Świerszcze szalone

Świerszcze szalone. Usłysz je, a uspokoją cię, byś jeszcze nie opłakiwał lata. Przenikają przestrzeń: zarosłe bramy nie otwarte od lat, wysokie trawy, teraz ciemne, niewidzialne, szeleszczące… Przenikają dystans, obejmują brata – mrok.

Może to przez uchylone okna, gdziekolwiek nie zajdziesz – od ganku, przez korytarz – do łazienki, kuchni, sypialni. Za oknem otulonym pnączem, przez które niczego już prawie nie widać. Lecz słychać i tu i tam…. świerszcze.

W dużym domu, w ogrodzie, który w dzień zatapia się w sierpniowym upale i nie wiadomo gdzie się kończy, pod wysokim drzewem, którego nie ma jak dostrzec szczytu, nie sposób zadrzeć głowy. Tam mnóstwo zagadek, nie widzianych przez ciebie miejsc, wypełnionych historią przedmiotów, historią dłuższą niż moja, niż moja wyobraźnia. Gdzieś tam, pomiędzy latami, mała dziewczyna, z opadającymi kiedyś do policzków, kiedyś czarnymi włosami, znów w upale lata, zapachu gorącego piasku i zostawianych na nim szybkich śladów stóp…


Nie odchodź

Jeszcze kilkanaście kartek. Za nimi, w tle, twardy tył okładki. Za nią już nic, ona jak próg donikąd. Koniec. Po prostu. Nic.

Choć wcześniej ożył z pustki wielki świat bohaterów splecionych w wątkach, jak liny żaglowca w przezroczystej, zakorkowanej butelce – do oglądania. Jeszcze kilkanaście kartek ich życia zanim przestaną istnieć, choćby mieli "żyć dalej, długo i szczęśliwie".

Mój przyjacielu… nie odchodź. Nie chcę skończyć o tobie książki… Wpuściłem cię, zasiedziałeś się. Nie wstawaj. Co robić? Cofnąć się nie ma sensu, naprzód – tylko do rozstania. Stanąć, zmartwieć.

Przełamać impas przez kontratak. Zacząć pisać własną książkę; pisać, by potrzymać życie… Czyje życie…? Twoje… Moje…

Żyję, nie piszę. Piszę żyjąc. Zapisuję jakąś księgę, w której jesteś, księgę bez tylnej okładki. Pisałem wpierw z premedytacją, wreszcie w ciszy, chwila za chwilą, bezbronnie i nadzwyczaj spokojny wobec nieznanej przyszłości.

Usypiasz…

…wiem. Śpisz już. Dobre uczucia przenikają wszystko – czas i przestrzeń, i twój stan, choćby senny; nie są moją ani twoją własnością, lecz dobrem, które snuje się od człowieka do człowieka, między niezliczonymi ludźmi, przejawiając się to tu, to tam, bez szczegółowego planu, bez żadnych gwarancji, bez prawa własności, zawłaszczenia, kontroli, certyfikatów, beż żądań, raczej – biegną za wołaniem o pomoc, przyciszonym, nieskładnym.

Jesteśmy wszyscy razem, jedziemy na tym samym wózku do czarnej otchłani, podobno można się wznieść w kluczowym momencie, wyskoczyć tuż przed pochylnią, uczepić – tam u góry wystaje dla nas coś, co pasuje akurat na ludzką rękę – zrozpaczoną…

Uciekasz by powrócić

Nie interesuje mnie urządzanie domu, ustawianie altany w ogrodzie, koszenie trawy. Sąsiadka, która niedawno się pojawiła i wraz z mężem postawili parterowy domek tam, gdzie trójkątny skrawek ziemi niczyjej między drogą zmierzającą do cmentarnej bramy a naszym ogrodem zarósł murem leszczyny nie do przebycia, dziś zamiatała kostkę na swoim podwórku, i tak bardzo czystą i zamiecioną już wcześniej. Troska, dbałość o swój, wreszcie swój dom, i o obejście, które powinno wyglądać. Ogrodzenie z murowanymi słupkami i automatyczną bramą, wysadzane zielonymi, ozdobnymi tujami, które w przyszłości przynajmniej wizualnie odgrodzą podwórko od reszty na zewnątrz…

Poznawać (czytaj: uciekać) coraz więcej, w imię przesuwania horyzontu, zbierania doświadczenia, nie marnowania życia; jechać coraz dalej, spotykać coraz dziwniejszych ludzi, a przecież ciągle: ludzi, obserwować, fotografować, przeżywać, choć niestety powierzchownie, bo jakżeby inaczej – ich zwyczaje, emocje, problemy, na szczęście nie moje. Iść ciągle dalej i dalej tylko po to, aby w końcu i tak powrócić – do starego ogrodu, koszenia trawy i altany, zepsutego dachu; do siebie, do tego, o czym chciałem zapomnieć, zagubić podczas dalekich wędrówek…

To, czego unikasz, czego najbardziej się boisz – to cię spotka. Wreszcie, pogodzony, poddasz się dobrowolnie temu, przed czym uciekałeś, z pokorą staniesz przed największym strachem: oto jestem…

Protetyka

Opada na powieki, ale najpierw na czubek głowy, opada jak zasłona, dajmy na to czerwona, taka jak z naszej sypialni, jest lekka (wiem, bo wieszałem), i miła w dotyku, choć sztuczna (natenczas może być), opada na ramiona, prawie oddycha (och gdybym ja nie musiał), prawie szepce, wspomina lepszymi wspomnieniami niż moje – co wczoraj, co przed tygodniem, co on powiedział, tamten wymyślił, co ja na to i dlaczego…

Wieczorem poszukuję protezy, lekkiej i zwiewnej jak zasłona, która podeprze mój strumień podświadomości, zanim opadnie w ramiona snu. Zapomnieć o czym mam nie myśleć i wyruszyć w duszy podróże.

Po prostu pisać znów

Dwadzieścia minut po północy. W sypialni. Bursztynowe światło lampy solnej gra na szczebelkach łóżeczka nocną wyliczankę, rysuje w ciemności szuflady w komódce, klei jasny pasek na ścianie.

Słychać… W sypialni – oddechy… Za oknem koła samochodów przetaczają się z ciągle tak samo przemijającym szumem. Za oknem – agregat, chyba chłodzenia, przy sklepie spożywczym naprzeciwko. I dalekie, przeciągłe dźwięki ciężarówek na obwodnicy, zajadłe choć przyciszone wycie niewidzialnych stąd smoków ciemności.

Dziesięć po pierwszej. Wspominam… Dziś dwieście kilometrów na miejscu kierowcy. To moje miejsce. Zabrzańskie podwórko, uśmiechnięte twarze. Dystans wobec ludzi – może nareszcie jest tak, jak trzeba. Co to znaczy – trzy, pięć minut rozmowy, czy to dla kogoś coś znaczy. Czy jestem tu, gdzie powinienem, czyli tu, gdzie coś mogę zrobić, na coś się przydam. Czy to, co z siebie wykrztuszę ma jakiś większy sens…

Synu…


Po prostu może się uda

"Trzeba pisać po prostu to, co widać, słychać i czuć" – wyciąganie wniosków pozostawiając samym czytelnikom.


Szósta rano. Wypalona słońcem sypialnia, właśnie czerwiec zbliża się do najdłuższego dnia w roku. Okno jak wielka pieczątka odbija swój ażurowy zasłonami ślad na przeciwległej ścianie, na łóżeczku, jasnej pościeli i jasnej twarzyczce dziecka, które za trzy dni skończy trzy lata. Żółte, jasne i puste ściany, żółty sufit – grają w pingponga słonecznym światłem, bezgłośnie, w ciszy oddechów i bezruchu wszystkiego.

Za dziesięć siódma. Oddechy. Kaszlnięcia. Córka. Przyniosę ciepłej wody. Szum opon za oknem, przemijający za każdym razem tak samo, czyjeś kroki, pospieszne, przeplatane świergotem ptaków; krakaniem, gruchaniem też, zawijającym gwizdem. Bije dzwon, bicie rozlewa się w czasie i przestrzeni, jakby nie bicie, tylko jeden ciągły dźwięk, wibrujący jedynie, bez uderzeń, kołatania – szczególnie tu, w piersi.

Bezruch. Czas zatrzymał się, tu, obok serca. To oczekiwanie na… nic. Może dlatego nawet przyjemne, gdyby jednak nie pewne napięcie struny, rozpiętej między pępkiem a przełykiem. Już wiem. To przyjemne oczekiwanie na nic, bo pogodzone z tym, że struna i tak zawsze będzie. Napięta. Może nie zagra dźwiękiem, ale będzie gotowa, bez końca, w pół drogi (a po co napinać struny, skoro nie będą grać?) No właśnie, po co. Demontuję strunę!

I co, udało się bez wniosków pisać? Ja – piszący, i ja – obserwator samego siebie, piszącego. Dwaj w jednym, lecz który z nich prawdziwy…? Czy przeżywający, czy ten analizujący, i dla rozładowania – ironizujący z tego pierwszego…?

Perfekcjoniści cierpią

Przeglądam statystyki blogu, a jakże. No i wyobraźcie sobie, że wpisując w google albo nawet w onecie "niecodzienność" dostaje się ten blog na pierwszym miejscu 🙂

Niecodzienność… Za nią tęsknimy, wydaje się ideałem życia. Jest czymś nieuchwytnym? Nierealnym? Bo ktoś przecież musi zrobić te same, codzienne czynności – masa ich, nieogarnięta, niezliczona, nie do wykonania bezbłędnego. Perfekcjoniści cierpią, chyba, że porzucą marzenia o odrobinie niecodzienności.

Czy ja wiem… Nic nie wiem. Aby powiedzieć coś poruszającego, z mocą, czego nie da się zapomnieć – trzeba pogodzić się z tym, że powie się nieprawdę. Bo prawda, by nie była truizmem, uogólnionym sloganem, musi zostać obwarowana dziesiątkami założeń oraz tłumaczeń przypadków szczególnych, w których znów ginie. Z chaosu próbujemy wyciągnąć prawdę jak topielca z wody, coś uporządkować, stwierdzić, lecz skutkuje to popadaniem w inny chaos i topieniem się na nowo.

Tak. Zdecydowałem kiedyś, by nie pisać wniosków, bo one nigdy nie będą w stu procentach prawdziwe. Jak widać – nie udaje mi się. Pisanie wniosków jest łatwiejsze, o dziwo.

Trzeba pisać po prostu to, co widać, słychać i czuć, mając tę nadzieję, że widzi się, słyszy i czuje choć trochę inaczej, niż inni. I dlatego właśnie można im coś dać.

Zawsze!

– byś chciał. Lecz tego nikt nie wie. Więc skoro nie da się zawsze (a może się da, ale skoro nikt tego nie wie, to jakby właśnie się nie dało), to w takim razie – nigdy! Tak! Nigdy…

Tylko że… nigdy to w zasadzie samo, co zawsze. Wystarczy jedynie podmienić słowa, albo inaczej zadać pytanie…

Jest jeszcze jeden sposób. Chodzi o zawsze teraz. Konkretnie: zawsze jest to, co teraz.

Czujesz to? Wydaje się wbrew ludzkim cechom: pamięci i wyobraźni, lecz to sposób na uśmierzenie tęsknoty, która łączy to, czego właśnie teraz nie ma.

Nie ma początku (nawet, jeśli był), nie ma końca (jeśli będzie, nie zobaczę), to, co teraz, jest zawsze. Choć i początek i koniec tkwi w tym, co teraz.

Niewzruszony

Czy istnieje coś takiego odbicie równowagi, na przestrzeni życia? Chodzi o to, że ktoś, kto przez jakiś okres czasu wykazuje cierpliwość, wyrozumiałość, nawet miłosierdzie względem innych, później doznaje odwrócenia tych cech – staje się niecierpliwy, arogancki, zuchwały i lekceważący?

Jeśli tak, znaczyłoby to, że na przestrzeni życia musi istnieć pewna równowaga, i że osobowość kogoś, obfitująca w jakimś czasie w pozytywne cechy, odbija je sobie potem w paskudnych negatywach.

No dobrze, to ja mam wrażenie, że właśnie tak jest – w moim przypadku. Przypominam sobie czasy, w których potrafiłem znosić ignorancję, impertynencję, głupotę innych; znosić na wesoło, żartobliwie, pełen dobrego nastroju. Potem przychodziły momenty, w których byle głupstwo wywołuje wściekłość.

Być ponad to, co marginalne, a jednocześnie – nie być naiwniakiem, "jeleniem". No, przede wszystkim we własnych oczach…