Dlaczego piszę o pogodzie?

Sądzi się, że temat o pogodzie jest najgłupszy.

– O czym rozmawialiście?
– O pogodzie.

Trudno chyba lepiej wyrazić się o nudnej i niepotrzebnej rozmowie, która stała się nieporozumieniem.

Czytam mój poprzedni wpis (o pogodzie) i znów mam wrażenie, że próbowałem niepotrzebnie coś ugórnolotnić. Ten styl, składający się z powtórzeń – po co on komu?

Dzisiaj byłem w pokoju sprzątaczek – w „firmie”, gdzie pracuję. Z przyjacielską wizytą. Ale jak o tym napisać? Nie wiem. Czy to w ogóle da się oddać inaczej, jak po prostu przytoczyć dialog? Ale po co przytaczać dialogi, jakich miliony zdarzają się każdego dnia w miejscach takich, jak to. Dlaczego więc opisywać? Dlatego, że… wyobraźnia przywołuje tamte chwile, wraz z ciepłym, spokojnym uczuciem. W piwnicy dużego budynku, po powierzchnią ziemi, bez okna, przy niewielkim stoliku krytym ceratą, krzesłach, z których każde – inne, skrzypiącej drzwiami szafie, przekrzywionym lustrze z napisem „do pracy się nie spóźniamy”, pożółkłą lodówką, otwartą bombonierką, i twarzami, których nie znajdzie się w katalogach nawet tych najtańszych hipermarketów.

Przeczytałem dziesiątki felietonów, trochę mniej – wpisów na blogach różnych ludzi. Przeczytałem może setki tekstów, które miały „podnosić na duchu” albo „pouczać, jak żyć”. Oglądnąłem nie za dużo filmów, mających coś podobnego na celu. I teraz, na ich wspomnienie, dopada mnie przeczucie, że wszystkie one były zadziwiająco uproszczone, sztuczne.

Może droga do cieszenia się z tego, co po prostu jest (bez upiększeń i koloryzowania) wiedzie poprzez sztuczność. Której wpierw się nie dostrzegało, która nie uwierała, a koniec końców – objawiła swoje prostactwo. Ciekawe, że aby powiedzieć coś konkretnego, trzeba uprościć. Bo gdyby chcieć być dokładnym, wychodzi bebłanie.

Przed chwilą wiatr uderzył w nasze okna. Jakby wściekł się, jak człowiek, który potrzebuje odreagować. Mogę mu to wybaczyć, powiem więcej – zafascynował mnie. Zupełnie jak pani doktor inżynier, na moich studiach, dwadzieścia lat temu, gdy jednym ruchem zrzuciła wszystkie moje przybory kreślarskie na podłogę. Bo gdy coś przekroczy ostatnią granicę strachu, gdy już nie ma nic do stracenia, to miejsce przerażenia zastępuje fascynacja.

Dlaczego więc piszę o pogodzie? Bo próby oddania ludzkiej fascynacji bycia z drugim człowiekiem są skazane na niepowodzenie, akurat tego wieczoru. Dziś zawiozłem syna na trening piłki nożnej. I patrząc na niego, gdy biegał środkiem wielkiej sali gimnastycznej, czułem, że chciałbym, a nawet powinienem coś wyrazić. Ale, szczerze: przerasta mnie to.

Beniamin

Samobójczej odwagi

Pewna dziewczyna z obsługi muzeum posiadała dość dobrą wiedzę na temat malarstwa. Na tyle dobrą, że potrafiła wyliczyć niedoskonałości, niekonsekwencje i inne wady na obrazach, które wisiały w salach, które ona pilnowała. Patrzyła na zwiedzających, jak zachwycają się dziełami, a w głębi duszy myślała sobie, że ci ludzie nie znają się na malarstwie. Bo gdyby się znali, to by się tak nie zachwycali.

Kiedy stała w kącie, albo przechadzała się poważnym krokiem między gośćmi muzeum, przypominała sobie nieraz malarskie opracowania krytyczne. Konkretne akapity i sformułowania, demaskujące praktyki malarzy. Dziewczyna była nawet pewna, że sama potrafiłaby malować. I że pewnego dnia jej obrazy zawisną w muzeum, może nie tym akurat, ale na pewno gdzieś na wystawie.

Pilnując wystaw miała dużo czasu, i być może układała w myślach plany na kolejne swoje prace. Ale tego nikt nie wiedział i nie mógł być pewien. Może dziewczyna, kończąc pracę, wchodziła do swojej pracowni i spędzała tam długie, nocne godziny. Lecz nigdy nikt nie widział jej prac. Dlaczego?

Bycie artystą to tylko w niewielkiej części wyrażanie siebie – ciągłe, nieprzerwane, wręcz przymus, który nie pozwala spocząć. Bycie artystą to głównie pokazywanie tego, co się stworzyło, a tym samym – wstawienie siebie na ogląd publiczny. To duchowy ekshibicjonizm, to pokazywanie siebie – bezbronnego i wystawionego na ciosy. Aby się na to zdobyć tego trzeba albo głupoty i ignorancji, albo dziecięcej niewinności, wręcz naiwności, albo samobójczej odwagi. Dziewczyna z muzeum nie miała wystarczająco dużo żadnej z tych cech.

Zając

Mała awantura

Dziś wieczorem przechodziłem przez Rynek w Krakowie. Usłyszałem donośne wrzaski, dochodziły od strony ulic św. Anny i Jagiellońskiej. Poszedłem w tamtą stronę myśląc, że dzieje się coś niezwykłego, co warto będzie sfotografować. To okolice Uniwersytetu Jagiellońskiego, a dalej znajduje się Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Niekoniecznie więc mogła to być po prostu awantura na ulicy; pomyślałem, że może jakiś performance, studenci ćwiczą spektakl przy otwartym oknie albo coś w tym stylu. Zadziwił mnie wyjątkowo silny głos, podejrzewałem nawet, że to dorosły mężczyzna.

Moim oczom ukazało się małe dziecko stojące na chodniku. Obok niego kucała kobieta, próbując dzieciakowi coś tłumaczyć. Dziecko wyglądało rzeczywiście na dwuletnie i krzyczało przeraźliwym i strasznym głosem, o które nigdy bym je nie podejrzewał (a mam dwoje starszych dzieci). Dźwięk odbijał się od wysokich kamienic Starego Miasta.

Wokół tego miejsca zrobiło się dziwnie pusto. Gdy dochodziłem, dzieciak zamachnął się szerokim sierpowym w kierunku matki. Skierowałem się prosto na niego, pomyślałem, chyba bez sensu, że może mógłbym jakoś wesprzeć kobietę, która zaczęła tracić cierpliwość. Ale w tym momencie pojawił się mężczyzna, który wysiadłszy z samochodu, wziął dzieciaka, posadził go na tylnym siedzeniu i zamknął drzwi.

Szanowna Pani

Piszę do Pani, ponieważ chcę napisać. A każdy ma prawo napisać do każdego, nie spodziewając, że popełni afront, jeśli tylko przestrzega, rzecz jasna, określonych zasad. Tak więc zwracam się do Pani tak, jak przyjęła nasza kultura zwracać się do ludzi, których praktycznie się nie zna. Bo czy można nazwać „poznaniem” dwukrotne spotkanie w gabinecie lekarskim?

Chcę napisać. I to jest moja decyzja, być może kaprys, zachcianka. Nie musiałbym zresztą wysyłać tego listu, i w innych okolicznościach tego bym nie zrobił. Ale zrobię, ponieważ w trakcie tych minut mniej niż trzydziestu, które przyszło nam w sumie spędzić w jednym pomieszczeniu, zyskałem przekonanie, że mogę ten list wysłać. Dodatkowe tłumaczenie – dlaczego, jak, na jakiej podstawie – jest niepotrzebne. Wątpię, czy mógłbym się pomylić aż tak bardzo. Po prostu wiem, że Panią ten list nie wytrąci z równowagi, co najwyżej potraktuje go Pani przyjmując po prostu do wiadomości, jak artykuł w gazecie codziennej. Nie przeszkadza mi to wcale. A jednak pozostaje we mnie pewna nadzieja, że choć trochę Panią ucieszy, i właśnie dla tej możliwości, wcale prawdopodobnej, zdecydowałem się go wysłać.

Przyszedłem do Pani z problemem zdrowotnym i tak się spotkaliśmy. A jednak i Pani i ja nie należymy do osób, które potrafią bezwzględnie ukrywać swoje nastroje. A Pani nie była w najlepszym. I Pani wie, że ja to wiedziałem. Odczułem go na sobie, Pani zauważyła, a nie chciałaby tego Pani. Obok zwykłej rozmowy lekarza z pacjentem toczyła się jednocześnie inna, poprzez napięcie i intonacje głosu, zawieszanie słów, drobne ruchy głowy, marszczenie brwi, podnoszenie kącików ust. I spojrzeniami, rzecz jasna. Minuta po minucie stygło Pani zniecierpliwienie, łagodziłem płynące w moją stronę kolczaste zwroty. Pani wie, że ja wiem, i Pani wie, że ja wiem, że Pani wie o tym również. I mogę przypuszczać, że potem, gdy uśmiechała się Pani już częściej, prawie zapomniała Pani o tym drobnym uchybieniu swojemu profesjonalizmowi. Tak, proszę zapomnieć, zresztą ja w tym momencie też już nie pamiętam.

Wspominając Panią wiem, że otrzymawszy ten jeden list nie zdziwi się Pani i nie zasmuci z tego powodu, że będzie ostatnim. Choć może przez chwilę pomyśli Pani, że mogłyby być ich więcej. Wraz z biegiem lat przyzwyczajamy się do tego, że drobnymi wyobrażeniami urozmaicamy i umilamy sobie codzienność. Wiedząc, że wyobrażenia nam wystarczą. Czuję się zatem zupełnie bezpieczny, a nie mając nic do stracenia, piszę i wysyłam.

Przejdę do głównego powodu tego listu, którego jeszcze nie nadmieniłem. Wszystko, co napisałem do tej pory, było wstępem, ponieważ rozważania na temat samego pisania nie mogłyby być wystarczającym dla niego powodem. Tak więc – przypominam sobie Pani diagnozę, która wcale nie była związana z układem nerwowym, mięśniowym ani kostnym, choć właśnie z tego rodzaju problemami do Pani przyszedłem. Gdzieś pomiędzy słowami opisującym mój stan zdrowia, wtrąciła Pani jedno zdanie. „Chciałby pan zwolnienie? Pana żona na pewno się ucieszy”. Na moje lekkie zdziwienie dodała Pani: „wygląda pan na domatora”.

Oprócz zdziwienia, większość mężczyzn, słyszących taką o sobie opinię, nawet spośród tych, którzy w pełni na nią zasługują, obruszyłoby się w pierwszej chwili. Tak i ja. Powody owego obruszenia są dosyć stereotypowe, nie ma potrzeby ich tutaj wymieniać. Zresztą nie chodzi o dociekanie, czy i na ile Pani opinia odpowiada prawdzie. Mógłbym przecież argumentować, że tytuł doktora nauk medycznych w zakresie nerwów, a nawet mięśni i kości, nie daje powodu do słuszności Pani diagnoz charakterologicznych. I tak dalej i tak dalej, argumentów znalazłoby się dużo, dla kogoś, kto chciałby kontynuować tradycję interseksualnych sporów. Ja jednak, tym razem, nie miałem na to chęci. Sam nie wiem dlaczego, może – po prostu – z powodu bolącego kręgosłupa.

Dwa tygodnie minęły od tamtej wizyty. W trakcie których, niejako siłą rzeczy, spowodowaną zwolnieniem lekarskim, byłem domatorem, nawet jeśli kwestia czucia się nim pozostawała nierozstrzygnięta. Dwa tygodnie, podczas których nerw kulszowy litościwie pozwalał mi zawodzić dzieci do szkoły i przedszkola, potem je odbierać. Nauczyłem się sprawdzać córce zadania domowe, oraz unikać kłótni z synem, który każde zdanie rozpoczyna od „nie”. Teraz szybciej kończę mycie naczyń, potrafię też jednym rzutem oka ocenić, który z artykułów w lodówce zbliża się do terminu ważności. Wiem, że pranie i prasowanie robi się między trzynastą a piętnastą, bo wtedy prąd jest tańszy.

Ale to tylko szczegóły. Jest coś, czego nie umiem do końca wytłumaczyć. To drobne przebłyski, wspomnienia. Przechodząc przez przedpokój, albo rozkładając deskę do prasowania, widzę czasem Tatry Wysokie, albo białe płachty żagli, na szerokiej połaci Śniardw. Innym razem są to nieregularne, krzywo stojące słupy wzdłuż ukraińskiej drogi, albo samotne studnie na równinach Mołdawii. Są też i motorowe łodzie, do których podpływałem na Lake Michigan, zacumowane nie tak daleko od plaży. Wspominam zimne poranki i parę uciekającą z ust w Yellowstone Park, a także klimatyzowane sale w Poitiers, we Francji. Pamiętam szrot w Niemczech, na którym szukałem starych, samochodowych części. Te wspomnienia, same w sobie, nie są czymś dziwnym, przecież to miejsca, w których kiedyś byłem. Lecz ciekawe jest to, że pojawiając się na tle domowych ścian, nie wzbudzają we mnie nieprzebranej nostalgii. Tak, jakby wszystko było na swoim miejscu, i ja też, właśnie tutaj, gdzie teraz jestem.

A w domu… domowe rozmowy. Dziecięce opowiadania o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Obserwacje. Duże odkrycia i małe, ale wielkie tragedie. Drobne gesty, ledwo widoczne spojrzenia. Tak, są dziecięce kłótnie, wrzaski, awantury. Gonitwy małych nóg na przestrzał mieszkania, że trudno wytrzymać. Ale to wszystko jest mi znajome, i zanim coś wypowiem, wiem, a wcześniej – czuję, że to już kiedyś widziałem. Bo oglądam samego siebie – w lustrze czworga małych oczu.

Od jutra wracam do pracy i czeka mnie trudny tydzień. Wytężona praca do piątku, a potem – dalej – w sobotę i w niedzielę. I powroty, gdy z pościeli będą już dobiegać spokojne oddechy. Dlatego podjąłem decyzję. Jeszcze ten tydzień, a potem wracam do domu. Nie, nie na zwolnienie lekarskie. Na jakieś dziesięć lat. A potem zobaczę. I tak naprawdę – piszę do Pani, żeby podziękować. Miała Pani rację. Ja tego nie wiedziałem, że moje miejsce może być gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem. I choćby z tego względu winien byłem Pani ten list. I teraz już wiadomo, dlaczego nie ma potrzeby pisania następnych.

Dlatego wspominając tamte dwie wizyty w Pani gabinecie, pozdrawiam Panią serdecznie. Myślę, że nie spotkamy się więcej, więc życzę Pani sukcesów zawodowych i powodzenia w życiu osobistym.

Chociaż… podobno ból nerwu kulszowego powraca… 

Głaskanie na dobranoc

Dzieci usypiają, a ja je głaszczę. Głaszczę po czym mogę, co wystaje poza kołdrę – po czole, policzkach, po ramieniu. Chwytam za dłoń. Pamiętam, tak głaskała mnie mama. A mamę głaskała pewnie jej mama. Czy tata głaskał, raczej nie sądzę.

Głaskanie na dobranoc ma w naszej rodzinie tradycję. Głaszczemy i już. Córka przyjęła to od razu ze zrozumieniem. Syn nie bardzo lubił, kiedy go głaskał ojciec, czyli ja. Ale nie miał nic przeciwko temu, żeby głaskała go mama. Lecz w końcu i do głaskania ojca się przyzwyczaił, choć przez pewien czas zachowywał się tak, jakby nie chciał być głaskany, ale jednak chciał. W sumie nie miał innego wyjścia, jak się przyzwyczaić, a nawet polubić. Tradycja to tradycja, u nas w rodzinie się głaszcze.

Teraz, po latach przyzwyczajania, dzieci akceptują głaskanie. Pierwszy usypia syn, to jego równy i zdecydowany oddech rozlega się w pokoju dzieci. A mimo tego, że już śpi, jego dłoń delikatnie odpowiada na głaskanie i zaciska się nawet na dłoni rodzica.

Córka usypia trudniej. Nie wiadomo do końca, czy głaskanie jej pomaga czy przeszkadza. Ale głaskana – tuli się, podnosi do góry barki, rozciąga usta w szerokim uśmiechu i roziskrza oczy. Rzeczywiście, to nie musi pomagać w zasypianiu.

Wreszcie śpią oboje. Mogę już nie głaskać, ale jeszcze przesuwam dłonią – na ich głowach wyczuwam włosy, na dłoniach wyczuwam różnice skóry – chłopak ma delikatniejszą, a córka twardszą. No dobrze, obowiązek spełniony. Kończę głaskanie na dzisiaj, wychodzę i przymykam drzwi.

Powrót do przeszłości, i co z tego wynika…?

Poszukuję jakiegoś starego programu komputerowego i przeglądam płyty CD i DVD. Przy okazji odnajduję wielką historię… To znaczy – historię, która kiedyś była codziennością, a teraz, z perspektywy czasu wydaje się wielka. Choć w porównaniu do tego, co dzisiaj, jest raczej mała.

Na starych płytach znajduję programy komputerowe, które archiwizowałem, bo wtedy były ważne. Dziś nie mają żadnego znaczenia. Znajduję też efekty mojej pracy na komputerze – projekty graficzne, skład tekstu kolejnych numerów „Wędrówki”. Wszystko to dziś jest archaiczne.

To wręcz śmieszne. A minęło około dziesięciu lat, „tylko”. Dziś już nie archiwizuję danych na płytach, to nie ma sensu. Na półce, zamiast segregatorów na DVD, mam cztery dyski po 2 terabajty każdy. Na każdym zmieści się 470 płyt DVD (słownie: czterysta siedemdziesiąt). Jeszcze półtora roku temu miałem całe archiwum zdjęć na płytach DVD, w dwóch kopiach, po około 180 płyt każda kopia. Dziś podłączam dysk do komputera i mam wszystkie zdjęcia w jednej chwili.

Właśnie kopiuję 180 filmików o mojej córce, które zaczęliśmy kręcić jeszcze przed jej narodzeniem. Na przykład – badanie USG. Sara macha do nas nóżkami z ekranu. Potem – mnóstwo ujęć – Sara podczas kąpieli, Sara robi to, robi tamto. Wiadomo – pierworodne dziecko.  Zastanawiam się, czy będzie kiedykolwiek czas, aby te archiwa oglądać. Czy nie będzie to bolesne. I ma sens tworzenie kopii rzeczywistości w postaci zdjęć i nagrań. Czy przede wszystkim nie powinniśmy pozostać na tym, co pozostało w naszej pamięci?

Jeśli pożyję następne dziesięć lat, to co pomyślę o tych moich dzisiejszych dyskach, które wtedy będą szmelcem? Ale to mniej ważne, co pomyślę. Ważniejsze rodzi się pytanie – dokąd zmierzam? Czy chcę tworzyć kopię rzeczywistości, taki „świat równoległy” do tego, w którym żyję? Czy chcę grzebać się w przeszłości, czy coś to da? Może tak. Przecież oglądam mnóstwo filmów dokumentalnych, dzięki nim przechodziły mnie ciarki, gdy patrzyłem na zbrodnie Stalina czy Hitlera.

To bardzo ciekawe, bo zdaje się, że dzięki technice człowiek tworzy to, o czym zawsze marzył – o możliwości cofnięcia się w czasie.

Wspomnienie

Z pracy do domu, o północy. Chłodne powietrze wyczekuje śniegu. Tylko patrzeć. Opływa samochód z innym dźwiękiem. Inaczej niesie odgłos kroków – tych samych, na tej samej ulicy.

Gdy zgasną światła w garażu i ucichnie motor, trzeba zamknąć bramę. I dotknięcia podeszwami zwykłej ziemi też inaczej słychać, twardo, sucho. Na rogu domu jest pokruszony zakręt chodnika. Najeżdżają na niego opony samochodów. Był pokruszony i trzydzieści lat temu, choć nie ten sam. Z tego zakrętu wypadały dzieci na rowerach, wcześniej brały rozpęd wzdłuż chodnika. Potem hamowały na środku podwórka, latem, wzniecając obłoki kurzu. Z okna kuchni wołała babcia, chyba szukała argumentu przeciw, i znalazła, że wywieszone pranie się zakurzy.

Żyć w tym samym miejscu, w którym się dorastało. Znało każdy kamień, omijało dziecięcym rowerkiem dziury po kałużach i wystające kamienie. Słyszeć głos babci nawet teraz, po północy, jakby nad podwórkiem ciągle świeciło tamto słońce, a ona dosypywała łopatką węgla pod podkowę, w kaflowym, kuchennym piecu.

To może boleć, ale jeszcze nie najmocniej. Mocniejsze jest deja vu, gdy syn wsiada na rower, a ojciec widzi siebie, ściskającego rączkami małą kierownicę. I już chciałby wołać „babciu, babciu”, ale głos grzęźnie mu w gardle, bo to przecież nie ma sensu.

Rodzic, typ „trudny”

miejscowość, 21 października 2013

Szanowna Pani

… ….

Piszę do Pani w związku z zadaniem domowym mojej córki, Sary. Temat zadania brzmiał: „Las, mój przyjaciel”.

Córka przekazała mi, że część wypracowania oceniła Pani jako niezgodną z tematem. Domyślam się, że chodzi o tę część, w której Sara wymienia to, co lubi w lesie.

Przyznam, że część ta powstała z mojej inspiracji. Uosobienie lasu jako przyjaciela zwróciło mnie w stronę dociekania, na czym polega przyjaźń. Otóż sednem przyjaźni nie są nakazy, zakazy i obowiązki. Podstawowym powodem są dobre uczucia, wynikające z fascynacji pewnymi cechami. To bardzo ważne, byśmy umieli wyrazić, co lubimy i co nam się podoba w przyjacielu. Sara właśnie to zrobiła w swoim zadaniu domowym. Dopiero konsekwencją tych dobrych uczuć jest chęć opieki, niesienia pomocy.

Uważam, że Sara nie tylko nie odeszła od tematu, ale sięgnęła do niego głębiej.

Pozdrawiam bardzo serdecznie

Piotr K.

Pisząc poprzednie wpis

siedziałem w sypialni u dzieci. Choćby po to, by słyszeć ich oddech, śpiących, który przypomina mi o tym, że dziś rano pisałem z córką wypracowanie, a z synem – byłem w parku na rowerach.

Beniamin w parku

Pamiętam, jak usiadł na ławce i zaczął o czymś myśleć. I mnie się pomyślało, że to jego myślenie wymyka się wszelkim reżyserskim zabiegom, planom, manipulacjom. Że ja, jako ojciec mojego syna, mogę w tym zamyśleniu uczestniczyć tylko w domyśle, że stykam się z tajemnicą. Że mogę mieć o niej pojęcie, ale niezbyt duże, i że mogę ją wesprzeć, ale nie za bardzo.

Pozostaje przekonanie, że w sumie jesteśmy podobni, i że jeśli nawet nie wiemy, jak to jest, o czym właśnie myślimy, co przeżywamy, to w sumie nie jesteśmy daleko od siebie.

Na zamach trzeba sobie zasłużyć

Nie wytrzymałem, i świadom tego, że tracę czas i siły, naładowany energią płynącą z wysłuchiwania bzdur, zasiadłem do klawiatury. A to dlatego, że u rodziców był włączony telewizor i dyskutowali tam; a kilka dni wcześniej, czekając w pewnym sekretariacie i nie mając co robić, przeglądałem nieopatrznie gazety, leżące tam na stoliku. Powrócił znów zamach smoleński.

Nie będę się powtarzał, a ponieważ ten tekst cieszy się większym niż inne moje teksty zainteresowaniem, lojalnie informuję Was, że znajdziecie go tutaj. (Patrzę teraz na statystyki – o kurcze, aż 147 polubień na facebooku, nigdy nie zbliżyłem się nawet do połowy tej liczby)

No dobrze, ale wracając do tego, co naprawdę ważne – zdjęcie, które wywołuje we mnie nostalgię. Bo:

– córka na tym zdjęciu już nigdy nie będzie taka, jak pięć lat temu, gdy miała trzy,
– obraz bezlistnych drzew i wypłowiałego krajobrazu to odejście lata (15 listopada 2008), anonsuje bezimienną jesień, dziwnie ukochaną, czułą swoim chłodem, i tę pustkę-ulgę; powolne, znieczulone odchodzenie, uwodzące subtelnym, ledwo wyczuwalnym czarem dymów z pól, z którymi chciałoby się wraz ulecieć,
– obraz torów to podróże w poszukiwaniu czegoś, nawet jeśli to coś, albo raczej ktoś, siedziała właśnie obok w przedziale, tylko wtedy nie umiałem się do niej zbliżyć; zresztą na całe szczęście; ale tęsknota pozostaje w swej czystej postaci, oderwana od osób i zdarzeń; a wiadomo, że odruchy utrwalone w młodości pozostają na resztę życia, nawet jeśli ich źródło zostało już dawno zaspokojone,
– i wreszcie – bałagan zapamiętany ze szczęśliwego dzieciństwa, przesądza o tym, że przystrzyżony trawnik i asfalt bez dziur nigdy nie będą moimi. Nigdy.

 

Dziecko na torach

Na koniec emocjonującego dnia chciałoby się może połknąć ze trzy piwa, na znieczulenie i błogość, ale czy nie jest ciekawsze usypiać właśnie z tym uczuciem i obrazem, dręczyć się rozmyślnie, do końca, do ostatniej myśli przed snem; to lepsze niż piwo.