Wróciłem

Wróciłem do domu. Już w sobotę nad ranem. Z warsztatów plastyczno-fotograficzno-filmowych. Atmosfera ciągle żyje we mnie. Obiecuję sobie – żadnego radia, żadnych informacji politycznych, najchętniej poszedłbym do czytelni i zanurzył się w albumach np. z projektami plakatów. Oczywiście, to nie będzie możliwe 😉


Stanąć na planie filmu: pokutnicy z Niniwy nad jeziorem Lubie.

Jak paść ostatecznie…?

Padałem już, i miałem paść ostatecznie w pościel. Lecz po tym, jak uśpiłem dzieci, wkraczając do kuchni zobaczyłem zlew pełen naczyń, i przypomniałem sobie, że one rzeczywiście tam są. A moja dziewczyna siedzi przy komputerze nad tłumaczeniem, już chyba trzeci lub czwarty dzień, bo zajmuje się nim w chwilach wolnych od pracy i dzieci, nie mówiąc o zajmowaniu się sobą.

No i wziąłem się za ten zlew, i rozbudziłem znów, i co teraz? Bo podczas mycia naczyń wspomniałem, mimo woli, różne wydarzenia, które podnoszą ciśnienie krwi, co zwykle jest przeszkodą w zasypianiu. Jak na przykład stwierdzenie jakiegoś pana, usłyszane w TokFM, w tramwaju, gdy jechałem wczoraj rano do pracy: że wiele kobiet, rzekomo, specjalnie zostaje w domu i zajmuje się małymi, swoimi niedawno narodzonymi dziećmi, żeby uniknąć powrotu do pracy. Przepraszam bardzo, ale pacan po prostu to powiedział, choć nie wiem, jaki ma tytuł naukowy, może bardzo wysoki, a może i opierał się na szeroko zakrojonych badaniach. Lecz mnie wydaje się to paranoją, bo zajmowanie się małymi dziećmi w domu to jedna z cięższych robót, na jakie matki mogłyby się skazać, i całe szczęście, że się na nie skazują, bo one robią to o niebo lepiej niż ojcowie. I to nie z powodu lenistwa ojców. Marta, mój przyjaciel, psycholog dziecięcy, twierdzi, że dziecko, przez sam fakt, oczywisty i niepodważalny, że przez dziewięć miesięcy jest zrośnięte z matką, nigdy w początkowym okresie życia nie będzie miało takiej więzi z ojcem, jak z matką, i że to nawet nie za dobre, by ojciec miał niemowlęciu zastępować matkę.

Tak więc niech mi specjalista jakiś nie tłumaczy, że matkom się nie chce pracować i dlatego decydują się na pozostanie w domu, by zajmować się dzieckiem. Ja patrzę na matkę moich dzieci i jestem szczęśliwy, że do maksimum wykorzystała wszystkie urlopy, by dzieci odchować od pampersa. Nikt tego by nie zrobił lepiej niż ona, żadna pani w żłobku i nawet najlepsza opiekunka, ani nawet ja, bo nie ma takiego sposobu, by matkę zastąpić, ani takich pieniędzy, które można by za to zapłacić… Tak więc, panie specjalisto, co mi pan tu opowiada, za przeproszeniem?

Otworzyłem piwo, bo już widzę, że nie usnę tak łatwo. Dziewczyna przy komputerze zgłasza, że zjadłaby trochę truskawek, które dzisiaj zebrałem (zebrałem jak nigdy, zaznaczam), więc myję truskawki. Myję dwa razy, stawiam obok niej, i po dziesięciu minutach widzę, że miska już w połowie pusta. Dziewczyna kładzie głowę na biurku, usypia, ale na niby. Na ekranie – szlifierki kołowe do wałków; i co z tego, że to studiowałem, jak studiowałem nie po rumuńsku, i choć mogę jej wytłumaczyć, o co chodzi, to rumuńskich słówek nie znajdę i nie pomogę…

Myję naczynia i wspominam rozmowę z dziećmi, przed snem.
– Z czego jesteście dzisiaj zadowoleni?
– Ja z tego, że babcia była ze mną na trampolinie – mówi Beni.
– Była, naprawdę? – nie dowierzam – i skakała?
– No nie, ale tak robiła – chłopak wstaje i ugina lekko kolana.
– No no, ale babcia… A co was dziś zdenerwowało?
Beniamin myśli przez chwilę:
– Że Janek mówił dziś kulwa.
– Mówił?
– Ja nawet nie wiedziałam, że jest takie słowo: kurwa – odzywa się Sara, na parapecie okna wycina i koloruje papierowy kwiat. O tej porze dopada ją wena twórcza.

Opowiadam im potem różne historie, kiedy już leżą na swoich miejscach – Sara na piętrowym łóżku, Beni na parterze. Na szczęście nie zapytali mnie, co znaczy to słowo. Kiedy już usnęli – ja drepczę po mieszkaniu, próbując odnaleźć odpowiedź właśnie na pytanie: co to znaczy? Na czym polega znaczenie wyrazu kurwa i dlaczego jest ono takim wytrychem do wszystkiego? Jak odpowiedzieć dziecku, mówiąc coś więcej niż "że to brzydkie słowo", a nie poruszając całego skomplikowania relacji międzyludzkich. Zresztą – jakiego skomplikowania…? Powszechność tego słowa opiera się na tym, że mężczyzna, czując wewnętrzną odrazę do swojego pożądania oraz sposobów, w jakie próbuje go zrealizować, nazywa tak kobietę, której sam używa instrumentalnie…. Deprecjonuje osobę, której używa przedmiotowo, by oddalić poczucie wstrętu wobec samego siebie… Typowe, prymitywne, ohydne, odwieczne….

No dobrze, ale pytanie pozostaje: jak odpowiedzieć dziecku?

Piwo nie pomogło, zabieram się za wiśniówkę, produkowaną domowym sposobem w Rumunii i przywożoną tu przez rodzinę, przy każdej okazji. Dziewczyna wstaje od komputera i pada w pościel, a ja nie mogę paść jeszcze. Piszę więc, piszę czym prędzej, byle wszystko, co bzdurne, z siebie wyrzucić, by pozostała wreszcie pustka, wobec której będzie można już tylko… zasnąć. Lecz zanim pojawi się pustka, czepiam się kurczowo jeszcze jednego, może dwóch cudów, które się dziś zdarzyły, a którymi się z wami nie podzielę, samolubnie, bo chcę, by pozostały moje.

Dobranoc Państwu!

Nawzajem

Jestem fotografem, i mój odruch zawodowy to szukać widoków wartych zatrzymania w kadrze.

Czasem wydaje mi się, że podobny odruch zawodowy ma i np. psycholog (ten profesjonalny czy też domorosły), by szukać u napotykanych ludzi rzeczy, które można by zmienić, "ulepszyć". Czy przychodzi im czasem do głowy, że to oni wymagają "ulepszenia"? No bo zdarza się, że i mnie ktoś zrobi zdjęcie.

Jestem chory

Chorowałem dziś z moim synem, którzy przekaszlał prawie pół nocy a potem pół dnia. Spośród różnych specyfików wreszcie jeden syrop go uspokoił. Mnie boli wszystko jak przy przeziębieniu i zmuszam ciało, żeby coś zrobiło i się uśmiechało. Jutro urodziny dzieci – podwójne, bo jedno urodziło się 8 a drugie 10 czerwca.

No to by było na tyle… Oczywiście jest sterta maili z ciekawymi zajęciami (m.in. zdjęcia symboliczne do kolejnego kalendarza), pełne werwy i energii ich autorów, ale mnie ta energia nie może przeniknąć…

No dobrze, usypiam więc.

Jestem sam, czyli ćwiczenia z pisania o niczym nr kolejny

Wróciłem do mieszkania, w którym bywam sporadycznie. To moje mieszkanie, mojej rodziny. Jest zupełnie puste i pod tym względem tak niepodobne do tego, które znam. Obiecuję sobie, że go nie zaniedbam, jak również nie zaniedbam siebie, co byłoby możliwe z tego względu, że oprócz konieczności chodzenia do pracy i konieczności robienia paru tylko rzeczy, mógłbym się zupełnie oderwać od czasu i rytmu życia. Praktyka wskazuje jednak, że to skończyłoby się ostrą frustracją, bo niczego sensownego nie zrobię, a to co zrobię, nie pozostawi po sobie cienia zadowolenia.

Obecny stan mieści w sobie dwie schizofreniczne strony. Pierwsza – jestem sam, z nikim nie muszę się liczyć, nikomu pomagać, przeżywać jego emocji, nikt mi nie wchodzi w drogę. Druga jest przeciwieństwem pierwszej – na szczęście wiem, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. I całe szczęście.

Tak więc jestem sam i to mi się podoba, ale podoba mi się tym bardziej, że wiem, albo przynajmniej spodziewam się, że za kilka dni to się zmieni i puste ściany zatętnią życiem.

To niesamowite doświadczenie, że przechodząc obok sprzętów codziennego użytku – szafek, biurka, pralki, kuchenki gazowej, wieszaka na klucze, półek z zabawkami – czuję tych ludzi, którzy na co dzień ich dotykają, jakby unosili się nieprzerwanie gdzieś wokół. Z drugiej strony – nie ma ich. Albo raczej – są jak zamrożeni, zatrzymani. A to po to, abym ja mógł zebrać się w sobie i ich dogonić – ich emocje, ich życie, któremu zwykle nie mogę dotrzymać kroku. Jak np. dzieci – te kłótnie, radości, fascynacje, niekończące się oczekiwanie na szaleństwa z ojcem, który huśtając je na swoim grzbiecie traci oddech.

Zatopiłem się w pracy. Kończę udźwiękowianie prostych filmików. Komputer je sobie kompresuje, a ja piszę na blogu. Przeszukuję kanały jak Planete, Discovery, i próbuję nie notować reklam, durnych i obscenicznych, w których już tak po prostu mówi się o jelitach, wypróżnianiu, pachach, skórze, paznokciach i włosach. Rety, jak nisko upadamy, nawet jeśli jesteśmy do bólu wypielęgnowani i sterylni.

Chłonę pustkę ścian. Pod tapczanem kupiony wczoraj, tanio, ośmiopak Warki. Przypominacz w telefonie mówi, że skończyło się pranie i trzeba powiesić. Na stole obok pusta patelnia po jajecznicy, talerz z widelcem, miseczka z łyżeczką.

W tym spokoju i bezruchu powraca tylko co jakiś czas myśl, że Beniamin jest w szpitalu w Rumunii. A obok niego – jego matka, dzieli wąskie łóżko. Odwodnił się, bo on, jak zacznie wymiotować, to robi to zwykle przez całą noc. On pierwszy z naszych dzieci,
Polak i Rumun w jednej osobie, sprawdzi tamtejszą służbę zdrowia…

Dobranoc…

700 metrów do snu

Wczoraj tata poprosił mnie, żebym po drodze do Krakowa zostawił jego samochód u mechanika. To około siedem kilometrów po drodze, domostwo wśród rzadko rozrzuconych wiejskich domków. Przy bramie szyld Remonty silników, skrzyń biegów, zawieszenia. W pozostałości stodoły wykopano kanał i zainstalowano podnośnik samochodowy, tworząc dwa stanowiska naprawy. Obydwa prawie zawsze zajęte. Naprzeciwko stodoły dom mieszkalny, z dopiero co podniesionym dachem i nowymi oknami.

Do przystanku pozostało przejście może siedmiuset metrów. Z ciężkim plecakiem inaczej stawia się kroki, plecak i zapach powietrza przypomina letnie, dalekie wędrówki. W taką pochmurną pogodę – można iść, dopóki nie pada. Taka pogoda nie zalewa upałem, nie jest pretensjonalna, lecz przygaszona, jakby w przydrożnych drzewach, płotach, nieruchawych domostwach i ślamazarnie ruchawych gdzieniegdzie postaciach czaiła się Zagadka, która jest na tyle nieśmiała, albo leniwa, że tylko ukradkowe spojrzenia wędrowca i jego udawana, lecz skupiona obojętność, pozwoli się jej domyślić.

Cały dzień dzisiaj jak co dzień, gdyby nie te siedemset metrów. Leżę teraz w łózku, usypiam, i widzę je właśnie. Zardzewiałą, pogiętą furtkę z drucianym zamkiem, kobietę pomagającą pięcioletniemu chłopcu wysikać się w kupę gruzu na dużym podwórku, drewniane okna w domu naprzeciwko, z łuszczącą się farbą w kolorze zszarzałej wiśni. Zupełny brak ruchu, jeśli nie liczyć pędzących z nadmierną prędkością ciężarówek i czających się za nimi samochodów. Na drodze krajowej nr 7, która przecina na pół zwykłą wieś.

Szachy

Bliskie życie z drugim człowiekiem to jak gra w szachy, w której nie ma sensu przewidywać dalej niż jeden ruch do przodu. A i to już za wiele. Po prostu wykonujesz ruch i patrzysz, co dalej. I dopiero na jego gest ty robisz następny. Jakby szachy życia przewyższały ilością kombinacji, kolorytów i odcieni te tradycyjne, 64-polowe, a wszelka próba analizy wszystkich ruchów naprzód tylko coraz bardziej pogrążała obu graczy.

Życie z drugim człowiekiem to ciągłe wyczekiwanie. Wydawać się może, że to nic pewnego, ale może tak da się osiągnąć pewność.

Cud niepoznany

Coś czasem wydaje się cudem, dopóki się tego nie pozna. Stąd może pochodzić strach przed poznaniem. Bo dlaczegóż mają spaść różowe okulary, a świat nagle zacząć wyglądać normalnie? Ludzie chyba dzielą się na dwie grupy – jedni pozostają w bajce nie chcąc dochodzić do prawdy. Inni – tworzą bajkę, najprzód chcąc poznać rzeczywistość aż do bólu. Należę do tych drugich. Czasem jednak boję się bólu.

Coś zdziałać

Jedną z najtrudniejszych rzeczy przy pracy w "wolnym zawodzie" jest konsekwencja. Zajmowanie się dziedziną noszącą znamiona "sztuki" może wydawać się czymś w rodzaju "przyjemnego marzenia", "czekania na wenę", "pracy w zachwycie" itp. Ale takie myślenie to marzycielstwo, które nie przyniesie efektów. Trudne jest to, że trzeba samemu sobie wyznaczyć cele, a potem dążyć do ich realizacji. Podczas gdy nade mną nie ma szefa ani innego bata, no chyba, że głód albo widmo komornika zacznie zaglądać w oczy.

Po oraz kolejny rozmyślam o tym, że tak wiele pomysłów przychodzi do głowy i jak to byłoby pięknie, gdyby je zrealizować. I już przeżywa się te zwycięstwa i sukcesy, w wyobraźni, i idzie coraz dalej i dalej, ale tylko w wyobraźni. Twórczość to np. wcale nie "takie sobie pisanie bloga" – na temat, jaki się właśnie chce i kiedy się chce. Twórczość to przyjęcie planu np. na dwa lata, i realizacja go punkt po punkcie, czy się chce czy się nie chce, czy pada deszcz czy słoneczko zachęca do leżenia na plaży.

Na suszarce

– Żeby powiesić nowe pranie, trzeba zdjąć poprzednie. Dziś tam rodzinna bielizna. I dziś robię to pewnie tylko dlatego, że Ioana haruje przy tłumaczeniu, a ja mogę zrobić coś dla domu. No i składam takie majtki dajmy na to, bluzeczki też, spodenki… Zauważyłem, że ubrania córki powoli zbliżają się w rozmiarze do ubrań żony, a nawet styl bieliźniany (np. kokardki tu i tam) staje się podobny. Slipeczki synka się różnią, bo choć bluzki czy spodnie w dużej części odziedziczył po siostrze, to majtek jednak nie. No i dobrze. No i przy suszarce dowiedziałem się czegoś o mojej rodzinie – że córka dorasta, że żona dba o to, by chłopak został chłopakiem a dziewczyna dziewczyną, że część życia codziennego kręci się bez mojego udziału (wymiana ubrań u dzieci), o czym przekonuję się w chwilach takich, jak ta. Acha – i dzisiaj jeszcze cerowałem spodnie córki.

– No toś się dowiedział! – zaśmiał się Wiesiek.
Siedzi dzisiaj taki małomówny, więc mnie napadło gadanie.
– A wiesz, jak wracam do domu z pracy i widzę, że zlew pełny i naczynie nie pomyte, okruchy ze stołu nie zebrane, pranie nie zrobione, to się cieszę – Wiesiek zaczął gadać.
– Ach tak? Cieszysz? – nie dowierzam, ale tak naprawdę się zgrywam, bo przypuszczam, o co mu chodzi.
– Cieszę.
– No to powiedz.
– Co powiedzieć.
– No dlaczego.
– Nie wiesz? Pomyśl.
– Jest późno, nie chce mi się.
– To ja powiem. Cieszę się, bo widzę, że żona potrafi być czasem i do mnie podobna.
– Że co, że tak się wściekła, że rzuciła wszystkim, czy że złapała lenia?
– Eeee tam. Że znalazła coś ciekawszego do roboty. I wiesz, ona to musi sama znaleźć, bo ja jej nigdy nie daję rady przekonać.
– A co ze zlewem?
– Jak to co. Sam się zabieram. Jasne, że nie od razu, muszę wpierw trochę pomedytować, piwo do połowy wypić. Ale w końcu się zabieram.