Spacer wzdłuż Wisły w Krakowie. Schodzi mgła.
Spacer wieczorem, do domu, w którym nocuję od tygodnia. Od piętnastu lat zmieniło się to, że na tej ulicy powstał warsztat naprawiający samochody, w tym – te małe, Smarty. Reszta – bez zmian.
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
Spacer wzdłuż Wisły w Krakowie. Schodzi mgła.
Spacer wieczorem, do domu, w którym nocuję od tygodnia. Od piętnastu lat zmieniło się to, że na tej ulicy powstał warsztat naprawiający samochody, w tym – te małe, Smarty. Reszta – bez zmian.
Autoportret w oknie tramwaju
Od poniedziałku śpię w Krakowie. W tym samym domu i rodzinie, gdzie mieszkałem podczas studiów. Tutaj kiedyś pomagałem budować studio dźwiękowe, tu nagrywaliśmy audycje, montowałem materiały nagrane gdzieś na mieście. Tu zebrałem niezliczoną ilość wrażeń i doświadczeń. Ten dom był centrum życia dużej grupy ludzi – mogli tutaj przyjść o każdej porze dnia i nocy. To cud, że zdawałem jakieś egzaminy na studiach, mieszkając w takim centrum życia towarzyskiego.
Centrum pozostało centrum do dziś. Wracam jednak do niego z innej perspektywy. Myślałem, że dopadnie mnie nostalgia, i dreptanie tymi samymi ścieżkami wzbudzi we mnie dreszcze. Ale jakoś nie. Choć zamykam te same drzwi, które zamykałem przez sześć lat, a było to szesnaście lat temu. Idę tym samym chodnikiem, przechodzę obok tego samego sklepu, wsiadam do tramwaju na tym samym przystanku. Po drugiej stronie alei jest poczta, z której dzwoniłem do Rumunii, do mojej przyszłej żony, a kiedy przez pomyłkę połączono mnie do sąsiadów, łamanym rumuńskim próbowałem wytłumaczyć, kim jestem i do kogo dzwonię.
Tamtych chwil już nie ma, ale są inne, teraz. Nigdy nie będzie tak, jak przedtem. Ale przecież to, co mam teraz, wzięło z tego, co było kiedyś. Żyją we mnie wszystkie tamte chwile. Przenikam sobą te wszystkie lata, tworzę sumę mojej historii, czy tego chcę, czy nie. Co z tego wynika…? Jeszcze nie wiem, ale coś przeczuwam…
Ostatniej nocy nie było widać gwiazd z podwórka. Zakryły je lekkie chmury, podświetlone światłami miasteczka. Za to znów chrzęściło pod stopami. Można być wdzięcznym, gdyż wtedy nie tonie się w błocie. Ciekawe, że ludzie, którzy otrzymują wymarzony kawałek własnej ziemi, szybko starają się go przykryć – betonem lub kostką brukową.
Był też ten zapach powietrza z przedwiośnia, które tu się zaplątało. Idąc do bramy i z powrotem zastanawiałem się, jak długo będę go odczuwał, i czy będzie powodował coraz większą nostalgię, jak teraz. A może ktoś mnie oszczędzi i tuż przed śmiercią przestanę odczuwać zapachy.
To było już… dawno temu. Od czasu, gdy przeniosłem się do Krakowa, zacząłem studia oraz szkołę muzyczną jednocześnie, a piątek wieczór przestał być tym piątkowym wieczorem, który był do tamtej pory. Właśnie w piątek wieczorem były jeszcze wolne godziny ćwiczeń na organach, w szkole. Podobnie jak w sobotę rano. W sobotę zresztą czasem szedłem do Pijarów, pograć w kościele. Opłacało się więc pozostać w Krakowie, zamiast jechać do domu, i poćwiczyć.
Potem szybko kończyła się sobota i zastanawiałem się, czy warto jechać do domu tylko na niedzielę. No i nie jechałem. W poniedziałek od rana zaczynała się gonitwa, w której, pewnego roku, nie udało się ustawić wszystkich zajęć – w czasie od poniedziałku do piątku, w godzinach od 8 rano do 9 wieczorem. Zastanawiam się teraz, jak to możliwe, że zdawałem z klasy do klasy, ćwicząc na instrumencie tak niewiele. Zresztą po pierwszym roku, przerażony liczbą tyłów, zostawiłem studia, żeby zacząć je potem dwa lata później.
Tak więc spokojny wieczór, półgodzinna kąpiel, przesiadywanie do późna zniknęły z mojego życia. Nie od razu to zauważyłem, tyle było innej pracy. To się stało niejako samo, bo tak trzeba było. Ale wreszcie poczułem stratę.
Przez kilka lat żyłem myślą, że to tylko tak na chwilę – życie w takim tempie i w ciągłym strachu, że nigdy nie nie nadążam. A życie w żelaznym harmonogramie było nie dla mnie, zrozumiałem to wiele lat później. Bo na przekór, zamiast robić to, co należy, zajmowałem się z większą pasją sprawami, których nie musiałem robić. Zajęcia jazzowe, tworzenie audycji radiowych, organizowanie comiesięcznych spotkań ludzi z południa Polski.
Zasypiając wieczorem prosiłem o jakiś sen. Moja wolność była w tych snach, tam mogłem robić, co chciałem, byłem wolny. I myślałem, że to tylko tak na chwilę, na parę lat, byle dociągnąć do końca.
Ale w taki styl życia się wrasta. Potem nie można tak łatwo przerwać. Przestaje się być ze sobą i z ludźmi. Nie umie się żyć inaczej. Ciekawe, że odpoczynku, luzu, trzeba się uczyć, one nie przyjdą same.
Dziś wracam do tych piątkowych wieczorów, sprzed dwudziestu pięciu lat. No i fajnie jest.
Przy przystanku, który jest koło cmentarza, ciągnie się mur. Cmentarz wznosi się na zboczu pagórka (bo teren jest pagórkowaty), a przy samym przystanku mur schodzi w dół, odsłaniając stojące za nim, powyżej, mogiły. Za nimi wyrasta wielka kaplica, z dzwonnicą. Czekając na autobus i patrząc z dołu, można ocenić, że właśnie dzwonnica góruje nad cmentarzem, ale nie do końca jest to prawda. Bo cmentarz i cały obszar porośnięty jest niemłodymi już, ale wysokimi drzewami.
Trzy z nich stoją akurat tak, że patrząc z przystanku można mieć wrażenie, że konkurują z wieżą. Są starawe i jedno przed drugim – bardziej zniszczone. Przetrzebione, iglaste gałęzie wyrastają nieregularnie i wąsko, jakby chowały się przed wichurami, które tutaj przecież się nie zdarzają. Jakby nadłamywał je ciężki śnieg i lód, ale i tego tu nie widziano. Strzeliste, potargane drzewa wkrótce obejmie plan wycinki.
Dmuchnął lekki powiew, zatańczyły z powietrzu drobniutkie igiełki śniegu, przybyłe nie wiadomo skąd, w tym ostrawym mrozie. Przesłoniły lekko zmartwiałe drzewa, a przechodzień, który właśnie zadarł głowę do góry i objął je wzrokiem, i dumną dzwonnicę, mógłby odczuć, że wcale nie czeka na przystanku na autobus. I nie pojedzie zaraz do pracy by wykonywać codzienne obowiązki.
Przeciwnie. Byłby przez mgnienie oka pewien, że oto stoi na granicy lasu i kosodrzewiny, a w powietrzu wirują płatki zmrożonego śniegu, zdmuchnięte ze szczytów skalnych. I te wysokie, stare i zniszczone drzewa, które wydają się jak na wyciągniecie ręki, są tak samo niedostępne, jak granie łańcuchów górskich, tak wyraźnych na tle nawet chmurnego nieba, gdy zadrzeć głowę.
Poszukuję jakiegoś starego programu komputerowego i przeglądam płyty CD i DVD. Przy okazji odnajduję wielką historię… To znaczy – historię, która kiedyś była codziennością, a teraz, z perspektywy czasu wydaje się wielka. Choć w porównaniu do tego, co dzisiaj, jest raczej mała.
Na starych płytach znajduję programy komputerowe, które archiwizowałem, bo wtedy były ważne. Dziś nie mają żadnego znaczenia. Znajduję też efekty mojej pracy na komputerze – projekty graficzne, skład tekstu kolejnych numerów „Wędrówki”. Wszystko to dziś jest archaiczne.
To wręcz śmieszne. A minęło około dziesięciu lat, „tylko”. Dziś już nie archiwizuję danych na płytach, to nie ma sensu. Na półce, zamiast segregatorów na DVD, mam cztery dyski po 2 terabajty każdy. Na każdym zmieści się 470 płyt DVD (słownie: czterysta siedemdziesiąt). Jeszcze półtora roku temu miałem całe archiwum zdjęć na płytach DVD, w dwóch kopiach, po około 180 płyt każda kopia. Dziś podłączam dysk do komputera i mam wszystkie zdjęcia w jednej chwili.
Właśnie kopiuję 180 filmików o mojej córce, które zaczęliśmy kręcić jeszcze przed jej narodzeniem. Na przykład – badanie USG. Sara macha do nas nóżkami z ekranu. Potem – mnóstwo ujęć – Sara podczas kąpieli, Sara robi to, robi tamto. Wiadomo – pierworodne dziecko. Zastanawiam się, czy będzie kiedykolwiek czas, aby te archiwa oglądać. Czy nie będzie to bolesne. I ma sens tworzenie kopii rzeczywistości w postaci zdjęć i nagrań. Czy przede wszystkim nie powinniśmy pozostać na tym, co pozostało w naszej pamięci?
Jeśli pożyję następne dziesięć lat, to co pomyślę o tych moich dzisiejszych dyskach, które wtedy będą szmelcem? Ale to mniej ważne, co pomyślę. Ważniejsze rodzi się pytanie – dokąd zmierzam? Czy chcę tworzyć kopię rzeczywistości, taki „świat równoległy” do tego, w którym żyję? Czy chcę grzebać się w przeszłości, czy coś to da? Może tak. Przecież oglądam mnóstwo filmów dokumentalnych, dzięki nim przechodziły mnie ciarki, gdy patrzyłem na zbrodnie Stalina czy Hitlera.
To bardzo ciekawe, bo zdaje się, że dzięki technice człowiek tworzy to, o czym zawsze marzył – o możliwości cofnięcia się w czasie.
Dziesięcioletni dzieciak siada przy pianinie i zaczyna grać. Dziś mu nawet wychodzi. Nie ma przed sobą nut, nie gra nawet z pamięci. Sam jeszcze nie wie, jakie klawisze naciśnie za chwilę. Lecz gra.
Kiedy próbował grać przed miesiącem, zabrzmiało kilka akordów, posnuła się melodia, lecz nagle chłopak uderzył dłonią w białe i czarne klawisze, i wstał szybko, zostawiając w pokoju samotny instrument. Teraz melodia nie kończy się, choć przemijają kolejne motywy, rozwijane i zanikające.
Chłopak nie wie, dlaczego ciągle gra akurat dzisiaj. Przed godziną wrócił z wakacyjnej wyprawy, długo siedział na tylnym siedzeniu rodzinnego samochodu, wpatrzony w krajobraz, znudzony w końcu. A jeszcze wczoraj patrzył przez okno małego drewnianego domu w lesie, w którym nigdy przedtem nie był. Przez piaszczysty las chodził codziennie do krótkich wydm, gdzie zaczynał słyszeć szum, zanim jeszcze pojawiły się fale.
Którejś nocy lekki domek domek trząsł się pod uderzeniami burzy, jak zły sen, bo rankiem ledwo pozostały szybko znikające kałuże, w ciepłych promieniach słońca. Powstało na długo wcześniej, zanim mały wyglądnął znów przez okno.
Plażowy latawiec wspiął się wysoko, nie do wiary, jak wysoko może wznieść się zwykły latawiec, trzymany na żyłce tak długiej, że szybko znika z oczu. Czy rzeczywiście jego dłoń i latawiec, taki niewielki, tam wysoko, mają coś ze sobą wspólnego, wspólny los połączony przezroczystą żyłką.
Na kempingu, w sąsiednim domku, był kolega. Grali razem w piłkę, między wysokimi sosnami była rozwieszona siatka. Butami, żłobiąc rowki w ściółce, wyznaczali sobie plac gry. Kolega wyjechał pierwszy, z rodzicami, tak jak wszystkie dzieci, które przyjechały tu na wczasy.
Teraz, kiedy gra na pianinie, nie wie, dlaczego układają mu się melodie, i choć jedne się kończą, to ciągle zaczynają nowe. I ma wrażenie, że mógłby tak grać bez końca, ale i tego nie wie, że to tylko wrażenie. I oczywiście nie sądzi, że może być to jakaś sonata, koncert (na pianino), suita, czy choćby miniatura albo etiuda, bo nie za bardzo ma pojęcie, co to sonata i czym się różni od etiudy.
Po trzydziestu latach znów siada do pianina i znów zaczyna grać. I jeśli motywy pojawią się znów, tak po prostu, to on wie, dlaczego. Po trzydziestu latach, na klawiaturze, przywołuje latawca na przezroczystej żyłce, zapach igliwia leśnego boiska, szum fal, który rozbrzmiewa od krótkich wydm. I codzienny spacer przez piaszczysty las. Że to wciąż żyje, że wprawia w ruch palce, o tym nawet boi się pomyśleć. Bo tak na zdrowy rozum, to wydaje się niemożliwe.
Nie wytrzymałem, i świadom tego, że tracę czas i siły, naładowany energią płynącą z wysłuchiwania bzdur, zasiadłem do klawiatury. A to dlatego, że u rodziców był włączony telewizor i dyskutowali tam; a kilka dni wcześniej, czekając w pewnym sekretariacie i nie mając co robić, przeglądałem nieopatrznie gazety, leżące tam na stoliku. Powrócił znów zamach smoleński.
Nie będę się powtarzał, a ponieważ ten tekst cieszy się większym niż inne moje teksty zainteresowaniem, lojalnie informuję Was, że znajdziecie go tutaj. (Patrzę teraz na statystyki – o kurcze, aż 147 polubień na facebooku, nigdy nie zbliżyłem się nawet do połowy tej liczby)
No dobrze, ale wracając do tego, co naprawdę ważne – zdjęcie, które wywołuje we mnie nostalgię. Bo:
– córka na tym zdjęciu już nigdy nie będzie taka, jak pięć lat temu, gdy miała trzy,
– obraz bezlistnych drzew i wypłowiałego krajobrazu to odejście lata (15 listopada 2008), anonsuje bezimienną jesień, dziwnie ukochaną, czułą swoim chłodem, i tę pustkę-ulgę; powolne, znieczulone odchodzenie, uwodzące subtelnym, ledwo wyczuwalnym czarem dymów z pól, z którymi chciałoby się wraz ulecieć,
– obraz torów to podróże w poszukiwaniu czegoś, nawet jeśli to coś, albo raczej ktoś, siedziała właśnie obok w przedziale, tylko wtedy nie umiałem się do niej zbliżyć; zresztą na całe szczęście; ale tęsknota pozostaje w swej czystej postaci, oderwana od osób i zdarzeń; a wiadomo, że odruchy utrwalone w młodości pozostają na resztę życia, nawet jeśli ich źródło zostało już dawno zaspokojone,
– i wreszcie – bałagan zapamiętany ze szczęśliwego dzieciństwa, przesądza o tym, że przystrzyżony trawnik i asfalt bez dziur nigdy nie będą moimi. Nigdy.
Na koniec emocjonującego dnia chciałoby się może połknąć ze trzy piwa, na znieczulenie i błogość, ale czy nie jest ciekawsze usypiać właśnie z tym uczuciem i obrazem, dręczyć się rozmyślnie, do końca, do ostatniej myśli przed snem; to lepsze niż piwo.
(Uwaga! Przed czytaniem dalej należy włączyć muzykę, która jest tutaj)
Tak, przyznaję się, są ich tysiące, ale głównie dlatego, że fotografowałem też śluby moich przyjaciół. A takich moich prywatnych, robionych dla wewnętrznego, cichego impulsu, jest bardzo niewiele.
Ogólnie rzecz biorąc to nie ma większego znaczenia – zdjęcie jest zdjęciem, naciśnięcie spustu migawki było za każdym razem świadome. A ja potem oglądam każde i podejmuję decyzję, co z nim robić. Nasłuchałem się opowieści w stylu „zrobiłem pięćset zdjęć na wakacjach (zeszłego roku), trzeba by kiedyś je przeglądnąć…”. Kochani, tysiąc pięćset zdjęć robię jednego dnia (jeśli potrzeba tego wymaga) i jednego dnia jestem w stanie je wszystkie przeglądnąć. To nie jest żaden wyczyn, zasługa itp. Po prostu kiedy się podejmie decyzję, że traktuję fotografię poważnie, to jest to czym zwykłym.
Wraz z oglądaniem powracają wspomnienia i emocje. I one mnie uśmiercają, kawałek po kawałku. Mam wrażenie, jakbym z każdym z nich mniej pozostało mojego życia. Im więcej ich, tym mnie mniej…. I za jakiś czas zniknę. Może więc pomyślcie o tym, by powoli się żegnać, przynajmniej tak w myślach….
Czego częścią jestem? W czym uczestniczę? Nie wiem. Mogę się spodziewać, raczej – przeczuwam to, ale nie mam dowodu.
Oglądam zdjęcia zrobione na weselach w te wakacje, nie zamieszczę ich tutaj, zresztą to niewiele by dało, bo wy nie znacie ich historii. Patrzę na twarze ludzi, jedni są młodzi, inni pozmagali się już z kawałkiem ciężkiego życia. Tych młodych nie pytam, ale tych starszych mogę przynajmniej spróbować: czy wiecie w czym uczestniczycie? No powiedzcie…
Walczymy o spełnienie marzeń… Wychodzi to z różnym skutkiem, ale kiedy wreszcie coś z tego wyjdzie, chciałoby się tego usilnie uczepić i już nie puścić. Nawet, jeśli to nie jest do końca to, nie jest doskonałe.
Już druga burza przeszła dziś nad nami. Nawet nie wiem, z jakiego kierunku. Czy z zachodu, zza wysokich drzew na końcu ogrodu. Może z północy, ponad mogiłami cmentarza. Ale nie pamiętam burz nadchodzących z południa lub ze wschodu. Może dlatego, że okna kuchni wychodziły na zachód, i jako dziecko właśnie tam uciekałem, pod skrzydła czuwającej babci.
No jeszcze zgodziłbym się na kierunek południowo-zachodni, tam otwierała się przestrzeń nieba, między wysokim dachem stodoły a wysoką, rozłożystą jabłonką, zasadzoną przy wjeździe na podwórko. A raz, przypominam sobie, burza szła z południowego wschodu, ponad wysokim domem po drugiej stronie szerokiego skrzyżowania. Ciemne chmury wzbierały nad pierwszym w rzędzie budynkiem. Dziś, za jego plecami, stoli całe osiedle domków. I nie ma już wysokiej lipy rosnącej na trójkątnej wysepce, na środku, między schodzącymi się ulicami.
Dziś, po południu, zaczęły szumieć liście. Jest taki moment, przed którym jest jeszcze cisza, choć oczywiście o tym nie wiadomo, dopóki nie zacznie szumieć. To nie wiaterek, jaki błąka się czasem wśród upału, to coś na tyle innego, że może i niewiarygodnego. Zwłaszcza, gdy uda się nie przegapić jego narodzin, i wiadomo dokładnie, że właśnie teraz, trzy sekundy temu, powstał on, ten, którego nie słyszeliśmy od tygodni (nagle zdajemy sobie sprawę).
Okno naszej obecnej kuchni wychodzi na wschód. Babcia, kiedy żyła, zawsze mówiła, że nie chciałaby mieć okna kuchni wychodzącego na ulicę, bo „łatwo można się zapatrzyć, a na piecu wtedy kipi”. Nas, małych, rzecz jasna, bardziej interesowały przejeżdżające samochody. A dziś, gdy zacinało deszczem, nawet chyba nie przejechał żaden samochód. Zresztą nie wiedzieliśmy, że zacina, dopóki nie wyjrzeliśmy na drugą stronę domu, właśnie na zachód. Stamtąd wiało, unosiło całe fale kropel i uderzało nimi po szybach…