnie i to wystarczy, zrobi się cięcie, może nawet zwolnienie.  Klawisze "j" i "l" przesuwają film w tył i w przód, klawisz "k" zatrzymuje akcję. "Strzałkami" można przewijać kadr po kadrze.
 Klawiszami "i" oraz "o" wyznacza się cięcia – początkowe i końcowe. To takie proste, takie fajne! Na dwóch sąsiadujących ze sobą oknach mam ujęcia z dwóch kamer. Wybieram, które chcę, mieszam, tnę. Najpierw obraz, dźwięk będzie potem. Z tego materiału można zrobić niezły odjazd. Pomieszać ujęcia, zrobić nową fabułę, albo impresję. Możliwości są ogromne, choć mam tylko to nagranie i ten dźwięk…

Dojrzewam do snu, wreszcie…