Wiatr

Od wczoraj wieje mocno. W sypialni, w łóżku, słychać szum – raz lżejszy, cieńszy, raz bardziej poważny, niższy w dźwięku. Mógłbym używać akustycznych określeń, ale kto je zrozumie, z wyjątkiem może żony kolegi akustyka, która tu* czasem zagląda…? No dobrze – ten lżejszy pochodzi od ruchu powietrza w igłach wysokich iglaków przed naszym domem. Krzewy chwieją się energicznie w falach mknącego powietrza. Ten szum przypomina górskie, zimowe stoki, wzdłuż których prowadziły trasy narciarskie, ale te z dala od wyciągów, bo nie słychać mruczenia silników elektrycznych ani szczęku orczyków na rolkach. Ten niższy dźwięk tworzy powietrze opływające raptownie konary bezlistnej jeszcze brzozy i dalej stojących lip. Dwa szumy falują na zmianę, wymieniają, i można się tylko domyślać, którędy biegną prądy powietrza, grając ten duet.

* tu – znaczy na tego bloga 🙂

Oddech (2)

To, co ciągle powraca, to widok córki na śnieżnym stoku, jak pierwszy raz jedzie wyciągiem, robi pierwszy skręt na stromiźnie, rozpędza się i hamuje; z fascynacją w oczach, że oto otwiera się nowe, nieznane; bez zadawania pytań, czy to ma sens i czy należy się cieszyć. 

Bez pardonu

Powiadam Wam, ostrzegam Was, tylko nie mówcie, że Was nie ostrzegałem. Co się w życiu liczy najbardziej? Interakcja z drugim człowiekiem. Jeśli nie widzieliście swojego trzy i pół letniego syna, jak stawia pierwsze kroki na łyżwach (tak jak ja  dzisiaj tego nie wiedziałem), to chybiacie istocie swojego życia. Jeśli w ogóle nie macie dziecka, to niedostępne są dla Was obszerne, rozległe, ogromne, przepastne, ekstensywne, rozciągłe krainy Waszego życia. Żadna praca, żadne osiągnięcia, kariera, sława, pieniądze, zaangażowanie, hobby, fascynacja, pasja, namiętność, szaleństwo, inne pragnienie Wam tego nie wyrównają. Nic nie jest w stanie zastąpić uśmiechu na twarzy drugiego człowieka, tym bardziej tego, z którym możecie dzielić jego poznawanie świata – rzeczy, które od dawna znacie, ale zapomnieliście, że je znacie, dlatego musicie poznać je na nowo, i już nie tak samo, dziwiąc się, że to takie oczywiste, choć wcale zagadkowe, i takie proste, choć okropnie trudne, i że to to samo, choć coś zupełnie nowego.

Wszyscy ciągle jesteśmy dziećmi, i jeśli nie spojrzymy z godnością na młodszych od nas, to ci starsi też nie będą na nas zważać, ani Ten Najstarszy, który mimo swojej niezmiennej starości na zawsze pozostał dzieckiem.

Do śmierci…

…jak się przygotować? Dziś wpadła mi myśl – to tak, jak przygotować się do snu wieczorem. Z tym też nie mogę się pogodzić, co dzień prawie tak samo. Jak to zrobić, aby spokojnie zakończyć sprawy dnia, następnie toaleta, przebranie do pidżamki i powolne dojście do łóżka. Potem – jeden ruch – pod kołdrę, westchnienie, przesunięcie wzroku po suficie, wsłuchanie się w szmery, i zamknięcie oczu…

Śnieżnie

Wydostawszy się z uliczek takich jak Rajska i Krupnicza, na Aleje, w Krakowie, zorientowałem się, że całe bractwo kierowców próbujące się dostać w stronę wylotu na Warszawę po prostu stoi w korku. CB radio gadało, że sytuacja jest zła, bo gdzieś jakiś wypadek, że na trzech górkach wylotowych z Krakowa ślizgają się ciężarówki, podobnie jak na michałowickich serpentynkach. Odbiwszy więc w lewo ze stojącego strumienia lśniących wozów (stojący strumień, jak zamarznięty) pomknąłem przez Czarnowiejską w stronę Ronda Ofiar Katynia. To rondo jest jak zwierzę z ogromnym kręgosłupem przebiegającym w kierunku autostrady katowickiej (i dalszej) A4, który jest po prostu wielkim kawałem żelbetu tworzącym estakadę, niosącym w sobie kolejne strumienie stojących wozów. Stojących bo gdzieś znów kolizja, na przymarzniętym lekko, stopionym wcześniej pod oponami samochodów śniegu. Biegnąc dalej w kierunku na Bytom, po kilku kilometrach, odnaleźć można po prawej stronie między rosłymi zaroślami i dzikimi drzewami skrzyżowanie tonące w ciemności i niewielki kawałek asfaltu – to droga zmierzająca w stronę Zielonek. Rozgałęzia się na co najmniej dwie. Wybrałem tę w lewo. Zaskoczyła mnie ta zapomniana już góra, z której trzeba zjechać zakrętami, miedzy bramami podwórek, domami. Ślisko, może to głupie, ale czasem chciałbym móc wyłączyć ABS, bo jak jest bardzo ślisko, to jakby przeszkadzał…

Trudno wyrazić tę atmosferę, wypchaną muzyką z internetowego radia Ambient, wraz z zimnem, śniegiem, światłami odbitymi od niewyraźnych kształtów przed maską samochodu, wraz ze śliskością, ciemnością, niedostępnością tego, co tuż za zatrzaśniętymi drzwiami na zewnątrz, co dobija się w lusterkach – cieniami, smugami, odbłyskami wytrwałych latarni, czarnymi kokonami pojedynczych postaci brnących, echami pozdrowień i przekleństw skrzeczących z CB radia, szarpaniem wozu na złączach asfalt-lodowisko, trąbieniem i jarzeniem drogowych świateł przez kierowców, których wyprzedzasz.

Sny

o podróży. Tramwajem w Poznaniu, który gnał szaleńczo po gładkich, wyremontowanych ulicach, wśród wieżowców, ja – na fotelu z plecakiem na kolanach, tyłem do kierunku jazdy. A potem stacja kolejowa jak z filmu fantasy, w którym lokomotywy żyją na wpół niczym chimery-potwory, ściany prawie oddychają w ciemnych wnętrznościach monstrum.

Dziś autobus wśród zieleni na bocznej drodze, ja w nim, jechał z miejsca A do miejsca B, przypominającego miasteczko na Mazurach, gdzie przesiadaliśmy się na chybotliwą łajbę o zapachu zastanej wody.

Czy tęsknota, czy zapowiedź…

Szukam…

Scenerii, porównania… Samotnego drzewa w upalne popołudnie, śniegu po pas pod szczytem pagórka. Jak ta zawieja śnieżna w gęstwinie małych świerków tam, gdzie według mapy miały spotkać się szlaki. Wyciągniętego z plecaka papieru w kratkę i listu pisanego w rozmazaniach topniejących płatków. Zagubienia w gęstwinie bloków. Odłączenia z wyboru. Spokoju niespełnienia. Szczęścia nie mojej radości. Zalet pożegnania. Frajdy dystansu. Czego sam chciałem, co mnie chwilowo przerasta, dla czego milczę.

Proszę, pomóżcie, choć sam nie wiem w czym i jak. Więc choć rzućcie okiem na trzy, cztery sekundy, poważnie i spokojnie, na tę bezradność, faktyczną, udawaną czy wyimaginowaną, nie siląc się na zrozumienie, to wszystko.


Śnieg pamiętam

Przyszedł śnieg, a wraz z nim to uczucie, które pochodzi z pewnością z lat dzieciństwa, ale nie wiem dokładnie, z którego momentu. Nie mam nic wyraźnego, żadnych szczególnych obrazów, słów czy zdarzeń. Tylko to – wraz ze śniegiem nadchodzi coś, jak nowa epoka, choć skryta i nienazwana, ale nikt nie ma wątpliwości, że jest. Patrzę za okno tam, gdzie kiedyś był stromy dach kryty dachówką, dzisiaj otwiera się przestrzeń na ogród, którego wysokie, grube i splątane w konarach drzewa owocowe, takich już nikt nie sadzi, stoją w dwóch rzędach, prowadzących w stronę cmentarnego muru, o którym tylko wiem, że tam jest. W nocy, jak teraz, odrobina światła niesie się przez biel i mam ochotę powiedzieć, że ten widok jest boski. Ale tego nie powiem, nauczono mnie, i słusznie, nie kojarzyć tego słowa z takimi sobie wrażeniami.

Dlaczego ten widok chciałbym objąć i uściskać? Chyba tylko dlatego, że wytrawił się we mnie jak matryca litografu. Nie wybierałem go, nie jest ciekawy ani piękny. Co w nim szczególne to tylko to, że go pamiętam.

Dotknięcie

Dotknięcie kogoś wewnątrz, tam, gdzie centrum, w piersi, wszystko jedno, czy tam spokój, radość, wściekłość czy rozpacz, jeśli tylko ze świadomością, że dotyka się tego, co najważniejsze, co właśnie teraz, że blisko najbliżej, bo tak się udało może raz na tysiąc, że tam najdelikatniejsze, czego dotknąć to może zniszczyć, na pewno zmienić, jak, czy na lepsze, czy pomóc, czy rozdrapać, może tylko zaglądnąć, ale i to strach.

Strach, bo to zostawia ślad i w patrzącym, bo kto czuje, ten zapamięta i będzie widział znów i znów. Będzie widział dziecko patrzące ufnie, i tamtą twarz tęskniącą nadzieją i siecią delikatnych zmarszczek, i ciebie, jak dziś przy zlewozmywaku, o zalęknionych oczach błagających o spokój.

Poprawiam

Czytam mój poprzedni wpis i poprawiam. Poprawiam po raz kolejny. Wyeksploatowałem w ciągu ostatnich miesięcy wenę pisząc gdzie indziej, no i teraz pisanie mnie nie ciągnie, a jeśli już zacznę, to nie czuję polotu. A jeśli go poczuję dziwnym trafem, to on rwie się, jąka, zmienia kształt jak ameba lub kolory jak kameleon, wygina w lewo to w prawo, słowem – nie chce udźwignąć tekstu, a ja – nie czuję spójności. Jakby najzwyklej pewna część mózgu popadła w letarg, przestała reagować na bodźce, darowała sobie luksus tworzenia czegokolwiek, choćby od niechcenia. Wtedy zwykle ożywia się inna część, znów na kilka tygodni lub miesięcy. I zamiast pisać, chce się grać, albo biegać, albo zamknąć w sobie, albo zobaczyć coś, czego się nigdy nie widziało – jak na przykład nową czytelnię na ostatnim piętrze w bibliotece na Rajskiej.