Sukces

Sukces dzieła – książki, fotografii, filmu jeszcze bardziej – bierze się nie tylko z merytorycznej części przedsięwzięcia – czyli tekstu, tematu, obrazu, następstw obrazów itd. Sukces wynika też z niezłomnej determinacji, by pokonać niezliczona ilość przeszkód, problemów, które nie mają nic wspólnego z merytoryczną częścią. Biurokracja, paragrafy, zależności znajomości zawiści. Złośliwość rzeczy martwych, która nie jest żadną złośliwością, tylko cechą świata wokół – aby powstało coś, co nie jest szybką kopią czegoś innego – trzeba samozaparcia, ogromu pracy, też śmiałości, męstwa, nieustraszoności, nierzadko heroizmu. W zmaganiu z czymś, co w sumie jest niczym, ale bez tego niczego – nie da się.

Potrzeba też pieniędzy. Nawet, jeśli się ich nie ma, trzeba nauczyć się je dobrze liczyć, pozyskiwać, zdobywać, targować. Nie lubię pieniędzy, zmuszam się, żeby o nich myśleć. A wtedy szybko tracę poczucie, że chcę. Próbuję więc polubić pieniądze. Próbuję się cieszyć, kiedy mam ich więcej, kiedy mogę sam sfinansować pomysły. Ale ta radość nie leży w mojej naturze.

Bieda tłumacza

Kiedy czytam książki obcojęzycznych pisarzy, tych uznanych, mam nierzadko wrażenie, że coś nie pasuje. Chodzi o język, rytm wyrazów, określenia, sposób prowadzenia myśli… Zaczynam się wtedy domyślać, że chodzi o tłumaczenie. Gdybym mógł czytać w oryginale…! Nawet, gdybym nie rozumiał wszystkiego, a z pewnością bym nie rozumiał. Myślę teraz – ile musiałoby być determinacji i mistrzostwa u tłumacza, by stworzył coś porównywalnego z oryginałem, oczywiście tym świetnym oryginałem. Przetłumaczyć wprost, przypuszczam, że przeważnie się nie da. Po prostu – nie da się. Co więc pozostaje? Tworzenie budowli jakby równoległej, w swojej strukturze odpowiadającej strukturze oryginału, ale przecież to niemożliwe, na tak wielu poziomach, które wyzwala język.

Tworzenie na bazie odnoszenia się do tego, co bardzo wewnętrzne w człowieku. Zakładając, że jako ludzie, jesteśmy bardzo podobni do siebie pod względem wewnętrznego zrębu…

Wiatr po raz n-ty

Kochami wiatr. Nie, „kocham” to niedobrze powiedziane. Napisane. Niedobre określenie. Fascynuje mnie. Napędza. Może raczej zastanawia. Straszy mnie. Lubię przestrach. Lubię szum. Usypiam przy szumie. Przy tajemniczym szumie usypiam lekko przestraszony i bardzo zafascynowany.

Tak naprawdę cały dzień robię coś, nawet pracuję, czytam, oglądam, kieruję, planuję, piszę, idę, rozmawiam, odbieram telefony, wymyślam, kreuję nawet czasem, gram, ale tylko po to, żeby wieczorem, przed zaśnięciem, usłyszeć szum wiatru. Wtapiam się w niego, lecę wraz z nim i wydaje mi się nawet, że wiem skąd razem przylecieliśmy, i dokąd chcemy zmierzać.

Wiatr pozwala zapomnieć o tym, że jestem kiepski i żyję coraz bardziej marzeniami. Że nie jestem najlepszy dla ludzi, choć staram się robić takie wrażenie. Że nie umiem robić prezentów, a tylko czasem pomogę komuś w czymś, prawie bezinteresownie. Że użalam się nad sobą tak jak teraz.

Wiało, kiedy zaczynałem pisać, przynajmniej takie miałem wrażenie. Lecz teraz, za oknem, zdaje się, ucichło. I myśl się kończy. Trudno… Może uda się usnąć bez wiatru. Nasunąć na uszy kaptur lub czapkę, ciasno, wtedy szum się pojawia, blisko, bardzo blisko, może nawet w samej głowie. A z nim uczucie spokoju.

Znam faceta, który

zaczął pisać bloga, jak zobaczył na ekranie USG swoje dziecko. Przyszłe dziecko. Zobaczył tak naprawdę jakieś kłębiące się piksele, a na słowo uwierzył, że to dziecko. Płód.

Niedawno ten sam facet dowiedział się, że dziecko stało się kobietą.

Ha ha, ale wydarzenie! No po prostu tak jest. Prędzej czy później. Czas płynie, świat idzie, nie wiedziałeś?

Ten facet teraz może nawet chciałby napisać o tym na blogu, ale czuje, że jakoś nie bardzo… Kiedy dawno temu lekarz pokazał jakiś ciemny punkt na ekranie monitora i stwierdził, że to dziewczyna, to facet roztrąbił to w internecie. A teraz ma skrupuły.

A może nie chodzi o skrupuły, tylko zwyczajnie go zamurowało. Ale! Od razu zamurowało. Może facet po prostu nie jest od tego, żeby go coś takiego ruszało. No dobra, możliwe, że facet myśli o sobie, że jest już taki stary, a nie przypuszczał. Albo że kolejna kobieta w domu to kolejny kłopot. A może planuje, co dalej. Może w wyobraźni widzi już weselisko, może już za parę lat, które zlecą migiem, co go nawet jakoś nie przeraża, bo może w życiu przestał czuć przesadne radości jak i zniewalające smutki.

Zresztą co powiedzieć córce? Gratulować? A jest czego? Może tylko upływającego czasu, nad którym i tak nie mamy kontroli. Gratulować przymusu, w jakim stawia nas natura, nie pytając o zdanie? Gratulować? Bezradności? Czy raczej życzyć powodzenia? Co na jedno wychodzi.

Dalej, dalej, coś nas popędza, ciało, hormony, rozwój akcji, kiedy my nie bardzo chcemy – po co, do czego, dlaczego?

Liceum po dwudziestu pięciu latach

Nie można do niego ot tak wejść. Nawet nie wiadomo, które z podwójnych drzwi zwykle się otwierają, bo jedne i drugie zdają się być zamknięte na głucho. Ale ktoś jest w środku, słychać jakieś głosy. Jest! Domofon, na lewej framudze. Woźna pyta, do kogo i zapisuje nazwiska wchodzących.

Przechodząc korytarzami zdał sobie sprawę, jak niewiele się tu zmieniło. Ten sam kolor ścian, te same kwietniki. Nawet drzwi są te same. Jest nowa posadzka zamiast płytek PCV i boazeria w kolorze ściany, na głównym korytarzu tam, gdzie sekretariat, dyrekcja, jadalnia oraz sala spotkań.

Korytarze wywoływały nostalgię. To nieuniknione. Ale nie nostalgia była najsilniejszym uczuciem. Czuł przede wszystkim… strach. Ten odruch pozostał. Wraz z miejscami na korytarzach, z widokiem drzwi do sal lekcyjnych, a jeszcze bardziej – wraz z widokiem za oknami, dużymi oknami ciągnącymi się wzdłuż korytarzy – wiązało się nierozerwalnie poczucie strachu.

Na każdą prawie lekcję uczniowie musieli przejść do innej klasy. Pracownia fizyczna, chemiczna, sale polonistyczne, matematyczne, biologiczne, nawet jeśli niewiele było w nich z pomocy naukowych właściwych poszczególnym przedmiotom, służyły do nauki tylko tych przedmiotów. Właściwie służyły konkretnym nauczycielom. Tak więc cała klasa np. IIa, kończąc lekcję matematyki, przechodziła na przerwie pod salę historii, jeśli następną lekcją była historia. Klasa czekała na korytarzu, opierając się o ściany, siadając na podłodze lub parapetach, zaglądając do książek i zeszytów, uzupełniając zadania domowe. I czekając na pierwsze, sądne minuty lekcji. Widoki korytarzy, okien i boiska szkolnego za nimi, trawnika, niskiego budynku sali gimnastycznej, towarzyszyły tym niemiłym emocjom. Zaokienne miejsc, w których chciało się być, zamiast właśnie tu.

Drugą emocją, którą czuje czterdziestolatek w licealnym labiryncie, jest wrażenie pustki w głowie. „Czy ja się czegoś tu nauczyłem?” – pyta siebie. I nie wie, jak odpowiedzieć. Raczej – boi się powiedzieć, że nie pamięta, czego się tu nauczył. Czy wzory matematyczne, fizyczne, chemiczne, zmieniły jego świadomość? Czy przeczytane lektury, napisane zadania klasowe, cały ten materiał, przerabiany z lekcji na lekcję, to wszystko, co powinien opanować, umieć, z czego pisał potem egzamin maturalny – czy to gdzieś zostało, czy otworzyło jakieś ważniejsze drzwi, z wyjątkiem np. dostania się na studia…?

Czy strach, jako główne wspomnienie ze szkoły, to nie przypadkiem porażka? Jeśli tak, to czyja? A może inaczej się nie dało, bo jak mówili niektórzy, zdolny ale leń? Może bez groźby człowiek nie zrobi ważnych kroków w życiu, niezbędnych, żeby przystosować się do życia w społeczeństwie i zarobić na utrzymanie?

Chcesz pomóc, ale nie tak łatwo

Wyobraź sobie, że chcesz pomóc. Masz trochę gotówki, albo trochę czasu i sił. I pomysł. Chcesz zrobić coś dla kogoś, zastanawiasz się – dla kogo. Znajdujesz wreszcie człowieka, grupę ludzi, miejsce, instytucję… Odbiorcy mogą być różni, ale sprawdziłeś najlepiej jak umiałeś i uwierzyłeś w to, że Twój dar, zaangażowanie, czas, siły, nie pójdą na marne.

Ja bym ci radził – nie opowiadaj o tym innym. Wiem, że może pomyślisz, że ktoś jeszcze by się przyłączył do ciebie, ktoś, kto też chce pomóc, albo twoja działalność będzie inspiracją dla innych. Tak, to możliwe. Ale możliwy i prawdopodobny jest inny scenariusz – znajdą się ludzie, którzy dowiodą, że źle wybrałeś. Że powinieneś dać nie temu, któremu dałeś, albo nie to, co dałeś. Albo że nie należało tak po prostu dać, tylko pod pewnymi warunkami. Albo dać nie teraz, ale potem. Słowem – że to powinno się zrobić trochę inaczej, albo bardzo inaczej, albo w ogóle nie robić.

Co ciekawe, ci ludzie będą przekonani, że działają w pełni życzliwości serca, będą udowadniać, że działają z troski o ciebie, albo o obdarowanych. W imię poczucia obowiązku i objawiania prawdy podetną ci skrzydła, zachwieją twoją wiarą w sens twojego daru. Będą chcieli, żebyś działał według ich schematu, przekonania, wyobrażenia. Będą posuwać się w argumentacji, dodadzą argumenty emocji – że są zasmuceni, jest im przykro, może nawet, że zostali zgorszeni. Czekać cię będzie trudna próba mimo prostego faktu, że twój dar możesz dać komu chcesz i masz do tego pełne prawo.

Gdzie te pryncypia

Ludzka małość… nie ma jak się przed nią bronić. Do pewnego stopnia można działać pozytywnym wpływem, przekonywać, brać na swoje barki. Powyżej pewnego nasilenia tej małości – trzeba się oderwać, bo małość wciąga i pogrąża. Małość narzuca swój mały sposób myślenia i co jest trudne – nie dać się sprowokować, nie stracić z horyzontu pryncypiów, nie wejść w gierki, politykę, wyobrażenia.

Przykłady:

  • kiedy nadrzędnym celem staje się to, by ktoś nie poczuł się urażony,
  • gdy hołduje się spokojowi za cenę dopuszczania i powielania mistyfikacji,
  • kiedy ludzie zaczynają nieobliczanie domyślać się, co kryje się za prostymi słowami, oświadczeniami innych, gdy zaczynają podejrzewać, gdy teorie w ich głowach rosną do gwiazd
  • gdy dochodzi do szantażu przewidywanym, rzekomym zgorszeniem „tych najmniejszych”
  • gdy jeśli komuś się powiedzie, to ktoś inny czuje się gorszy,
  • gdy ktoś zrobi coś dobrego jednemu, a nie drugiemu,
  • gdy nie można powiedzieć: „nie wiem”, „przypuszczam”, „wydaje mi się”, bo zwroty te są kojarzone ze słabością.

Ludzka kondycja moralna nie jest opisywana teorią względności. Można ją zmierzyć, a przynajmniej – porównać między dwoma ludźmi. Dość z poprawnością polityczną, że niby wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy.

Wiem, że moje pisanie wygląda może na „wywyższanie się”. Ale jest taki moment, w którym trzeba powiedzieć wreszcie wprost, za cenę oskarżeń o brak pokory, niezrozumienia. Po prostu: dość. Pomagać trzeba „maluczkim”, ale nie tym, którzy twierdzą, że wiedzą co robią. Sensem życia nie jest trwanie w męczącym zwarciu z tymi, którzy mają, powiedzmy oględnie, inny styl. W innym miejscu, wobec innych ludzi, można zrobić o wiele więcej, będą zadowoleni, ucieszą się, wiele zyskają.

Gram znowu…

Wróciłem do grania. Od lipca nie grałem, po prostu zdecydowałem, że nie będę grał. Po pierwsze dlatego, co tu owijać w bawełnę, nie utrzymam z tego rodziny. Po drugie – samo granie to za mało, jak się gra, trzeba dawać koncerty, inaczej to taka sobie zabawa. Po trzecie – jak grać, to porządnie, na maksimum możliwości – dbać o jakość techniczną ale i treść, czyli zawartość, czyli ducha, poczucie sensu, które ma być słychać w każdej nucie. A porządność oznacza czasochłonność – ćwiczenie plus dbałość o ciągłą inspirację. Salomon i z próżnego nie naleje, to samo jest w twórczości – człowiek nie jest studnią bez dna, w pewnym momencie wysycha i trzeba znów tam nalać. Skąd, jak? O to trzeba dbać – słuchać innych, nie wystarczy na youtube, trzeba też na żywo, przeżywać radości i smutki (to akurat najprostsze), rozmawiać z ludźmi, czytać. Najtrudniejsze – granie boli, bolą fałsze, poczucie bezsensu, gdy nie wychodzi, boli wspomnienie paradisu, tych chwil szczęścia, które się kiedyś osiągnęło podczas grania, a których nie można przywrócić na zawołanie, kiedy by się bardzo chciało. Na myśl o nich i o tym, że nie są tak wprost osiągalne, w piersi zaczyna coś drgać, rozpadać się, w panice, że to już nie powróci, albo że trzeba wyruszyć w daleką drogę z dala od ludzi, codzienności, obowiązków, żeby to znów odnaleźć, a ile codziennej pracy, żeby tam pozostać. I że nie stać mnie na to. Paradoks, człowiek boi się robić to, co bardzo lubi, z obawy, że pozostanie w pół drogi, z niczym, albo z czymś, co sprawi więcej bólu niż radości.

Ale wróciłem do grania po środowym koncercie jazzowym, na którym byłem. Paradoksalnie – zachęciły mnie niedoskonałości, które słyszałem. Pomyślałem, że ja też mogę, bo nie trzeba być idealnym, nie trzeba być nawet świetnym, żeby wyjść przed ludzi i zagrać.

A grać lubię, to jak podróż i przygoda. Na podróże w przestrzeni jakoś nie mogę sobie pozwolić, a przy klawiaturze… tak…

 

Piotr Kubic koncert w Teatrze Barakah



Sączy się zapach, ciągnie cienka nić

Leżę, nie mogę usnąć. Za długo pracowałem, mózg nie chce zwolnić. W ciemności na ścianie miga światło przenikające zza okna. Gaśnie i zapala się w rytm jakiejś gałęzi, która stoi na drodze światła ulicznej latarni. Wspomnienia, masa wspomnień. Teraz akurat – gorącego lata, rozpalonego asfaltu, roweru z przerzutkami, trzydzieści lat temu. Zapach szybkiej jazdy rowerem jest inny, niż podczas spaceru czy pieszej wędrówki. Zapach, który się odkryło przy pierwszej, tak długo wyczekiwanej  wyprawie, przez las, pole, wieś, rynek, wzdłuż strumienia, przez osiedle.

 

Już wiem, że nie starczy mi tego życia, by złapać moją cienką nić. Nie bardzo wiem, gdzie ona jest, wyczuwam, że coś jest na rzeczy, leży niedaleko, przechodzi bokiem przeze mnie, ale nie wiem dokładnie gdzie. Nie mogę jej chwycić. Za wiele rozsypanych szczegółów, za mało czasu, by ułożyć układankę. Brak determinacji, by odrzucić to, co drugorzędne. Uwikłany.

drzewko

Nosek

Zobaczył ją kiedy przeszła ulicę na przejściu dla pieszych. Brunetka, średniego wzrostu, może dwadzieścia trzy lata. Twarz raczej wąska, biała, ciemne oczy, lekkie piegi, drobna bródka. Ale zaciekawił go jej nos. W zasadzie nosek. Niewielki. Lekko podgięty do góry na końcu, bardzo delikatnie.

Już gdzieś widział taki nosek i teraz nie dawało mu to spokoju. Chciał się lepiej przyjrzeć, ale na przeszkodzie stał czas. Brak czasu. Kobieta, dziewczyna, szła z przeciwnej strony, zaraz go minie, po czym zniknie w głębi ulicy, wśród tłumu dziewczyn i mężczyzn. Miał więc może… dwie, trzy, może cztery sekundy? Im była bliżej, tym więcej mógł zobaczyć, ale tym większą prowokował osobliwość, z pewnością ją dziwił, bo kobiety dostrzegają takie nieco dłuższe spojrzenia. Dostrzegają tym bardziej całkiem długie spojrzenia, albo serię krótkich spojrzeń, po każdym z nich wiadomo, że będzie następne.

Kobiety nawet nie muszą tych spojrzeń widzieć, czują je, stojąc czy idąc tyłem do obserwatora, czują na przestrzał szerokiej ulicy, przez szybę tramwaju lub kawiarni, zza płotu, z taksówki, jadąc rowerem. Kobiety o tym spojrzeniach po prostu wiedzą.

Tak więc mając trzy, co najwyżej cztery sekundy i wiedząc, że dziewczyna i tak już zauważyła, że on…, że patrzy, że nie jest jak inni przechodnie, postanowił grać va banque i patrzeć po prostu. Tyle, że nie obleśnie, sprośnie, nieprzyzwoicie czy nieobyczajnie, patrzeć zwyczajnie, jak tylko najzwyczajniej mógł, patrzeć do ostatniej chwili, do momentu, gdy się miną, bo oglądać się za nią nie było sensu, bo i tak nie zobaczyłby już jej noska… No chyba…! Chyba że ona też by się odwróciła…

Co ona mogła począć w ciągu paru sekund, mogła spojrzeć na niego spojrzeniem wybranym z całej gamy spojrzeń, od obojętności, znudzenia, zaskoczenia, zdziwienia, do zainteresowania, uśmiechu, może… nadziei. Ale on nie chciał wzbudzać żadnego z tych uczuć, w ogóle uczuć, nie chciał jej przeszkadzać, niepokoić, nie chciał być zauważony, chciał tylko przyglądnąć się noskowi, którego już kiedyś widział, pewnie na innej twarzy, u kogoś zupełnie innego. I na sekundę przed tym, jak się minęli poczuł, że jest jej wdzięczny, bo udała, że o niczym nie wie, niczego nie czuje, nie widzi go, a jednak jej twarz na chwileczkę znieruchomiała, patrzyła przed siebie w ten sam punkt, o jeden moment za długo.

Może opowie komuś potem, albo napisze na blogu, że jeden facet molestował ją spojrzeniem. No trudno. Ryzyko. Pomyślał, że przeprasza, nawet jeśli ona nigdy nie usłyszy przeprosin, nawet się ich nie domyśli.