Zapalam kwazary. Jeden w przedpokoju, drugi w sypialni, z boku. To dla Beniamina, który może będzie chciał przyjść w nocy do naszej sypialni. Świecą, na pomarańczowo, fioletowo. Kupiłem je w sklepie budowlanym z artykułami elektrycznymi. Zapalam też dla mnie, chcę usypiać w nieskończonej konstelacji. Łatwiej przyjdzie się pogodzić.
Dziękuję
Dziękuję Wam za dzisiejszy wernisaż. Ktoś w mojej sytuacji może oczywiście robić to, co robi (fotografuje i wystawia) tylko dla samego siebie, dla własnej pasji, dla idei, dla zabicia czasu i tak dalej. Ale jeśli jednak na wernisażu pojawią się goście, to…. pozostawiam ten fakt bez komentarza. Kto przeżył, ten wie, kto nie wie, to z mojego tu pisania się nie dowie.
Refleksja (2). Takie przedsięwzięcia jak choćby malutka wystawa przypominają, że bez życzliwych ludzi i ich zaangażowania to wszystko jest mało warte. Dziękuję tym, którzy dokładali się od początku jak i tym, którzy w ostatniej chwili dorzucili co trzeba. Człowiek stoi tym, co zrobią dla niego inni.
niebawem…
Białe Martini i zapach wiosny. To wystarczy, by zobaczyć Kraków czasu studiów, poczuć lepkie powietrze tamtych nocy… Budzi się tajemnica, z gatunku tych niewyjaśnionych nigdy; lecz może już wkrótce, jak obiecał mój Gość: niebawem…
PS. Białe Martini, zapach wiosny, i zapomniałem napisać – samotność.
Odezwał się…
…jakiś głos, pod wczorajszym wpisem. Obiecuje mi szybkie zrozumienie tego, czego nie jestem w stanie pojąć od jakichś trzydziestu lat. Czy to oznacza pewne radykalne zmiany w moim życiu, które lada chwila nastąpią? Niewykluczone. Przecież tego nie mogę wiedzieć. Czy się cieszę? Powiedziałbym, że jestem spokojny. Może jeszcze jakiś czas temu bym nie dowierzał. Ale przecież niedowierzanie to przeciwległy biegun euforii, zresztą silnie z nią związany, bo jej przeciwny.
Tak więc czekam, anonimowy gościu, bo Twoje dwa słowa i trzy kropki to niewiele zaiste, czekam na więcej.
Wśród mleczy
Słońce stało wtedy wysoko… Tyle jestem w stanie napisać. Na to całe zastanawianie się nad życiem, a może tylko emocjami, i tylko moimi, niestety, więcej nie wymyślę. A skoro słońce stało wysoko, to i mlecze wyciągały rozwinięte główki w stronę nieba. Na zdjęciu mleczy za bardzo nie widać, widać za to elementy, którym wszystko jedno, czy słońce stoi wysoko czy się chyli, i czy w ogóle świeci.
Takie sobie prymitywne kawałki żelaza i drutów. Ignoranckie. Wszystko im jedno. Od czasu do czasu przejedzie tramwaj, ale nawet i wtedy wątpię, czy robi na nich wrażenie. Tak więc zastanawiam się, dlaczego nie robiłem zdjęcia mleczom? No, zrobiłem jedno, tak na szybko. To błąd. Takie kiepskie jakieś.
Widziałem też pewną dziewczynę, która biegła przez mlecze, ignorując prymitywne żelazne druty i im podobne kawałki. Patrzyłem z daleka i tak myślałem, że gdybym stał na jej drodze, to zrobiłbym jej zdjęcie. Bo jej, najwyraźniej, również nie było obojętne słońce. Ale akurat nie stałem na drodze dziewczyny, a oceniwszy, że dogonić jej z aparatem nie mam wielkiej szansy, dałem spokój.
Można jednakowoż czatować z aparatem kilka dni pod rząd, na dziewczynę, tę samą, albo inną. Ba, są nawet niewielkie ścieżki wydeptane, można by czekać tam, z aparatem gotowym. Ale czy stać mnie, by czekać? Nie wiem. Nie bardzo. Już wiem, że raczej nie postoję, już raczej liczyłbym na łut szczęścia – ot zjawiam się, i przez szczęśliwy przypadek dziewczyna znów biegnie w słońcu, wśród mleczy, właśnie w moją stronę, a ja mam właśnie przygotowany aparat.
A! Tu się trafił pan, wśród mleczy! Nie biegnie, co prawda, i jest panem, a nie dziewczyną, ale to niezła wprawka, takie trening, przed spotkaniem dziewczyny. W razie czegoś będę już miał przećwiczone. No i przy okazji załapał się i gołąb. A sfotografować gołębia, to może i trudniej, niż dziewczynę (choć może kto wie?).
23:11
Wróciłem do domu. Ale wcześniej – szedłem ulicą, nad którą wisiały latarnie, ich czerwonawe światło mieszało się z bladoniebieskim, od księżyca. A jeszcze wcześniej, ten sam księżyc zaglądnął mi w twarz, poprzez uchylony wywietrznik, w dachu busa, którym jechałem. Zaglądnął na moment tylko, na jednym z zakrętów, przyświecił mi w oko, a ja byłem jak nietoperz, jeden z ośmiu nietoperzy, rozpinających górne kończyny w ciemności, między uchwytami, wewnątrz pojazdu. Reszta nietoperzy znalazła miejsce na siedzeniach, a co kilka minut – jeden, dwoje z nich, przeciskało się do wyjścia, przekładając zwinięte skrzydła wzdłuż umieszczonych pod sufitem rurek do trzymania się.
Z tłoku wypluła nas wreszcie maszyna, skulonych, na chodnik, gdzie rozwinęliśmy skrzydła, w czerwonym i bladoniebieskim świetle. I było tu tak dobrze, że moglibyśmy zostać, gdyby nie pchała nas jakaś siła, w przód, do tych lamp, czy do księżyca może.
Trzynaście minut na krakowskich Plantach
Dziesięć, może trzynaście minut na krakowskich Plantach. W słońcu. Dwadzieścia wolnych minut między próbą, a spektaklem.
Wysokie gałązki drzew pokryły się już drobniutkimi, zielonymi centkami. Tak szybko! W ciepłym słońcu rozlewającym się po ulicach nawet miasto wygląda całkiem nieźle. Oczywiście, gdzie mu tam do lasu. Ale rywalizacji lasu z miastem nie należy się spodziewać, zresztą człowiek wyszedł z lasu do miasta, i choć teraz często marzy o powrocie, to mało przekonująco prezentują się te fantazje.
Choćby dziesięć, trzynaście, a może nawet dwadzieścia minut na słońcu, a już pojawia się wdzięczność: Jeszcze raz, i tej wiosny, chcecie się zazielenić. Bo ktoś inny, na waszym miejscu, pomyślałby: Sorry, mam dość miejskiego kurzu i hałasu. Usycham.
Od miedzy do miedzy
Zimno, ciepło. Zimno. W rytm mijanych drzew, budynków. Chłód znów, tam, gdzie cieniem kładzie się kształt bloku na zeszłorocznej jeszcze trawie. Popycham rowerek Beniego, od miedzy do miedzy. Przynajmniej tak sobie wyobrażam. Choć jedziemy alejką osiedla, zwiedzając dziecięce place zabaw, to pamiętam, że kiedyś były tu pola. Te miedze pozostały w mojej pamięci, nawet Sara nie może o nich wiedzieć, choć teraz śmiga tędy rowerem. Tutaj stawała para koni, z wozu zdejmowano pług, który za chwilę miały ciągnąć, pochylając głowy na długich szyjach, z wysiłkiem, krok za krokiem.
Powiewa pranie rozwieszone na balkonach, na czwartym piętrze, porusza nim zimny wiatr, tak samo jak tamtymi czasy, gdy stała tu chata i między jabłonkami przeciągnięto szary sznur do wieszania bielizny.
Przy szkole stojącej nad opadającym stromo stokiem – plac zabaw, jak wirtualny, wyłożony miękką kostką, ogrodzony, z regulaminem przy wejściu, pouczającym i zabraniającym wszystkiego, co niezgodne z przeznaczeniem. Stojący tu kiedyś sad nie miał instrukcji chodzenia po drzewach; dzieci, ciągnąc po ziemi wyrwane z chaszczy chabiny budowały własny świat, z wyobraźni.
Dalej, od miedzy do miedzy, rozrasta się cmentarz. Na nim teraz ci, co kiedyś w tej chacie. Gdzie? Tam, przy metalowych, przerdzewiałych krzyżach, z zatartymi tabliczkami, nawet bez zwykłych płyt z betonu, nie marmuru, i bez mogił z ziemi, bo rozmyły je śniegi i deszcze, przez trzydzieści lat.
Popycham rowerek Beniamina, a Sara śmiga, bo tutaj cmentarz jeszcze nie całkiem się rozrósł, i jak dobrze popatrzeć, to te miedze są tu jeszcze, bokiem. Porosłe dzikimi badylami, wspominają może czasy, gdy pszenicę, albo żyto, dzieliły sobą; i przezroczyste prawie, czerwone płatki polnych maków.
Od miedzy do miedzy idę i ja teraz, ciągle. Tej pierwszej prawie już nie pamiętam, tę drugą mam gdzieś przed sobą, chyba jeszcze jej nie widzę. Tej, której nie przejdę, przy której zostanę, choć moje dzieci pojadą rowerkami dalej.
Szczeka, tyka…
Szczeka pies. Dźwięk odbija się od ścian domów. Szczeka tak co wieczór. Za każdym razem szczekanie wywołuje ten sam nastrój.
Można by się zastanawiać, jak to możliwe, że szczekanie nie nudzi mi się. Może są w nas takie struny, których drganie nigdy nie spowszednieje. To albo niepojęte, albo staje się normalne wraz z wiekiem. Zresztą, po co się nad tym zastanawiać.
Szczekanie psa ma swój kontrapunkt w tykaniu kuchennego zegara. Słucham tykania i sprawdzam – czy dziś tyka wolno, czy szybko? „Oczywiście, że zawsze tyka tak samo”, ktoś powie. Ale nie o to chodzi. Liczy się to, jak ja czuję właśnie teraz – czy dla mnie to szybkie, czy wolne tykanie?
To dla mnie miara zmęczenia, przekonałem się już, że dość skuteczna. Słucham i słyszę, że właśnie tyka szybko, więc nic tu po mnie, moje miejsce jest w łóżku. Szybko, to mało powiedziane, tykanie pędzi dzisiaj, niestrudzone, i zdaje się przyspieszać. To tak, jakbym wpadał do wnętrza czarnej dziury, a zegar pozostał na zewnątrz. Najwyższy czas się ratować, więc…. dobranoc Wam…
Nic
Mokro na ulicach. Nie, dziś wieczorem już nie tak mokro, jak dziś rano. Albo jak wczoraj wieczorem. Tak naprawdę to prószy, coś jak śnieg. Widać go w świetle ulicznej lampy. Bezimienne aleje dużego miasta przemierzają bezimienne samochody. Tylko domyśleć się można, że wewnątrz każdego z niech kryje się człowiek. Dokładnie tak, jak wewnątrz zbroi, w jakie zakuwano średniowiecznych rycerzy. Światło lamp kładzie się falami tam, gdzie na ulicy jest mokro. Faluje w koleinach. Może jak światło księżyca, osiemset lat temu, w kałużach i błotach traktu wśród pól.
Po drugiej stronie ulicy, między jednorodzinnymi domami, rosną krzewy, nieduże drzewa, żywopłot. W zimie, że rosną, to raczej dużo powiedziane. Stoją. Wśród nich przemyka dźwięk jak z Odysei Kosmicznej 2001. Po prostu pracuje jakaś maszyna, agregat chyba, przy sklepie spożywczym.
(Podobno wybrali papieża, który już wzbudza zaufanie.) Ale tak naprawdę nic się nie dzieje. I jak dobrze…