Szanowna Pani

Piszę do Pani, ponieważ chcę napisać. A każdy ma prawo napisać do każdego, nie spodziewając, że popełni afront, jeśli tylko przestrzega, rzecz jasna, określonych zasad. Tak więc zwracam się do Pani tak, jak przyjęła nasza kultura zwracać się do ludzi, których praktycznie się nie zna. Bo czy można nazwać „poznaniem” dwukrotne spotkanie w gabinecie lekarskim?

Chcę napisać. I to jest moja decyzja, być może kaprys, zachcianka. Nie musiałbym zresztą wysyłać tego listu, i w innych okolicznościach tego bym nie zrobił. Ale zrobię, ponieważ w trakcie tych minut mniej niż trzydziestu, które przyszło nam w sumie spędzić w jednym pomieszczeniu, zyskałem przekonanie, że mogę ten list wysłać. Dodatkowe tłumaczenie – dlaczego, jak, na jakiej podstawie – jest niepotrzebne. Wątpię, czy mógłbym się pomylić aż tak bardzo. Po prostu wiem, że Panią ten list nie wytrąci z równowagi, co najwyżej potraktuje go Pani przyjmując po prostu do wiadomości, jak artykuł w gazecie codziennej. Nie przeszkadza mi to wcale. A jednak pozostaje we mnie pewna nadzieja, że choć trochę Panią ucieszy, i właśnie dla tej możliwości, wcale prawdopodobnej, zdecydowałem się go wysłać.

Przyszedłem do Pani z problemem zdrowotnym i tak się spotkaliśmy. A jednak i Pani i ja nie należymy do osób, które potrafią bezwzględnie ukrywać swoje nastroje. A Pani nie była w najlepszym. I Pani wie, że ja to wiedziałem. Odczułem go na sobie, Pani zauważyła, a nie chciałaby tego Pani. Obok zwykłej rozmowy lekarza z pacjentem toczyła się jednocześnie inna, poprzez napięcie i intonacje głosu, zawieszanie słów, drobne ruchy głowy, marszczenie brwi, podnoszenie kącików ust. I spojrzeniami, rzecz jasna. Minuta po minucie stygło Pani zniecierpliwienie, łagodziłem płynące w moją stronę kolczaste zwroty. Pani wie, że ja wiem, i Pani wie, że ja wiem, że Pani wie o tym również. I mogę przypuszczać, że potem, gdy uśmiechała się Pani już częściej, prawie zapomniała Pani o tym drobnym uchybieniu swojemu profesjonalizmowi. Tak, proszę zapomnieć, zresztą ja w tym momencie też już nie pamiętam.

Wspominając Panią wiem, że otrzymawszy ten jeden list nie zdziwi się Pani i nie zasmuci z tego powodu, że będzie ostatnim. Choć może przez chwilę pomyśli Pani, że mogłyby być ich więcej. Wraz z biegiem lat przyzwyczajamy się do tego, że drobnymi wyobrażeniami urozmaicamy i umilamy sobie codzienność. Wiedząc, że wyobrażenia nam wystarczą. Czuję się zatem zupełnie bezpieczny, a nie mając nic do stracenia, piszę i wysyłam.

Przejdę do głównego powodu tego listu, którego jeszcze nie nadmieniłem. Wszystko, co napisałem do tej pory, było wstępem, ponieważ rozważania na temat samego pisania nie mogłyby być wystarczającym dla niego powodem. Tak więc – przypominam sobie Pani diagnozę, która wcale nie była związana z układem nerwowym, mięśniowym ani kostnym, choć właśnie z tego rodzaju problemami do Pani przyszedłem. Gdzieś pomiędzy słowami opisującym mój stan zdrowia, wtrąciła Pani jedno zdanie. „Chciałby pan zwolnienie? Pana żona na pewno się ucieszy”. Na moje lekkie zdziwienie dodała Pani: „wygląda pan na domatora”.

Oprócz zdziwienia, większość mężczyzn, słyszących taką o sobie opinię, nawet spośród tych, którzy w pełni na nią zasługują, obruszyłoby się w pierwszej chwili. Tak i ja. Powody owego obruszenia są dosyć stereotypowe, nie ma potrzeby ich tutaj wymieniać. Zresztą nie chodzi o dociekanie, czy i na ile Pani opinia odpowiada prawdzie. Mógłbym przecież argumentować, że tytuł doktora nauk medycznych w zakresie nerwów, a nawet mięśni i kości, nie daje powodu do słuszności Pani diagnoz charakterologicznych. I tak dalej i tak dalej, argumentów znalazłoby się dużo, dla kogoś, kto chciałby kontynuować tradycję interseksualnych sporów. Ja jednak, tym razem, nie miałem na to chęci. Sam nie wiem dlaczego, może – po prostu – z powodu bolącego kręgosłupa.

Dwa tygodnie minęły od tamtej wizyty. W trakcie których, niejako siłą rzeczy, spowodowaną zwolnieniem lekarskim, byłem domatorem, nawet jeśli kwestia czucia się nim pozostawała nierozstrzygnięta. Dwa tygodnie, podczas których nerw kulszowy litościwie pozwalał mi zawodzić dzieci do szkoły i przedszkola, potem je odbierać. Nauczyłem się sprawdzać córce zadania domowe, oraz unikać kłótni z synem, który każde zdanie rozpoczyna od „nie”. Teraz szybciej kończę mycie naczyń, potrafię też jednym rzutem oka ocenić, który z artykułów w lodówce zbliża się do terminu ważności. Wiem, że pranie i prasowanie robi się między trzynastą a piętnastą, bo wtedy prąd jest tańszy.

Ale to tylko szczegóły. Jest coś, czego nie umiem do końca wytłumaczyć. To drobne przebłyski, wspomnienia. Przechodząc przez przedpokój, albo rozkładając deskę do prasowania, widzę czasem Tatry Wysokie, albo białe płachty żagli, na szerokiej połaci Śniardw. Innym razem są to nieregularne, krzywo stojące słupy wzdłuż ukraińskiej drogi, albo samotne studnie na równinach Mołdawii. Są też i motorowe łodzie, do których podpływałem na Lake Michigan, zacumowane nie tak daleko od plaży. Wspominam zimne poranki i parę uciekającą z ust w Yellowstone Park, a także klimatyzowane sale w Poitiers, we Francji. Pamiętam szrot w Niemczech, na którym szukałem starych, samochodowych części. Te wspomnienia, same w sobie, nie są czymś dziwnym, przecież to miejsca, w których kiedyś byłem. Lecz ciekawe jest to, że pojawiając się na tle domowych ścian, nie wzbudzają we mnie nieprzebranej nostalgii. Tak, jakby wszystko było na swoim miejscu, i ja też, właśnie tutaj, gdzie teraz jestem.

A w domu… domowe rozmowy. Dziecięce opowiadania o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Obserwacje. Duże odkrycia i małe, ale wielkie tragedie. Drobne gesty, ledwo widoczne spojrzenia. Tak, są dziecięce kłótnie, wrzaski, awantury. Gonitwy małych nóg na przestrzał mieszkania, że trudno wytrzymać. Ale to wszystko jest mi znajome, i zanim coś wypowiem, wiem, a wcześniej – czuję, że to już kiedyś widziałem. Bo oglądam samego siebie – w lustrze czworga małych oczu.

Od jutra wracam do pracy i czeka mnie trudny tydzień. Wytężona praca do piątku, a potem – dalej – w sobotę i w niedzielę. I powroty, gdy z pościeli będą już dobiegać spokojne oddechy. Dlatego podjąłem decyzję. Jeszcze ten tydzień, a potem wracam do domu. Nie, nie na zwolnienie lekarskie. Na jakieś dziesięć lat. A potem zobaczę. I tak naprawdę – piszę do Pani, żeby podziękować. Miała Pani rację. Ja tego nie wiedziałem, że moje miejsce może być gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem. I choćby z tego względu winien byłem Pani ten list. I teraz już wiadomo, dlaczego nie ma potrzeby pisania następnych.

Dlatego wspominając tamte dwie wizyty w Pani gabinecie, pozdrawiam Panią serdecznie. Myślę, że nie spotkamy się więcej, więc życzę Pani sukcesów zawodowych i powodzenia w życiu osobistym.

Chociaż… podobno ból nerwu kulszowego powraca… 

Późnojesienne słońce

Dziś było ostre, późnojesienne słońce. Przez szybę busa, która jest przyciemniona, krajobraz tracił część ciepłych kolorów, jakby w programie do obróbki zdjęć przesunąć suwak temperatury w stronę niebieskiego. I jednocześnie – podciąć innym suwakiem cienie, by straciły część szczegółów.

W podkrakowskiej miejscowości większość domów wygląda współcześnie. Nie są to „domostwa”, gdzie rzucając okiem na podwórko widać, że ktoś ma jeszcze cokolwiek do czynienia z „rolą”, „uprawą”, „hodowlą”. Wymalowane na jaskrawe kolory domy kiedyś nazwano by z powodzeniem „willami”, dziś nie są niczym szczególnym. Na płotach reklamy – handel sadzonkami, usługi koparką, fryzjer, salon okien i drzwi.

Na zakręcie, w dolinie, stoi „domostwo”. Bus jedzie szybko, rzut oka zatrzymuje w pamięci taki obraz: budynek, ale nie mieszkalny, raczej gospodarczy. Niewytynkowany, parterowy, z dwuspadowym dachem krytym eternitem. Kolory ścian mieszają czerwoną cegłę i popielate pustaki. Przy jego rogu stoi człowiek około pięćdziesięcioletni. Opiera się na widłach i patrzy przed siebie. A tam – sterta ściętych gałęzi – krzaków, a może niewielkiego drzewka – spomiędzy których sączy się w górę wijąca szarfa szarego dymu. Późnojesienne słońce wydobywa z tego zwykłego widoku, na skraju domostwa, dość nasycone kolory, choć przecież prawie żadnych kolorów w tym obrazie nie ma. Bo jaki może być kolor grubej czapki z nausznikami, którą mężczyzna ma na głowie. Zresztą – może jej nie miał, tylko tak mi się wydawało, bo pasowała ona do „domostwa”. Bus jechał dalej, i za budynkiem, za jego rogiem, za człowiekiem w roboczym, wiejskim ubraniu, za kupą chrustu i jeszcze po trzydziestu metrach, rząd wysokich i cienkich drzew otaczał zielone wody rzeczki, które były zielone tylko w późnojesiennym, silnym promieniu słońca. Pnie rysowały się nadzwyczaj plastycznie, choć przecież w gęstwinie, w dodatku ustawione zygzakami, jak to w dolinie.

W tym obrazie, nie pasującym do podmiejskiej miejscowości około nobliwego miasta, jedno nie daje mi spokoju. Okno w owym budynku było nadzwyczaj czyste. Tak czyste, jak prawie nigdy nie są okna w wiejskich budynkach gospodarczych. Nikt nie zawraca sobie głowy, by te okna czyścić, bo to nie tylko nie ma większego sensu, ale tego sensu nawet nikt nie ocenia. Tak więc czapka z nausznikami już mogłaby być, palący się chrust i człowiek bliski pięćdziesiątki oparty na widłach, wpatrzony ni to w płomień, ni w dal, zabałaganione zeschłymi badylami pole i rzeczka – wszystko się zgadza. Ale przezroczyste okienne szyby… są jak nie z tego świata. Może tylko zdawały się czyste, w ostrych promieniach prawie zimowego słońca.

Powrót do przeszłości, i co z tego wynika…?

Poszukuję jakiegoś starego programu komputerowego i przeglądam płyty CD i DVD. Przy okazji odnajduję wielką historię… To znaczy – historię, która kiedyś była codziennością, a teraz, z perspektywy czasu wydaje się wielka. Choć w porównaniu do tego, co dzisiaj, jest raczej mała.

Na starych płytach znajduję programy komputerowe, które archiwizowałem, bo wtedy były ważne. Dziś nie mają żadnego znaczenia. Znajduję też efekty mojej pracy na komputerze – projekty graficzne, skład tekstu kolejnych numerów „Wędrówki”. Wszystko to dziś jest archaiczne.

To wręcz śmieszne. A minęło około dziesięciu lat, „tylko”. Dziś już nie archiwizuję danych na płytach, to nie ma sensu. Na półce, zamiast segregatorów na DVD, mam cztery dyski po 2 terabajty każdy. Na każdym zmieści się 470 płyt DVD (słownie: czterysta siedemdziesiąt). Jeszcze półtora roku temu miałem całe archiwum zdjęć na płytach DVD, w dwóch kopiach, po około 180 płyt każda kopia. Dziś podłączam dysk do komputera i mam wszystkie zdjęcia w jednej chwili.

Właśnie kopiuję 180 filmików o mojej córce, które zaczęliśmy kręcić jeszcze przed jej narodzeniem. Na przykład – badanie USG. Sara macha do nas nóżkami z ekranu. Potem – mnóstwo ujęć – Sara podczas kąpieli, Sara robi to, robi tamto. Wiadomo – pierworodne dziecko.  Zastanawiam się, czy będzie kiedykolwiek czas, aby te archiwa oglądać. Czy nie będzie to bolesne. I ma sens tworzenie kopii rzeczywistości w postaci zdjęć i nagrań. Czy przede wszystkim nie powinniśmy pozostać na tym, co pozostało w naszej pamięci?

Jeśli pożyję następne dziesięć lat, to co pomyślę o tych moich dzisiejszych dyskach, które wtedy będą szmelcem? Ale to mniej ważne, co pomyślę. Ważniejsze rodzi się pytanie – dokąd zmierzam? Czy chcę tworzyć kopię rzeczywistości, taki „świat równoległy” do tego, w którym żyję? Czy chcę grzebać się w przeszłości, czy coś to da? Może tak. Przecież oglądam mnóstwo filmów dokumentalnych, dzięki nim przechodziły mnie ciarki, gdy patrzyłem na zbrodnie Stalina czy Hitlera.

To bardzo ciekawe, bo zdaje się, że dzięki technice człowiek tworzy to, o czym zawsze marzył – o możliwości cofnięcia się w czasie.

Spot w pochmurne dni

Wczoraj chmury przepływały nad naszą małą mieściną. Ostre słońce przezierało nielicznymi otworami, otoczonymi przez jasne, prawie białe kłęby. Kłęby przechodziły dalej w gładkie, lecz ciemne, brunatne powierzchnie. Jak reflektor wielkiego śledczego, promień słońca prześlizgiwał się po ścianach domów i bloków w kolorach nowoczesnych farb, jaskrawych. Omiatał ulice, jakby poszukując winnych, by ich naświetlić i wskazać z góry – patrzcie!

Samochodem jadę przed siebie, przede mną jasna plama, na wprost, o jedną przecznicę dalej. Mógłbym w tę przecznicę skręcić, potem w lewo i dalej w prawo, tam, z tyłu kamieniczek jest pofalowany daszek wsparty na czterech prętach, w sam raz, by się schować. Ale nie skręcam. Nie hamuję, nie przyspieszam, po prostu wjeżdżam w zalew światła i na środku ulicy zatrzymuję samochód. Otwieram drzwi, wysiadam, prostuję się i podnoszę głowę w oślepiające światło. Nikt mnie nie pogania, nikt nie trąbi. A to właśnie jest rynek, i nagle cały ruch zamiera, ludzie na chodnikach, sprzedawczynie w witrynach sklepów, parkingowy, i kierowcy zza uchylonych szyb aut spoglądają w moją stronę. Na winowajcę.

Matematyka

Czy nie zdziwiło was kiedyś jak to możliwe, że na kartce papieru ze zwykłego zeszytu można zapisać liczbę wszystkich ziaren piasku na wszystkich plażach Ziemi?

Może was to nie zdziwiło, bo nie wiedzieliście o tym. Tak, ale to możliwe. Nie chodzi mi o policzenie tych wszystkich ziarenek, ale o możliwość zapisania ogromnej, jak by się wydawało, liczby, na niewielkiej kartce papieru. Choć ta liczba wcale nie będzie taka wielka, jeśli porówna się ją do np. liczby gwiazd we Wszechświecie.

Czy matematyka jest wynalazkiem czy odkryciem? Z pewnością odkryciem jest zaobserwowanie powtarzalności, zależności w otaczającym nas świecie. Ale wynalazkiem jest sposób ich zapisania. To niesamowite i wręcz szokujące – człowiek obserwuje coś i ma potrzebę tego zapisania. Wymyśla więc sposób, w jaki to zapisze. I to się sprawdza – taki zapis może być odczytany przez człowieka z drugiego końca świata, jest niezależny od czasu, miejsca, od interpretacji. 

Lecz nawet więcej. Zapis ten jest tak konsekwentny, że z jednych obiektów wynikają drugie i to w ściśle określonych zależnościach. Pozwala to na powiązanie jednych obiektów z innymi, stawianie hipotez, sprawdzanie ich, formułowanie twierdzeń i udowadnianie ich.

To, można powiedzieć, czyta matematyka. Ale jeszcze bardziej niesamowity jest jej związek ze światem rzeczywistym. Wzory określające siły grawitacji, przyspieszenie, ruch po okręgu, sprawdzają się w praktyce. To znaczy, że matematyka została „zaklęta” w tym, co nas otacza, choć nie widać jej na pierwszy rzut oka. Pojawia się w momencie, gdy człowiek chce coś opisać, zrozumieć, wyjaśnić…

Wspomnienie

Z pracy do domu, o północy. Chłodne powietrze wyczekuje śniegu. Tylko patrzeć. Opływa samochód z innym dźwiękiem. Inaczej niesie odgłos kroków – tych samych, na tej samej ulicy.

Gdy zgasną światła w garażu i ucichnie motor, trzeba zamknąć bramę. I dotknięcia podeszwami zwykłej ziemi też inaczej słychać, twardo, sucho. Na rogu domu jest pokruszony zakręt chodnika. Najeżdżają na niego opony samochodów. Był pokruszony i trzydzieści lat temu, choć nie ten sam. Z tego zakrętu wypadały dzieci na rowerach, wcześniej brały rozpęd wzdłuż chodnika. Potem hamowały na środku podwórka, latem, wzniecając obłoki kurzu. Z okna kuchni wołała babcia, chyba szukała argumentu przeciw, i znalazła, że wywieszone pranie się zakurzy.

Żyć w tym samym miejscu, w którym się dorastało. Znało każdy kamień, omijało dziecięcym rowerkiem dziury po kałużach i wystające kamienie. Słyszeć głos babci nawet teraz, po północy, jakby nad podwórkiem ciągle świeciło tamto słońce, a ona dosypywała łopatką węgla pod podkowę, w kaflowym, kuchennym piecu.

To może boleć, ale jeszcze nie najmocniej. Mocniejsze jest deja vu, gdy syn wsiada na rower, a ojciec widzi siebie, ściskającego rączkami małą kierownicę. I już chciałby wołać „babciu, babciu”, ale głos grzęźnie mu w gardle, bo to przecież nie ma sensu.

Boli

Od kilku tygodni walczę z bólem kręgosłupa, a od tygodnia – z bólem nie na żarty. Walka ta stała się tematem nr 1 w moim życiu – unikanie bólu, oczekiwanie na ból, nadzieja, że będzie bolało coraz mniej, radzenie sobie z rozczarowaniem i paniką, że wcale mniej nie boli. Chwilowe zdziwienia, że nie boli tak bardzo, jak się spodziewałem. Próby poszukiwań, kojarzenie faktów – kiedy boli bardziej, a kiedy mniej i od czego może to zależeć?

Panika, gdy w nocy nie można przewrócić się z boku na bok, albo gdy trzeba iść do ubikacji, ale nie można wstać. Zmagają się wtedy ze sobą dwa bóle – jeden z odcinka lędźwiowego, a drugi od pęcherza. I teraz siłą woli trzeba zablokować oba, a już na pewno ten pierwszy, żeby ból, który się pojawi, nie podciął nóg, i wstając – osiągnąć ten moment, kiedy boli na tyle mniej, żeby zacząć iść. Ale przecież można iść na czworakach, ale tak wyginając grzbiet, żeby nie bolało, natomiast przy samym kozecie trzeba się jednak dźwignąć, ale jest już tak blisko, że choćby byle rzutem na taśmę, ale musi się udać.

Zawęża się świadomość. Człowiek, który kiedyś myślał o gwiazdach i impresjonistach, teraz odkrywa tylko jedną potrzebę. Nie, to nie jest jakieś straszne. Tak po prostu jest. I wtedy już się nie jest pewnym, co ważniejsze – czy napisanie kolejnego, górnolotnego tekstu, czy pięć minut w znalezionej przypadkowo pozycji, kiedy nie boli.

No dobrze, od dwóch dni boli mniej. Znów więc odżywa nadzieja. Zelżało dzięki Radkowi, który po raz kolejny mnie przyjął i okazuje mi swoją cierpliwość, szarpiąc gołymi dłońmi moje ciało. Zresztą Radek, podejrzewam, a nawet prawie wiem, upatruje źródeł mojego bólu w nadpobudliwej psychice. Nie powie, że hipochondrii. A jak jest naprawdę – kto wie? Ja na pewno nie.

Radość i praca

Dostałem mój autorski egzemplarz – październikowy numer Didaskaliów. Nie ma o nim jeszcze w internecie. Autorski, ponieważ jest w nim mój tekst o teatrze. Dużą radość z tego powodu miałem kilka tygodni temu, gdy dowiedziałem się, że tekst zostanie zamieszczony. Gdy pomyślę, jakie są koleje powstawania takich sukcesów, to sam nad sobą kręcę głową. Ideologia – to ostatni powód. Powody, które pchają do podejmowania wyzwań, są inne, pokręcone, niewiarygodne. Już na samą myśl o próbie ich opisania dostaję zawrotu głowy.

A propos pisania – wczoraj zacząłem tworzyć kolejne opowiadanie. Fabuła – dyrektor wyrzuca z pracy jednego z pracowników. Pisane w tonie, który trąci absurdem, a tym samym, jak mi się wydaje, jest dość prawdziwy. Dobrze mi szło to pisanie, dopóki nie padłem ze zmęczenia. Myślę o tym wczorajszym pisaniu z dumą, poklepując samego siebie po ramieniu. Ale dziś, zamiast pisać dalej, zadzieram sam własnego nosa, zamiast zabrać się do pracy. Przed pracą coś mnie powstrzymuje.

To nie jest tylko lenistwo. To ból. Po pierwsze – wiem, że jak po grudzie przyjdzie mi wejście w stan ducha, w którym pisałem wczoraj. Potem – będzie uskrzydlenie, czyli stan nieważkości, może lekkiego pisania, z jednoczesnym ocieraniem się o jakieś bolesne kanty. Tego ocierania nie będę czuł, dopóki nie przyjdzie moment, w którym trzeba będzie wrócić do rzeczywistości. To prawie tak, jak po upojeniu np. alkoholem – zupełnie nie czuje się ran, krew cieknie, ale na twarzy uśmiech. Nie chodzi o to, że pisałem odurzony chemicznie, raczej – odurzony mentalnie. Powrót do świata jest drugim bólem, i strach przed nim powstrzymuje mnie od pisania.

Dlatego twórcy tak bardzo potrzebny jest zwykły, warsztat i poczucie, że codziennie trzeba odwalić kawałek rzemiosła. Bez wielkich westchnień.

Fascynacja, marzenia, odlot – za to się płaci… Po co mi to…? Boli kręgosłup od kilku dni, od wczoraj boli głowa. Trzeba się po prostu wyspać, bo jutro na ósmą zawożę dzieci, a potem jestem w pracy do 22:00. I te paskudne dojazdy, albo prawie trzy godziny w busie, albo dwie – w samochodzie. 

Aha – dzisiaj wyszedłszy na zewnątrz, by coś zjeść, zauważyłem uliczny stojak na kółkach, a przy nim dwie postacie. Stojak miał na górze duży napis: „Czego tak naprawdę uczy BIBLIA?” Pod napisem – rząd kieszonek, ale nie z Pismem Świętym, tylko z książeczkami… Naprawdę nie wiem, po co mi to, ale podszedłem, wskazałem na ten napis i powiedziałem, że on wcale mnie nie zachęca do tego, żeby się zainteresować. Naprzeciwko siebie miałem starszego ode mnie o około dwadzieścia lat człowieka, któremu towarzyszyła kobieta, młodsza ode mnie o jakieś piętnaście lat. Dziewczyna nie mówiła nic, zaś starszy zaczął do mnie mówić słowami, które dobrze znałem, zanim je wypowiedział.

Zastanawia mnie oderwanie od rzeczywistości wielu ludzi, którzy próbują „głosić ewangelię”. Jeśli rzeczywiście chcą ludziom powiedzieć coś dobrego o Bogu, to dlaczego na transparent wypisują hasło, które prawie nikogo nie obchodzi?

Pisać tak, jak grać

Dziesięcioletni dzieciak siada przy pianinie i zaczyna grać. Dziś mu nawet wychodzi. Nie ma przed sobą nut, nie gra nawet z pamięci. Sam jeszcze nie wie, jakie klawisze naciśnie za chwilę. Lecz gra.

Kiedy próbował grać przed miesiącem, zabrzmiało kilka akordów, posnuła się melodia, lecz nagle chłopak uderzył dłonią w białe i czarne klawisze, i wstał szybko, zostawiając w pokoju samotny instrument. Teraz melodia nie kończy się, choć przemijają kolejne motywy, rozwijane i zanikające.

Chłopak nie wie, dlaczego ciągle gra akurat dzisiaj. Przed godziną wrócił z wakacyjnej wyprawy, długo siedział na tylnym siedzeniu rodzinnego samochodu, wpatrzony w krajobraz, znudzony w końcu. A jeszcze wczoraj patrzył przez okno małego drewnianego domu w lesie, w którym nigdy przedtem nie był. Przez piaszczysty las chodził codziennie do krótkich wydm, gdzie zaczynał słyszeć szum, zanim jeszcze pojawiły się fale.

Którejś nocy lekki domek domek trząsł się pod uderzeniami burzy, jak zły sen, bo rankiem ledwo pozostały szybko znikające kałuże, w ciepłych promieniach słońca. Powstało na długo wcześniej, zanim mały wyglądnął znów przez okno.

Plażowy latawiec wspiął się wysoko, nie do wiary, jak wysoko może wznieść się zwykły latawiec, trzymany na żyłce tak długiej, że szybko znika z oczu. Czy rzeczywiście jego dłoń i latawiec, taki niewielki, tam wysoko, mają coś ze sobą wspólnego, wspólny los połączony przezroczystą żyłką.

Na kempingu, w sąsiednim domku, był kolega. Grali razem w piłkę, między wysokimi sosnami była rozwieszona siatka. Butami, żłobiąc rowki w ściółce, wyznaczali sobie plac gry. Kolega wyjechał pierwszy, z rodzicami, tak jak wszystkie dzieci, które przyjechały tu na wczasy. 

Teraz, kiedy gra na pianinie, nie wie, dlaczego układają mu się melodie, i choć jedne się kończą, to ciągle zaczynają nowe. I ma wrażenie, że mógłby tak grać bez końca, ale i tego nie wie, że to tylko wrażenie. I oczywiście nie sądzi, że może być to jakaś sonata, koncert (na pianino), suita, czy choćby miniatura albo etiuda, bo nie za bardzo ma pojęcie, co to sonata i czym się różni od etiudy.

Po trzydziestu latach znów siada do pianina i znów zaczyna grać. I jeśli motywy pojawią się znów, tak po prostu, to on wie, dlaczego. Po trzydziestu latach, na klawiaturze, przywołuje latawca na przezroczystej żyłce, zapach igliwia leśnego boiska, szum fal, który rozbrzmiewa od krótkich wydm. I codzienny spacer przez piaszczysty las. Że to wciąż żyje, że wprawia w ruch palce, o tym nawet boi się pomyśleć. Bo tak na zdrowy rozum, to wydaje się niemożliwe.