700 metrów do snu

Wczoraj tata poprosił mnie, żebym po drodze do Krakowa zostawił jego samochód u mechanika. To około siedem kilometrów po drodze, domostwo wśród rzadko rozrzuconych wiejskich domków. Przy bramie szyld Remonty silników, skrzyń biegów, zawieszenia. W pozostałości stodoły wykopano kanał i zainstalowano podnośnik samochodowy, tworząc dwa stanowiska naprawy. Obydwa prawie zawsze zajęte. Naprzeciwko stodoły dom mieszkalny, z dopiero co podniesionym dachem i nowymi oknami.

Do przystanku pozostało przejście może siedmiuset metrów. Z ciężkim plecakiem inaczej stawia się kroki, plecak i zapach powietrza przypomina letnie, dalekie wędrówki. W taką pochmurną pogodę – można iść, dopóki nie pada. Taka pogoda nie zalewa upałem, nie jest pretensjonalna, lecz przygaszona, jakby w przydrożnych drzewach, płotach, nieruchawych domostwach i ślamazarnie ruchawych gdzieniegdzie postaciach czaiła się Zagadka, która jest na tyle nieśmiała, albo leniwa, że tylko ukradkowe spojrzenia wędrowca i jego udawana, lecz skupiona obojętność, pozwoli się jej domyślić.

Cały dzień dzisiaj jak co dzień, gdyby nie te siedemset metrów. Leżę teraz w łózku, usypiam, i widzę je właśnie. Zardzewiałą, pogiętą furtkę z drucianym zamkiem, kobietę pomagającą pięcioletniemu chłopcu wysikać się w kupę gruzu na dużym podwórku, drewniane okna w domu naprzeciwko, z łuszczącą się farbą w kolorze zszarzałej wiśni. Zupełny brak ruchu, jeśli nie liczyć pędzących z nadmierną prędkością ciężarówek i czających się za nimi samochodów. Na drodze krajowej nr 7, która przecina na pół zwykłą wieś.

Podróż

Wąska niteczka drogi i gdyby się chwilę zastanowić, to niemożliwe, że czterokołowy chrząszcz, w swoim pędzie, utrzymuje się na tej tasiemce – wijącej się wśród drzew, pagórków. Po niej biegną inne chrząszcze, a może raczej szalone biedronki, nie zważając na to, że taki bieg jest szalony i że one są szalone.

Biegną chcąc uciec od wrażenia, że oddalają się od innych, by zapomnieć, że ktoś czeka, bo bardzo chcą, żeby czekał. Żeby znaleźć siebie, ten bieg to ostatnia nadzieja, że to ktoś inny to powie – kim jestem, i co dalej.


Krótki kurs języka rumuńskiego

By uniknąć nieporozumień chciałbym wyjaśnić niektóre sformułowania, które można tu usłyszeć np. na ulicy.

După masa
Będąc na ulicy albo w autobusie w porze południowej nie zdziwcie się bardzo, kiedy usłyszycie powyższe słowa. Nie mają one żadnego związku ani z masażem ani z tylno-środkową częścią ciała. Oznaczają po prostu "po obiedzie".

Fak (rum. fac, np. eu fac)
Rumuni bardzo często używają tego słowa, ale znów nie ma ono prawie nic wspólnego z jego tak samo brzmiącym odpowiednikiem amerykańskim. Oznacza zwykłe "robię", np. "robię pierogi" albo "robię porządki".

Kupa Europiana (rum. Cupa Europiană)
Zbliżają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i te dwa słowa można ostatnio usłyszeć częściej. Ich polskie tłumaczenie to "Mistrzostwa Europy".


Sny

o podróży. Tramwajem w Poznaniu, który gnał szaleńczo po gładkich, wyremontowanych ulicach, wśród wieżowców, ja – na fotelu z plecakiem na kolanach, tyłem do kierunku jazdy. A potem stacja kolejowa jak z filmu fantasy, w którym lokomotywy żyją na wpół niczym chimery-potwory, ściany prawie oddychają w ciemnych wnętrznościach monstrum.

Dziś autobus wśród zieleni na bocznej drodze, ja w nim, jechał z miejsca A do miejsca B, przypominającego miasteczko na Mazurach, gdzie przesiadaliśmy się na chybotliwą łajbę o zapachu zastanej wody.

Czy tęsknota, czy zapowiedź…

Powrót

Po dwóch dniach nieobecności – wreszcie dziś w domu, po 23 wieczorem. W kuchni – tyka głośno, zawzięcie, pewnie nowy zegar. Szukam go wzrokiem na szafce, przy świetle lampki nad zlewem ukazuje się w końcu oparty na parapecie, duży niczym moja głowa. Sekundnik jak palec wskazujący zrywa się rytmicznie, by wylądować z drżeniem na kolejnej kropce. Chrzęści.

Kiedyś nocą, w bezradnej bezsenności, tykały dwa zegary, w oddaleniu kuchni i pokoju, a ich dźwięk w miarę tykania rozkruszał się na kółka zębate i zapadki, skryte wewnątrz, słyszalne w końcu, w otchłani mrocznej ciszy.

Teraz jeszcze widok pędzącego asfaltu i oparów mgły. Pęd zwalnia od kiedy wjeżdżam na podwórko. Ostatnie chwile są najmniej cierpliwe, tak trudno dotrzeć przez piętnaście metrów do drzwi, trudno przebrnąć przez plac by zamknąć bramę, z bagażnika wrzucić na się ciężki plecak; wyciągnąć klucze, stojąc już przed wejściem – to udręka. Zdjąć kurtkę i buty, włożyć kapcie, mnóstwo nieproduktywnych, zbędnych czynności, ciągnących się bez końca.

Pęd musi zwolnić przed snem. Sekundnik zwalnia, chrzęst zegara zwalnia, ja zwalniam, światło lampki zwalnia; nie myślę, nie czuję, żegnam dzień, żegnam bliskich, chłodno wręcz, wybaczcie… Jestem, myślę, lecz uciekam od czucia, by zapaść w spokój, w końcu może, w sen.

Dom nie jest by mieszkać

Powracają obrazy przesuwającego się asfaltu przed maską samochodu. Droga wysadzona drzewami, wśród bardzo szerokiego pola oświetlonego niskim, wieczornym słońcem. Zbliżamy się do skraju lasu. Tam urywa się światło, droga ginie w cieniu ciemności. Tylko ufność powstrzymuje przed naciśnięciem hamulca. Że ta droga jest i można tam jechać.

Witać się, i żegnać, w rytm odwiedzanych przyjaznych domów i przemierzanych setek kilometrów. Żegnać po to, by odzyskać wolność. Droga to wolność. Wolność to samotność. Wolność i samotność, radość z powitania i pożegnanie, to właśnie jest podróż.

Paul śmiał się z niedowierzaniem na tę diagnozę: dom nie jest po to, by w nim mieszkać, ale by do niego wracać. Tani romantyzm. Trudno. Z Paulem przejechaliśmy USA w poprzek. Przed wyjazdem wycinaliśmy z gazet kupony na tańsze jedzenie.

PS. Świerszcze grały jeszcze wczoraj. Chłód zabije je wkrótce. To może ostatni dzień ciepła, wnet nadejdzie nowy zapach wiatru. Jakże się cieszę, że to nie będzie studencka jesień.

Somehow I’ll find my way home

Drogi, polskie… Odkrywamy je inaczej, jedziemy tymi mniej znanymi, na mapie – żółtymi. Skręcające wśród wsi, ciągnące lasami, a już wyremontowane, za pieniądze z unii, gładkie, przyjemne. I przede wszystkim – puste. Jak z czasów, gdy w czwórkę i w Fiacie 126p, dwadzieścia pięć lat temu i z moją "poprzednią" rodziną, przemierzaliśmy je – te same, w tych samych miejscach, lecz nie takie same.

Siedemnastoletnia maszyna niesie nas z cichym pomrukiem, płyniemy wraz z nią od tankowania do tankowania. Nie odmawia nam tego, za co jesteśmy jej wdzięczni. Na koncie mieć akurat tyle, by zatankować kolejny raz – czegóż chcieć więcej…


Przeklęta

Przeklęta tęsknota. Ukrywająca się w snach o miejscach, w których jeszcze nie byłem. Nieznane ulice, zamazane twarze. Mijane skrzyżowania z nocnymi lampami, mijane szybko, samochodem najwyraźniej. Budzę się z odświętnym uczuciem, że byłem i znów dokonało się coś, nawet jeśli tylko we śnie. Ale to i tak nastąpi, przyjdzie ten moment z przeświadczeniem, że oto teraz właśnie, znów po raz pierwszy, gdzieś, ale nie po raz pierwszy, bo było już we śnie.

Zawsze lepiej tam, gdzie mnie nie ma. Miliony miejsc czekających na bycie kogoś, kto by tylko był, choć raz. Nigdy nie zgłębione otarcie się o powierzchnię, pierwsze wrażenie, ulotne, a i tak mnie uzależnia – od kolejnych…

Anonimowi ludzie, z ciągle podobnymi problemami. Jak należy sądzić – skategoryzowanymi, opisanymi już dawno przez innych. Lecz gdy wziąć pod lupę – wyłaniają się niepowtarzalne zmagania, bez szablonu: ludzki ból czy radość.

Te same, a jednak inne marzenia.

Budzę się, nie śpię, choć powinienem spać. Tęsknota nie pozwala zasnąć, rzeczywista lub wyimaginowana, wyidealizowana czy egoistyczna. Gonić za czymś, czy raczej uciekać – wygląda to tak podobnie…

Jednego kogoś

Jednego zwykłego człowieka! Który ze spokojem układa się do snu, przeczytawszy kilka akapitów, dajmy na to, powieści. I nie w głowie mu właśnie zapach topniejącego śniegu, którego warkocze, odnogi odchodzące z bruzdy, jak zęby ogromnego grzebienia, przeplatają się z miękką glebą zaoranego kiedyś, jesienią, pagórka. Gdyby tam iść – nogi do kolan obrosłyby błotem, zostawiającym ślady na i tak już nieświeżej bieli. Jednego człowieka, który nie pyta "wszystko w porządku?", nie wypatruje błogosławionej ciszy w oczach naprzeciwko, nie swoich, w tamtych brwiach czarnych wygiętych. Jednego człowieka, ratunku, prostoty zwykłości.

"Tatuś…" – to przez sen. Jedno "tatuś" – nigdy wcześniej nie oczekiwane.

Kogoś, kto nie wspomina wiosennego słońca, niesionego przez stację po torach kurzu, dalekich krzyków kogutów – z czasów, kiedy jeszcze tu były w zagrodach.  Niebieskiego, wełnianego sweterka na zgrabnym, kochanym wtedy z daleka, siedemnastoletnim, nieskazitelnym ciele; z łyśnięciami popołudniowego słońca, wpadającego do przedziału kołobrzeskiego pociągu, pomiędzy pędzącymi pniami, za oknem, sosen…

Jednego, który zapada w sen z pustką wyobraźni. Wesprzeć się na nim, uratować.

Migawki z odjazdu

Kiedyś miejsce pobytu rodziny wyznaczało ognisko domowe, zapalało się go wkrótce po przybyciu na miejsce, gasiło tuż przed wyjazdem. Dziś jest to… router Internetowy, takie małe pudełeczko z anteną, które wozimy ze sobą wszędzie, a do którego wpina się końcówkę miejscowej sieci. Zaś pudełeczko jest na tyle sprytne, że potrafi poradzić sobie z większością konfiguracji w różnych miejscach. Jako że dziś pakujemy się już definitywnie, to ostatni zostanie zapakowany router.

Jeszcze o jednym genialnym przedmiocie, tak o nim myślę, za każdym razem, gdy po niego sięgam – to dziecięce łóżeczko normalnej wielkości, wytrzymałe i bezpieczne, rozkładające się w piętnaście sekund, a po złożeniu zajmujące objętość nieco pogrubionego futerału od skrzypiec. Co tam Nagrody Nobla, co poezja i proza światowa, wynalazki i odkrycia! Takie łóżeczko – jakie tam są zawiasy, jakie wsporniki – tego nawet nie widać, bo ukryte pod ciemnoniebieskim materiałem, na którym namalowano tylko znaki – tu nacisnąć a tu popchnąć (ang. push, pull). A siateczka, delikatna, a której ciekawskie i szarpiące pazurki Beniamina nie były w stanie naruszyć…!

No i wreszcie, przedostatniej nocy, ukradziono nam pod blokiem antenę od CB radia. Przyznaję, traktowałem to jako pewnego rodzaju test… Bo antena na magnesie, aż się prosiło, ja nie schowałem, a z drugiej strony – bodaj najtańsza na rynku, i ktoś nie bardzo się znał, sięgając po tę taniochę i tnąc kleszczami kabel; będzie go musiał wymieniać, a to nie bardzo niemożliwe, bo antena raczej nierozbieralna, sztukowanie zaś nie ma sensu, więc, żałuję, nie na wiele mu się przyda. Amator – żeby kradł choć tak, by coś z tego mieć, a tak ani on ani ja.

No ale mam za swoje, przez chwilę myślałem naiwnie, że wreszcie kupię lepszą antenę, ale zaraz potem przypomniałem sobie, że mam gdzieś starą i niewiele lepszą, tyle, że nie na magnesie, więc ktoś nie od razu ukradnie, za to ja, gwoli oszczędności, nie kupię nic nowego i lepszego, więc będzie tak, jak było, tylko że teraz mam kłopot, bo trochę zajmie podłączenie tej nowej (starej), no i dziurę w samochodzie muszę zrobić… Choć auto stare to i tak wszystko jedno… Ale jednak… dziura to dziura, trochę szkoda…