– Dziś po raz pierwszy widziałam nogę, w której już nie ma krążenia. Była całkiem…
– Sina?
–…
– Dlaczego tak się dzieje? Cukrzyca? Zatory? Ją trzeba… usunąć…?
– Ma termin na środę. Ale czy dożyje do środy…?
Plemię, które walczy (do czasu)
Czesiek nieuchronnie zmierzał do granicy, ale o tym nie wiedział. Było to tak, jakby wszedł do pokoju i zobaczył ludzi, których do tej pory widział tylko w telewizji, albo na plakatach wyborczych. Tam wyglądali w porządku, a tutaj – jeden bez marynarki, drugi w marynarce, ale bez koszuli. Trzeci trzymał ręką opadające spodnie, czwartemu z butów wystawała słoma, a piąty w ogóle nie miał butów.
Czesiek pytał po kolei każdego o brakujące części ich garderoby, ale wszyscy uparcie milczeli, nieznacznymi tylko ruchami głowy lub ramion dając znaki, że to pytanie powinno być skierowane do kogoś innego. Czesiek nie mógł tego pojąć, bo w telewizji byli wygadani, a na plakatach pewni siebie.
Na biurku pod oknem znalazł plik pomiętych kartek papieru, mazakiem wypisywał na nich słowa: „dlaczego?”, „powiedz!”, „daj znak” i spinaczami do papieru przypinał karteczki do poruszających się leniwie i bezładnie postaci. Te zerkały na niego obojętnie.
Czesiek doszedł do granicy, poza którą nikt mu już nic nie powie. Czesiek zostaje sam i wie tylko tyle, że musi zadać wszystkie pytania, do końca. Wszystkie, które przez lata przyszły mu do głowy, a których bał się, wstydził, wahał zadać. Że milczenie tamtych będzie jedyną i to najlepszą odpowiedzią dla wszystkich. Bo oni nie mogą przyznać się do błędu, a przed Cześkiem było już wielu takich jak on, i wszyscy prędzej czy później milkli. I Czesiek teraz myśli, wściekły i bezsilny, że nigdy nie przestanie pytać, ale i o tym nie wie, że przestanie.
Chomik przekroczył granicę
Zaobserwowaliśmy granicę życia. Dokładniej: granicę śmierci. Jeszcze inaczej: koniec życia. W zasadzie to nie koniec życia w ogóle, tylko jednego życia, co wynikło zapewne z ekspansji innego życia. Bywa, że jedno życie działa przeciwko innemu życiu. Dlaczego tak jest, to rzadko nawet przychodzi takie pytanie do głowy. A co dopiero jakieś próby odpowiedzi.
Wygląda na to, że namnożone bakterie (albo wirusy) w płucach naszego chomika doprowadziły do zatrzymania jego funkcji życiowych. Proste. Trochę bardziej skomplikowany byłby nieco tylko dokładniejszy opis tego, jak się to stało. Nawet mnie to ciekawi. Przecież taki chomik to skomplikowana struktura, i nie statyczna, lecz dynamiczna. Zachodzą w niej (oczywiście w żywym chomiku) setki, tysiące, chyba trudno policzalna liczba procesów. Coś z czymś się łączy, coś wędruje po organizmie, coś się kurczy coś rozwiera, a to wszystko razem nazywa się określeniem: chomik żyje. Z zewnątrz widać to tak, że się rusza, oddycha, biega, wysuwa pyszczek w nadziei na jedzenie i tak dalej.
Chomik to w ogóle niezłe urządzenie. Futerko, łapki, malutkie uszy. Co tam będę wyliczał. Żył własnym życiem. Spał w dzień, w nocy biegał, jak spaliśmy. Zbudzony nagle w południe odgryzał się wściekle, prawie przegryzał nam palce. Gdyby tak rozpatrzeć celowość takiego systemu jak chomik, to nie jest ona zbyt jasna. Żyje a potem umiera. I co z tego. Ciekawe, że nawet najdokładniejszy opis jego funkcji życiowych, które doprowadziły do powstania futerka, łapek, uszu i lekko wścibskiego pyszczka, a potem zostały przyhamowane i w końcu zatrzymane z powodu skomplikowanych zależności i interakcji z innymi organizmami żywymi (nota bene bez porównania mniejszymi od niego samego), nie zbliżyłyby nas (przeczuwam) do poznania celowości jego istnienia.
Uściślijmy, chomik ciągle istnieje. W tym momencie jest w korytarzu.
Tak więc zgłębianie samego mechanizmu, sposobu funkcjonowania chomika, wraz z jego biologiczną genezą i epilogiem, wydaje się zajęciem hobbystycznym, bo nie zbliżającym do kwestii zasadniczej. O wiele bliżej tej kwestii zdaje się prosta obserwacja: chomik jeszcze pół godziny temu się ruszał (bo oddychał), a teraz nie rusza się w ogóle. Możemy jeszcze poczekać, może zacznie się ruszać.
Ale chomik i tak porusza się w naszej wyobraźni. Widzimy, jak biega po podłodze, wychyla mordkę będąc trzymanym w dłoni, trzeba podłożyć drugą dłoń, żeby nie wypadł. Widzimy jak zajada z miseczki. Rusza się teraz czy się nie rusza, czy to ważne, skoro wszyscy wiemy, pamiętamy i ciągle widzimy, że się rusza.
Kiedy lepiej już nie będzie
Babcia siedziała na ganku. Był upalny dzień. Lato. Chodziła z trudnością, a z ganku na podwórko było pięć schodków. W zbiorze slajdów mam jeden, na którym babcia i dziadek schodzą na podwórko z walizkami, a tam czeka na nich ciemnoniebieski fiat 125p. To ojciec miał ich zawieźć na stację kolejową, jechali na wczasy. Teraz wiem, że to był ich ostatni samodzielny wyjazd.
Zastanawiam się co myśli i jak czuje się człowiek, który wie, że lepiej już nie będzie. Jak mierzy się z myślą, że będzie tylko gorzej. Podejrzewam, że sam, wewnętrznie, nocami, zmaga się bez romantyzmu.
Z ganku widać było sąsiednie podwórka, gdyż od naszego oddzielała jest druciana siatka. Wtedy wszystkie ogrodzenia były z takiej siatki, mało kogo stać było na ekstrawagancję czegoś innego, zresztą nawet nie wiedzieliśmy, co to ekstrawagancja, a jeśli podejrzewaliśmy, to z myślą, że nas na nią nie stać. A gdyby było stać, to i tak postawilibyśmy siatkę, bo mieć albo zrobić coś innego niż wszyscy, to był obciach. Co jeszcze ciekawe, to były czasy, kiedy ze wszystkimi sąsiadami byliśmy spokrewnieni.
A jednak podwórko sąsiada z północy, ta jego dalsza, północna granica, nie była wyznaczona siatką. Tylko białym murem z wapiennych kamieni. Babcia mogła go widzieć ze swojego stanowiska na ganku. Czasem, rzadko, potrząsała głową w tamtą stronę i z dobitnym spokojem komunikowała: „chciałabym już tam być”. Czułem się zobowiązany zaprzeczać i bagatelizować jej myśl. Ale dziś pamiętam moje wewnętrzne uczucie, że nie mam prawa, mocy, by naprawdę jej zaprzeczać. Nie tylko dlatego, że brakowało mi konkretnych słów, argumentów. Też dlatego, że ona najprawdopodobniej wie, albo czuje coś, co ją upoważnia do takiego stwierdzenia, życzenia. A ja o tym czymś nie mam pojęcia. I znowu bagatelizowałem, ten ostatni raz, gdy wyjeżdżała z podwórka samochodem jako pasażer, i przez otwarte okno mówiła: już tu nie wrócę.
Co jakiś czas, co kilka lat, powracają mi jej słowa. Badacz, eksplorator, nie może pozostawić, porzucić kwestii niewyjaśnionej. Nawet, jeśli przeważnie udaje mu się traktować ją z obojętnością. Za każdym jej powrotem mam wrażenie, że jestem coraz bliżej zrozumienia mojej babci. Ostatnim razem było to w momencie, kiedy zobaczyłem właśnie ten widok:
Pomyślałem, poczułem, że wśród tych pól mógłbym zostać i nie byłoby mi żal. Że, powoli, zaczynam nie chcieć…
Za podwórkiem sąsiada z północy, za murem z białych kamieni, jest cmentarz.
Chwila na ławce
Działamy w szalonym kieracie. Czasem niektórzy z nas siadają na ławce w słońcu i będąc tam dłużej niż trzy minuty stwierdzają, że tan kierat jest bez sensu, że wiele w życiu tracą działając w nim i że tak dłużej nie mają siły. Średnio po około piętnastu, dwudziestu trzech minutach dajemy radę odsapnąć na tyle, aby znów rzucić się w szalony kierat. I tak mamy szczęście, bo pozostali nie mają nawet tych piętnastu, a nawet tych trzech minut.
fot. Beniamin Kubic
Listy nienapisane
Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?
Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.
Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.
Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.
Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.
Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.
A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.
Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.
Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.
Mgła opada
na wszystko. Przykrywa samochody na parkingach przed blokami, zamknięte już o tej porze sklepy. Niedokończone budowy domów jednorodzinnych, nieogrodzone działki, dopiero co kupione pod zabudowę. Opada na grządki truskawek, obeschłych jesienią, przeciska się między łodygami malin. Snuje się wzdłuż miedz niezgody między sąsiadami. Mgła ma gdzieś ludzkie pragnienia, frustracje, złości. Ma również gdzieś najwznioślejsze uczucia. Schodzi z góry, z gestem „ja tu dziś rządzę” i „ludzie, dajcie spokój”.
Przeglądałem zdjęcia rodzinne. Dziadek w trumnie, babcia jeździła już wtedy na wózku. Potem babcia w trumnie. Na naszym podwórku – wianuszek gości pogrzebowych. Przemawia Stanisław. Teraz on już też jest w trumnie. Jakby wszystkich tam obecnych łączył ten sam łańcuch, a jego ostatnie ogniwo zawsze leżało… w tej skrzyni z desek. Ciągną tam, po kolei. A oto i nowo narodzeni, jeszcze nie wiedzą, że też dołączyli do łańcucha, są może trochę dalej. Zresztą… kto to wie.
W co zostaliśmy wplątani, powołani do życia? I jeszcze dano nam mózg, który jest zdolny zadać to pytanie! Czy byłby jakiś sens dawać komukolwiek umiejętność zadania tego pytania, a nie dać możliwości odnalezienia odpowiedzi? I skazywać tę istotę na wieczne znieczulanie tego obszaru w mózgu, który domaga się wyjaśnień?
To jest pytanie o sens. Jeśli istnieje najdrobniejszy nawet sens czegokolwiek, to już wystarczy.
To przeciekawe i niewiarygodne, ale wygląda na to, że to my (którzy dajemy radę choć trochę pomyśleć), nadajemy sens. I tu kręcę z niedowierzaniem głową, bo… nie czuję się na siłach. Bo to oznacza, że nadając choćby najmniejszy sens najdrobniejszej rzeczy, stwarzam sens wszystkiego. To wynika po prostu z logiki, z konsekwencji. Ale… czy to rzeczywiście możliwe? To wydaje się zbyt dużo. To zdaje się przerastać moje siły…
z boku pustki
Mazurska pogoda – wieje i przepędza długie, białe chmury. Pomiędzy nimi niebieski przestwór. Na drzewach szeleszczą właśnie młode liście. W tym krajobrazie – obeschłe już podwórko, zabudowania w mocnym kolorze pomarańczy błyszczą ostro w popołudniowym, wiosennym słońcu. Nie jest gorąco.
Lecz ten ciepły wiatr już jak nie dla mnie. Podobnie jak widok podwórka, znany od dzieciństwa. Ogród, który się zazielenił. To wszystko pozostaje z boku. Z boku czego? Mam wrażenie, że z boku pustki, a ona jest moim celem.
Tak sobie myślę
Czasem się zastanawiam, jak to będzie, kiedy będzie coraz gorzej. Ze mną. Mam na myśli tę ostatnią prostą, zmierzającą do końca. Takie sobie snuję przypuszczenia, że może ten diabetes mellitus mnie rozłoży, oczywiście powoli, ale nieubłaganie – w pewnym momencie stanie się jasne, że to koniec. Jasne – niejasne, zależy dla kogo. Pewnie będą mnie chronić przed tą informacją, a tego bym im nie wybaczył do śmierci.
Robię w pamięci listę rzeczy, których boję się najbardziej. No nie ma sensu ich tu przytaczać. Niekiedy wyobrażam sobie, że mój syn, dorosły, stoi nade mną, a ja leżą na łóżku i nie mogę się ruszyć, może go nawet nie widzę.
Może być też nagle. Nie tak mało ludzi marzy sobie, że chciałoby właśnie tak – nagle. Dziadkowi prawie się udało. Załatwiał w mieście jakieś sprawy i padł, rozmawiając z kimś. Wezwano ambulans, zawieziono na oddział reanimacji. Żył jeszcze kilka tygodni, ale chyba o tym nie wiedział. Czyli to tak, jakby sprawę załatwił od razu.
Lecz przecież sam byłem już bliski, i nawet szybszy niż dziadek. Lekarze nie od razu się pokapowali, i już nie tak wiele brakowało, a w dwadzieścia cztery godziny byłoby po mnie. Tak więc zadatki na tego typu spektakularne zakończenie żywota mam. Pozostaje może trochę poćwiczyć.
Piękny byłby koniec w górach, tak sobie myślę. Lecz muszę patrzeć prawdzie w oczy – jest to koniec mało realny, bo zakłada, że będąc prawie pewnym zbliżającego się końca miałbym jeszcze tyle sił, żeby dotrzeć do gór. Nie mam ich pod ręką, w tym sęk. No więc np. taki scenariusz – badanie wykazuje złośliwego lokatora, lekarz mówi – ma pan miesiąc, oczywiście spróbujemy co się da, tego i owego i tak dalej. A ja już go nie słucham, tylko daję w długą, na dworzec, do autobusu, albo do pociągu, i do Zakopanego. A tam co? Chyba najlepiej kolejką linową na samą górę, na Kasprowy. Bo przecież wyjść piechotą nie dam rady, nawet teraz bym nie wyszedł, taka jest prawda.
No i nie wiem, czy to się może udać….
Zmiana ról (2)
Tekst Zamiana ról napisany przedwczoraj stał się jak proroczy. Zresztą pisząc go nie miałem na myśli tak naprawdę tych szmat, które kroiłem nożyczkami. To oczywiste, że chodzi o nas, ludzi. Krojenie rękawów koszuli to jak własnoręczne unicestwianie siebie – wyraz akceptacji tego, co i tak nieuchronne. A lepiej zrobić to samemu.
Z upływem czasu zajmujemy miejsca naszych bliskich, które się zwalniają. Przesiadamy się jak w tramwaju, z każdym przystankiem, coraz bliżej drzwi wyjściowych.
Wczoraj wiozłem z Krakowa wózek inwalidzki, pożyczony dla kogoś, kto właśnie od wczoraj już go nigdy nie będzie potrzebował. Nastąpiła zamiana. Chyba nikt już nie pamięta, ile osób tym wózkiem jeździło, i jeszcze będzie jeździć, zanim on sam trafi na złomowisko.