Co na blogu

– Najtrudniej zacząć… – takie zdanie wypowiedział jeden z doświadczonych członków redakcji na spotkaniu kolegium redakcyjnego po tym, jak przewodniczący zapytał – Kto napisze artykuł?
-…a potem już samo idzie. – Tak brzmiało dokończenie zdania.

Od kilku dni, po wcześniejszych długich, mentalnych przygotowaniach, pracuję nad zestawem grafik do książki mojego przyjaciela. Że najtrudniej zacząć to prawda, dlatego zwykle próbuje się czekać na moment, w którym zadanie samo się zacznie. Chodzi o moment porwania, uskrzydlenia, jak pisał Daniel Goleman w Inteligencji emocjonalnej, podczas którego nie czuje się ciężaru pracy, gehenny twórczości, lecz coś jak swobodny lot do celu. Zwykle jednak, w przypadku większych zadań, taki moment, nawet jeśli nadejdzie, nie rozwiązuje problemu. Po prostu potrzebna jest sukcesywna, długotrwała i podzielona na etapy praca. Niezbędna – kartka papieru do szkicowania, notowania, planowania. Przerabianie tematu w tę i z powrotem, podchodzenia z lewa, z prawa. Słowem – poszukiwanie, działanie, poszukiwanie, działanie, a między tym – próby spojrzenia z boku i wstępnej ogólnej oceny. No i częste wchodzenie i wychodzenie z uskrzydlenia.

Zgodnie więc z maksymą doświadczonego kolegi z redakcji, skoro udało się zacząć, powinno dalej iść samo. A jednak nie idzie. Zresztą… nigdy nie brałem na poważnie tej drugiej części zdania. Zresztą… (2), uskrzydlenie znam dobrze, aż za dobrze, bo wiem, jak wyczerpuje siły, drenuje ducha i ciało… Chwile bezbolesnego lotu okupione są potem sowicie, gdyż przejście z rzeczywistości do wyobraźni i z powrotem… boli.

No i na blogu nie chce się pisać, bo to inna dziedzina, akurat nie wizualna.

Opis nudny i wcale nie literacki. Pełen nostalgii mojej, prywatnej. Opis taki, na jaki pozwalają moje umiejętności.

Nie wiem, po prostu nie wiem. Tak, ten stan jest przeze mnie ulubiony, więc powinienem się cieszyć. A jednak…

Moja cała rekonwalescencja jest przeprowadzana według mojego uznania, wyczucia i inwencji. Żadnych konkretnych wskazówek od lekarzy, którzy się mną zajmowali. No, przepraszam, rehabilitant w klinice powiedział, że trzeba się przygotować do walki z bólem. Dobrze. Raz też posadził mnie na łóżku, raz przeprowadził korytarzem, był, zdaje się, z mojego stanu zadowolony.

Internista nie mógł się dopchać do mnie w tłumie wizytujących na obchodzie, rano. Miałem drobne uwagi co do dawkowania mi insuliny, które wydawało mi się kardynalnym nieporozumieniem. Na przykład stała dawka na pompie bez względu na to, czy właśnie zjadłem obiad, czy śpię, bo jest trzecia w nocy. Tak mi chciał wyrównywać cukrzycę. Chciałem go też uspokoić, że w mojej sytuacji cukier w moczu nie jest powodem do rozpaczy, niechby raczej zmierzyli aceton i ciała ketonowe. Internista po obchodzie szybko znikał a pielęgniarki mogły zrobić tylko to, co stało w papierach.

Pielęgniarki… Cały tłum, bo oprócz stałej obsady – studentki czy stażystki… Nie rozróżniam. Wspominam miło, odpowiadały na mój uśmiech, kiedy kolejna wlewka ketonalu zaczynała wreszcie działać… Wspominam miło pomimo targów o insulinę, gdy przełożona (jak sądzę) z marsową i zagniewaną twarzą podnosiła wysoko wstrzykiwacz, a ja nieustraszony dalej zadawałem jej pytania. Wtedy inna, zza jej pleców, nieduża, starsza, spokojna, uśmiechała się do mnie przyjaźnie.

Z pielęgniarkami zacząłem sobie wymieniać korespondencję na temat terapii insuliny na karcie, tej wieszanej na łóżku, było to w stylu:
Pielęgniarka: Pacjent odmówił przyjęcia insuliny.
Ja: To nie jest prawda. Mój podpis.

Zainteresował się tym dialogiem na obchodzie docent (czy ktoś równie ważny, bo docentów chyba już nie ma), jednak po wyjaśnieniu, że jestem tylko dziennikarzem społecznym samoukiem i dlatego lubię pisać, z godnością pominął sprawę. (Tak naprawdę ktoś szepnął mu do ucha, że "to zostało już wyjaśnione", o czym ja doprawdy nie miałem pojęcia).

Jeszcze o salowych. Miło wspominam. Czas na sali przed/pooperacyjnej biegł niezależnym trybem. Zmiana pościeli, ścielenie łóżek, mycie pacjentów o 5 rano było niezwykłe dla mnie, ale nie tutaj. Zresztą, większość pensjonariuszy i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. A nad ranem przynajmniej nikt nie przeszkadzał. Pstryk światło na sali, potem szło w obroty tych parę łóżek, i pstryk na koniec. Zaś za kilkadziesiąt minut przychodziła siostra mierzyć temperaturę.

Dwa razy stażystka, pani psycholog, przyszła rozmawiać, bo miałem bliżej nieokreślone stany w nocy (zwłaszcza kiedy bardziej bolało). Za drugim razem niewiele porozmawialiśmy, ponieważ w tłusty czwartek personel (raczej tyko stażyści) zaprasza siebie sms’ami na pączka. I jeszcze potem się widzieliśmy – wyraźnie się ucieszyła, kiedy nie zadano mi żadnych ćwiczeń ani wskazań do domu.
– To znaczy, że dobrze!
– To znaczy, że nie wiem, czy dobrze – ja na to. – Mięśnie i ścięgna jak skurczone sznureczki. Padam z nóg, gdy ból uderza w krzyżu (a cięto mnie przecież na szyi). Zawroty głowy, wszystko utopione w bólu (a co wam będę dalej opisywał). Mam sobie o tym poczytać w Internecie i sam znaleźć ćwiczenia?

Jedno muszę powiedzieć – operację zrobili, zdaje się, super. To ich specjalność, to widać. Żadnych późniejszych bólów po intubacji, w przełyku, gardle. Zwiodczenie mięśni oddechowych, zdaje się, pozostawia jakiś ślad na parę dni (prosiłem w myślach, żebym nie musiał kichać ani kaszleć). Coś tam jeszcze mi robili, bo przygotowanie trwało dwie godziny. Ale za to żadnych problemów neurologicznych z czuciem, poruszaniem kończynami, koordynacją ruchów, świadomością czy pamięcią. Ekstra. Super!

Raz widziałem, jak przygotowywali lekko starszego gościa do operacji na łóżku obok. Jakieś cztery osoby pracowały prawie bez słowa, każdy robił swoje – wkłucia, intubacja, EKG i jeszcze mnóstwo rzeczy. Przyjemność tę organizację oglądać.

No dobrze, ale ja ciągle nie wiem – więcej spać, czy raczej funkcjonować, iść na spacer czy czytać. Znajomi, ci związani z medycyną, radzą, żeby na siebie uważać. Ale co to znaczy – uważać? Co to znaczy?

Szukam własnego rytmu. I coś znajduję, np. śpię aż się obudzę (he he, to nie takie oczywiste), a potem muszę szybko wstać, nie bacząc na histerię fizyczną i psychiczną organizmu, bo zaraz będzie jeszcze gorzej. Po dziesięciu minutach chodzenia, drobnych prac domowych, histeria się kończy i jest całkiem dobrze! Jak również po posiłku – starczy jabłko, kawałek chleba. Ale zjeść jestem w stanie tyle, co moją piąstka (wychudzona, jednak), więc jem często.

Potem – działam – idę do miasta, jadę samochodem po córkę do przedszkola, pracuję na komputerze, sprzątam – powoli, jeszcze przygarbiony, ciągle czekając na ukłucie w skroń lub ciemię jak przelatującą kulą karabinową (sorry, nigdy nie widziałem i tego nie doświadczyłem, ale to pewnie podobne). Działam aż do wyczerpania sił. Nadchodzi moment, że jest stop, jak w meleksie, któremu skończył się prąd. Idę wtedy spać i śpię, aż się obudzę. Dwie, trzy, a nawet więcej godzin funkcjonowania, potem – godzina do czterech – snu.

Czy nie przesadzam z aktywnością? Nie wiem. Fakt, że ból z tygodnia na tydzień się zmniejsza, a ja jestem w stanie robić coraz więcej. Może to dowód, że jest OK… Jak trochę poszarżuję, to jest gorzej, ale zaraz potem – lepiej. Jak leżę cały dzień – to potem tragedia, jest najgorzej.

Może to jest tak, jak powiedział wujek, były kierowca pogotowia:
– Panie, żyj pan jak możesz. Jak pacjent ma umrzeć to i tak umrze, a jak ma przeżyć to przeżyje. Więc nie ma sensu pędzić na złamanie karku, tylko spokojnie, a wszystko się wyjaśni… 😉

Witajcie! Dziś sobota.

Wielki mój dzień aż do czasów podjęcia przeze mnie studiów wraz z nauką w średniej szkole muzycznej. Wtedy to się skończyło, podobnie jak nieskazitelne piątkowe wieczory – gdy zaczynało się weekendowe lenistwo. Bo właśnie w piątek wieczorem i w sobotę można było znaleźć czas na sali prób, sam na sam z instrumentem (organy). Nikt nie przeszkadzał, nie zaglądał. Godzina ćwiczeń pedałowych i łączenia z manuałem. A w sobotę po południu to już się nie chciało jechać do domu.

No, ale wróćmy do rzeczywistości. Dziś sobota, pochmurna, ale spokojna, stojąca, bo drzewo się nie ruszy, ptak nie przeleci. Rzut oka na dwie strony świata z dwóch przeciwległych okien domu. Podwórko podeschło trochę, błota mniej. Stodoła/dwa garaże – z dziurawym dachem Cmentarz – stoi jak stał. Z drugiej strony – ulica, co pół minuty przejedzie samochód. Wysoka, płaska warstwa chmur nad tym wszystkim. Leniwa, stojąca sobota. Gdy byłem w liceum to w takie dni robiliśmy z kolegami zjazdy komputerowe, każdy przynosił swój i graliśmy wszyscy w jednym pokoju.

Dziś sobota, więc dziś nadganiamy zaległości z tygodnia – sprzątanie, drobne naprawy, odwiedziny kogoś, kogo trzeba, rozmowy przez telefon, decyzje, pieczenie ciasta, pranie, prasowanie… Pozostaje czasem zerknąć za okno, a tam – o, trochę się przejaśnia…!

Czegoś znów nie wiedziałem

Nie miałem pojęcia na ile sposobów może boleć taka, dajmy na to, głowa. Najogólniej podzieliłbym to odczucie na ból ciągły oraz impulsowy. Jest też ból utajony, kiedy z pozoru nic nie boli, ale bierze się to stąd, że do lekkiego bólu trochę można się przyzwyczaić. Oraz ból zwielokrotniony, kiedy świadomość zmęczona kolejnymi falami staje się przewrażliwiona i reaguje wybuchem nawet na bodźce normalne i oczekiwane – jak na przykład głaskanie głowy przez córkę.

To jest inne życie. I nie do opisania. Nie, nie żebym narzekał, chociaż nie ukrywajmy, to nie luksus. Chociaż… to jest luksus. Bo choćby jak w dniu wyjścia ze szpitala – ja opuszczam salę, a do sali obok trafia Bolesław, o którym już tu pisałem; ma jakieś osiemdziesiąt lat, nie poznał Ioany ani mnie; od lat tkwi w łóżku, jego żona załatwia kolejne sposoby na łagodzenie bólu. Bolesław nie opuści już pozycji horyzontalnej, choć jeszcze dwa lata temu pisał opracowania historyczne, przedstawiał mi je i rozmawialiśmy bez końca.

Nieobecność

Drodzy Czytelnicy,
piszę w imieniu Piotra, który przebywa w szpitalu… W środę, na skutek niedocukrzenia z utratą przytomności, Piotr przewrócił się w domu i na tyle mocno uderzył głowę, że usunięcie krwiaka było możliwe tylko operacyjnie. Poza tym ma liczne stłuczenia i złamanie podstawy czaszki. To brzmi niewiarygodnie i przerażająco, ale dzięki Bogu, lekarzom i modlitwom wielu życzliwych nam osób jego stan obecny nie jest bardzo zły. Rozmawia z nami, potrafi się ruszyć powoli (w łóżku). Natomiast jest bardzo cierpiący. Najbardziej mu dokucza straszny ból głowy.
Pamięta i pewnie tęskni do tego, by coś napisać na blogu. Z pewnością ma mnóstwo refleksji. Na ich pojawienie się będziecie musieli jednak poczekać. Mamy nadzieję, że nie zbyt długo.
Piotr pozdrawia bardzo serdecznie. Ja również, Ioana

Oddział

Na oddział otolaryngologiczny, w niedzielę jak dzisiaj, wchodzi się głównym wejściem szpitala, a potem – korytarzami, które łączą się, rozdzielają, łamią pod różnymi kątami, zwężają, obniżają, rozdzielają i łączą znowu… Oomijają okulistyczny, urologiczny, przechodzą obok pracowni usg. Wreszcie – schody, nimi trzeba w dół, pod domofon: my do przyjęcia.

Jasna, ładna, czteroosobowa sala. Szpitalne łóżko i stolik-szafka na czterech kółkach, z szufladami otwieranymi na dwie strony i rozkładanym blatem. To twoje miejsce na przynajmniej dwa dni. Pod pachą ulubiony pluszak, a w torbie – kilka książeczek z opowieściami, oraz te do kolorowania. Za oknem – trawnik, wysokie drzewa i gawrony szukające czegoś do zjedzenia, pod śniegiem. To niewiele atrakcji.

Nie będziesz sama. Nie tak, jak dzieci, kiedy ja byłem dzieckiem. Nawet nie pamiętam, czy płakałem w nocy, pamiętam za to koleżankę z drugiej strony drzwi (Kałużna, jak wiele Kałużnych), z którą szaleliśmy na szpitalnym spacerniaku. A raz odgoniłem pielęgniarkę z wielką szczykawką, która chciała dobrać się do mojej ręki. W końcu zabroniono mi też bawienia się chodzikami i wózkami w wąskim, szpitalnym korytarzu, bo jeździłem zapamiętale. Pamiętam jak przez mgłę, ale to i tak sporo.

Dziś w czteroosobowej, czterodziecięcej sali, rodzice, jak duchy, opiekuńcze anioły. Mały kolega pod ścianą wyjął odtwarzacz dvd i zaprasza na Scoobiego. Nie będzie źle, może trochę nudniej niż w domu, i bez posiłków na zawołanie.

Pustka w pisaniu

Nie jestem w stanie pisać. Próbuję w głowie klecić jakieś nowe wpisy, ale czuję, że to już było, że to nic nowego. Nie podobają mi się również zdania, które klecę w głowie – razi sam styl.

Z refleksji, które się pojawiają. Przeglądam w pamięci moje znajomości w ciągu kilku ostatnich lat i stwierdzam, że zupełnie nie wiem, dlaczego jedne rozwijają się dobrze, a inne źle. Źle oznacza naprawdę źle – że na przykład musiałbym się zmuszać do rozmowy. Awersja. Choć takich przypadków mam naprawdę bardzo mało.

"Nie wiem" – to nie znaczy, że nie potrafię wymienić konkretnych powodów, ale przecież zwykle było tak, że jeden, dwa czy nawet kilka powodów da się wyjaśnić, pominąć, jakoś obejść. "Nie wiem" – może chodzi o to, że przestało mi na tym tak bardzo zależeć – na układaniu dobrych relacji z tymi, z którymi po prostu jest mi trudniej ułożyć dobre relacje. Dlaczego trudniej? Najprościej, i nie obrzucając tu nikogo wymówkami – z powodu zbytnich różnic w… No właśnie. Powiedzmy: różnic między nami.

A zresztą… Dlaczego nie obrzucać wymówkami? Napiszmy wprost. Z powodu ludzkiej tępoty, dostrzegającej tylko własny punkt widzenia. Z powodu tego przekonania, że się coś wie o drugim człowieku (choćby o mnie), ale już braku tego marginesu błędu, że to może być wiedza powierzchowna i prymitywna. Ba, "coś się wie", niektórzy uważają, że są tak świetnymi obserwatorami, że popatrzą i już wiedzą, kim jest ktoś, co nim powoduje, jak myśli.

Zwróćcie uwagę. Jeśli komuś na Was zależy – to czy umie Was słuchać.

Są jeszcze inni ludzie, których lepiej nie być "przyjacielem". Zachowujesz dystans – żyjesz w spokoju. Zbliżysz się – dostajesz "w prezencie" łańcuszek spraw do pomocy. Każda z nich wygląda początkowo jak drobna przysługa zajmująca pięć minut, lecz zaraz urasta do skali prawie projektu europejskiego. "Jeszcze chwilę zaczekaj, jeszcze mógłbyś to, a czy jeszcze tamto". Jesteś przyjacielem dopóki jesteś użyteczny.

A przecież przyjaźń to coś zupełnie innego. To fantastyczna rzecz. Jeśli tylko… No właśnie, jeśli co… Może chodzi o, po prostu, wzajemne branie się pod uwagę. Spojrzenie na drugiego człowieka, ale nie poprzez siebie. Wniknięcie w niego, ale z całymi jego delikatnościami i subtelnościami. Ale nie każdy może wniknąć, nie każdego się wpuszcza, bo już na wstępie razi. Ale czy można spojrzeć na kogoś  nie poprzez siebie? Zawsze patrzę tylko moimi oczami. Może więc przyjaźń to rzecz, która się zdarza albo nie. Bo mimo najlepszych chęci, nie musi się zdarzyć… Mimo, że się bronisz, to i tak się zdarzy. No właśnie nie wiem.
Lecz jeśli już się zdarzy…

Halny

Instrukcja: zanim zaczniesz czytać – uruchom film.

Kiedyś mówiono, że przyszedł halny. I właśnie dlatego wszyscy się
czuliśmy do niczego, a niektórzy nawet skakali sobie do oczu. Śnieg
znikał w te kilka godzin jednego dnia, na wysokości nozdrzy
ciągnęło wiosną, koty zaczynały swoje niemowlęce kwilenia oraz wrzaski
tuż na ganku. I żeby to wszystko razem wytrzymać, trzeba było
przynajmniej te koty przegonić – dalej, w ciemność niech idą! (Kto miał w
domu niemowlę, łatwiej zrozumie).

Dziś o halnym się nie mówi,
drepczemy do apteki po ziołowe wyciągi na uspokojenie. Nieważne. W sumie
– nieważne.

Taplamy się w błocie naszego podwórka, bo nie jesteśmy na
tyle eleganccy ani zdeterminowani, aby sobie nadmiernie polepszać życie.
Jak pamiętam – nasi przodkowie, i my też, żyliśmy jakimś innym światem,
przeważnie nie tym co tu i teraz, marzyliśmy na jawie, a rzeczywistość – to przetrwać, jakoś. Dlatego na podwórku do gleby mamy
blisko, możemy się jej przyjrzeć, bo ona przecież nas czeka; i odwilż, i halny to też jak droga ku końcu; i jak te ptaki, kręcące się wśród nagich badyli krzaków, odfruwają – nagle, nieubłaganie, bezpowrotnie.

Tam skąd pędzą niewidzialne tumany szkwałów, kręcących wiatraczkiem – stamtąd, pamiętam,
nadchodziły burze. Te wiosenne, za rzędem drzew, na zachodniej
granicy ogrodu i innego świata, zaczynającego się za murem,
przychodziły z pomrukiem i chmurą koloru ołowiu, i tak ciężką jakby. Z
krzykiem rodziców: uciekaj do domu, do domu! Burze śniące się potem,
śniące się chmury, śniąca się ucieczka małych nóżek na jaskrawozielonej,
wiosennej trawie, zapierająca oddech w pościeli łóżeczka, i nocnym
krzyku. Tykanie zegara, zapadłego w ciemnościach pokoju, hipnotyzujące,
rosnące wraz z pulsem skroni, wreszcie – jak dzwon, i grom, w
samotni: mamo!!

Wieje, co znaczy, że świat jeszcze nie umarł. Co znaczy, że i my żyjemy, skoro czujemy pęd na twarzy, siłę, pchającą nas gdzieś, niezdecydowanych i opornych, skoro nami szarpie – czy to wiatr, czy własny opór, czy upór, czy żal, lub wściekłość, czy tęsknota nieludzka, tak ludzka.

Co zrobić

Czy sztukę można wartościować? Starają się to robić krytycy, próbuje się poszukiwać kryteriów, według których można sztukę zmierzyć, ocenić, porównać z inną sztuką.

Ze względów kultury, kurtuazji, również dla bezpieczeństwa, jedni artyści (artyści na poziomie, ma się rozumieć) nie wypowiadają się negatywnie o innych artystach. Oceny pozostawiają dla siebie, jak również – odbiorcom, którzy nie są artystami.

Co zrobić jednak, kiedy obserwuje się nadmuchiwany balon, rosnący, coraz większy, w którym nie można dostrzec niczego szczególnego, oprócz… sprężonego powietrza. Tymczasem balon dalej rośnie, wypełnia pomieszczenie, już nie można wyjść, ruszyć się, nawet odetchnąć. A chciałoby się dostrzec jego sens, więc poszukuje się, rozważa, analizuje, lecz im dalej, tym mniej sensu; nie pozostaje nic, albo bardzo niewiele. Bo problem pojawia się, gdy jesteśmy w taką sztukę uwikłani, na nią skazani, i nie możemy po prostu wyjść jak zwiedzający z galerii. Potrzebujemy zatem poczucia sensu, wartości, tymczasem łapczywe ich poszukiwanie prowadzi do zadyszki, kołatania serca, paranoi ("jesteśmy super") a w końcu i tak – frustracji.

Nadmuchiwanie balonów jest zajęciem ryzykownym, nie tylko ze względu na huk, ale z powodu nadciągającej nieuchronnie śmieszności. Czy cienka granica oddziela coś od niczego? Kiedyś tak mi się wydawało, teraz – nie. Za pozornie drobnymi zmianami, które są widoczne, kryje się zupełnie inny sposób myślenia, inna osobowość, wrażliwość i wiedza – twórcy, kompozytora, reżysera, pisarza i tak dalej. A właśnie te szczegóły, wydające się dyletantom i amatorom drobnymi, niewiele znaczącymi, zmieniają tak wiele. Sęk w tym, że szczegół sam w sobie nie znaczy nic, lecz ciąg szczegółów, ich konsekwencja, prowadzi do niewidzialnego świata, zamkniętego w wyobraźni twórcy. Prowadzi, abo nie prowadzi. A nawet jeśli prowadzi, to czasem i niestety, do klaustrofobicznego i nie mającego wiele do opowiedzenia świata…
A ponieważ nie ma miernika sztuki, więc wszystko można nazwać sztuką, i być z niej dumnym, a nawet cierpieć z powodu niedocenienia i niezrozumienia.