Przed snem powiesić pranie

Kończymy pracę na dzisiaj. Ioana przy jednym komputerze, ja przy drugim, tłumaczymy teksty, ona na rumuński, ja na polski. Nawzajem rzucamy sobie niezrozumiałe albo zapomniane zwroty, z prośbą o pomoc. Nie idzie mi dzisiaj dobrze. Dziś to ja mam do Ioany więcej pytań niż ona do mnie, więc dobrym pomysłem jest iść spać. "Chodź, Piotr" – mówi do mnie przez drzwi łazienki. Pójdę. Przepijam jeszcze gorzką, gorącą, zalewaną już po raz trzeci herbatą. Za oknami ciemność i pusta, spokojna ulica. Jakby nikt na niej nie mieszkał oprócz nas. Noc pozwala się skupić, nie ma telefonów, nikt nie przychodzi, nie puka do drzwi. Noc to piękny odlot, choćby nawet przy pracy nad tłumaczeniem. Idziemy jeszcze powiesić pranie. Na razie 🙂

Chciałbyś napisać

Chciałbyś coś napisać, ale trudno… Napisać, by wyrzucić z siebie. "Dlaczego" – pytasz, gdy boli. "Dlaczego" – choć trudno znaleźć logiczne uzasadnienie, albo raczej – znajdujesz je z łatwością. Ale i tak nie ma znaczenia.

Jakby wszystkie znane ci osoby, które kiedyś zaglądały do twojej duszy, stały się jedną i tą samą, wszystkie połączyły swoją wiedzę o tobie, by pochylić się teraz jak lekarze nad dziwnym, albo raczej banalnym przypadkiem, kiwając głową z niedowierzaniem, a może ubolewaniem. Ich nie oszukasz, próbujesz nie oszukiwać siebie. Spoglądasz na nich, jakby mogli Ci odpowiedzieć jedyną prawdziwą odpowiedzią, ale oni odwracają się do swoich codziennych spraw. Jednak – banał.

„Wyścigi” z policją

Na obszarze zabudowanym – jak dawno nie jechałem z przepisową prędkością – przekonałem się dzisiaj. Frunąc lekko samochodem w drodze do pracy dogoniłem samotnego pana policjanta w służbowym polonezie. Choć jechał dość szybko, jak na poloneza, to i tak nie dość szybko jak dla mnie. Wyczekałem na odpowiedni moment, aby nie przekroczyć za bardzo przepisów, i zostawiłem kolegę w niebieskiej koszuli z tyłu mojego bagażnika. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy przy prędkości 120 dostrzegłem w lusterku, że niebieski kolega robi co może, żeby mnie nie zgubić. "Czy oby mnie czymś tam nie filmuje" – pomyślałem sobie – "dodam gazu i zostawię go, a później przyśle mi zdjęcie". Więc zmieniłem taktykę, a pomógł mi w tym obszar zabudowany, w który właśnie wjechaliśmy. Utrzymując przepisowe 50 widziałem, jak młody stróż drogi klei się do mojego zderzaka. I to był właśnie ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że chyba od miesięcy nie przestrzegałem prędkości na obszarze zabudowanym. Wszystko stanęło w miejscu, za nami ustawił się sznur samochodów, a ja rozkręciłem radio i śmiałem się do rozpuku. "Masz kolego, ile razy stajesz tutaj i celujesz we mnie, zobacz, co to znaczy 50 na godzinę". Tak widocznym się stał jeden a absurdów naszych dróg, i Polski w ogólności – schizofreniczny, kosmiczny rozdźwięk między teorią a rzeczywistością. Wreszcie polonez wyprzedził mnie dostojnie, wcale nie na sygnale, przekraczając owe 50 km/h, udowadniając ostatecznie, że tak się jechać… po prostu nie da!

Usypiamy

Zmęczenie, po prostu. Pomagam mojej dziewczynie w pracy, jeszcze o tej porze. Usypiamy oboje przed dwoma komputerami…

Nie odbieram poczty…

Nie odbieram poczty – boję się, że będzie tam coś do zrobienia, do zdecydowania, do zastanowienia. Wiem, że czekają na mnie sprawy. Oddalam je od siebie, mam wrażenie, że im bardziej opóźnię zajęcie się nimi, tym więcej będę miał spokoju.

Dzisiaj – jeden z elementów mojego dnia to walka z muszkami. Siadają i lęgną się w kuchni na owocach, których mamy dużo – głównie czarne porzeczki, ale też i maliny, agrest, poziomki. Ioany nie było w domu – pracowała dziś 11 godzin. Ja natomiast od wczoraj zmagam się z jakimiś koszmarami. Pogmatwane sny w nocy, w dzień – fale zmęczenia, przeplatane napadami wściekłości, uczucie odrętwienia, trudność w zatrzymaniu się w jednym miejscu, w "nierobieniu niczego". To objawy "odwyku" – od szaleńczego tempa codziennej pracy, jakie sobie narzucam. To znam, objawów się już nie boję. Po prostu – trzeba przetrzymać, przetrwać. Wstręt do wszelkich obowiązków jest nawet pożyteczny, o ile można sobie na niego pozwolić. A ja… czy mogę?

Lekka dezorientacja w domu. Kapcie córki pozostawione w jednym kącie, spodnie – w innym. Co i w jakiej kolejności – mycie, ubieranie, śniadanie. Kiedy nie robi się tego na codzień, to nie jest łatwo. Ja mam szczęście – większość piątku spędziłem z Sarą, większość soboty. Tak więc dziś, w niedzielę, rozumiemy się całkiem dobrze. Nabieramy tempa przy zmianie pampersa, nakładaniu spodni. Sara chętnie je śniadanie.

Po południu – idziemy na spacer. Zabieram rower, jedzie ze mną na dołączonym foteliku. "Tato, nie tak szybko" – dziś jest wiatr, który rozwiewa jej włosy.


Splątania

W zmęczeniu dopadają wyrzuty sumienia. Moje dziewczyny od 36 godzin są nieobecne w domu, a ja przypominam sobie, jak doprowadziłem córkę do histerii. Rzecz w tym, że w dniu planowanego wyjazdu termometr wskazał 39 stopni, więc zamiast one w drogę zarejestrowaliśmy się do lekarza. Oglądałem córce gardło i nie wydawało mi się czerwone. Ioana postawiła diagnozę – trzydniówka – przez trzy dni temperatura bez dodatkowych objawów. Ale lekarka stwierdziła zapalenie gardła i przepisała baterię lekarst włącznie z antybiotykiem. Byłem zdziwiony i w domu próbowaliśmy córkę namówić na pokazanie gardła – nadaremnie. Po prostu – upór na całego, ani prośbą ani groźbą, ani siłą. Skończyło się na mojej wściekłości (bo lekarce pokazała bez problemu) a jej – histerii. Nie wiem po co to piszę, nie mogę powstrzymać się od przywoływania sobie jej widoku – jak z wrzaskiem i przerażeniem w oczach szuka mnie po mieszkaniu i chce, żebym jej nie odrzucał. Koszmar.

Jest coś dziwnego, co jakiś czas wikłam się w jakieś psychiczne pułapki, zapętlenia. Nie mam siły, nie widzę światła, życie staje się tunelem. Poczucie spełnienia obowiązków nie może zostać zaspokojone, albo nie daje zadowolenia, z drugiej strony nie mogę zapomnieć wewnętrznego głosu, który podsuwa nowe pomysły, idee, kreatywne rzeczy do zrobienia… Myśli biegną obok świata, nie wiem, gdzie zostawiłem klucze, zapomniałem, że obiecałem nastawić wodę na herbatę. Widzę, jak Ioana próbuje to wszystko sama ogarnąć, jak się zatraca w tym kieracie – dom, praca, dziecko – i jak traci optymizm. Jest jeszcze to i tamto do zrobienia, ale tak naprawdę – to sama narzuca sobie takie tempo. Perfekcjonizm, niespełniony, bo nie może być.

Nie mogę, nie chcę iść spać. Nie wiem po co to miałbym robić. To znaczy – wiem dlaczego – ale tego nie czuję, nie mam przekonania. Nie spać? Czekać, aż myśli poukładają się w głowie? Aż przyjdzie spokój? Tyle pytań – jakie sprawy poddać, o jakie walczyć. Z czego zrezygnować i machnąć ręką…?

Nie chcę spać. Trzeba się zmusić. Zapomnieć.

Radość kucharza

Dziś trochę kucharzyłem w domu. Niewiele. Po sporej awanturze – to ja nie wytrzymałem kilku "kwestii", jestem cholerykiem i to nie byle jakim (podczas napadu złości mam zawsze rację, ale przeważnie mam ją i później ;-).

Jajecznica na śniadanie, kotlety na… na drogę. Moje dziewczyny wyjeżdżają na tydzień. Osobiście nie rozumiem robienia kotletów na drogę, zwłaszcza, że w domu rzadko jemy kotlety, a ja – schabowe – prawie nigdy. W drodze atrakcją są umykające w tył drzewa, przemierzane pagórki, słońce zachodzące, słońce wstające… Gdzie mnie myśleć o jedzeniu.

No dobrze, dziś rano zobaczyłem, jak Sara pochłania jajecznicę, wkładając sobie duże kawałki do ust – widelcem i dłońmi. Pomyślałem że wiele kobiet, które gotują, musi czuć podobną radość, gdy widzą zajadających się przygotowanymi przez nie potrawami.

Gdy w czasach nastolęctwa jeździłem na zgrupowania amatorskiego chóru, przynajmniej raz na tydzień przypadał mi dużyr w kuchni. Wstawałem rano ponad dwie godziny wcześniej niż wszyscy. Palenie w piecu, krojenie chleba, kiełbasy, talerze, musztarda. Pamiętam, jak wreszcie pięćdziesiąt osób zwalało się do jadalni, siadało przy stołach i zabierało do jedzenia. W 20 minut pochłaniali pracę zespołu dyżurnych z ponad dwóch godzin. Szarańcza, mrówki, padlinożercy. Ale czułem ulgę i zadowolenie. Wreszcie – jedzą…

Dziękuję mojej dziewczynie

Wczoraj wspominałem tych, którzy pomogli w urzeczywistnieniu mojej wystawy. Miałem na końcu napisać o mojej dziewczynie (nie wiem dlaczego – nie bardzo lubię określenia "żona"). W ogóle niewiele piszę o Ioanie tu na forum. Chyba jest to zbyt osobiste, a może nawet, albo raczej – nie za bardzo "wymowne". To znaczy – trudno wypowiedzieć to, co czuję, albo – często wypowiadane słowa nie odzwierciedlają niuansów uczuć, upraszczają, uwierają. Musiałbym być poetą, lecz mnie bliżej do muzyki. O ile posługiwać się słowami umie jako tako każdy, to namalować nimi nieznacznie się różniące odcienie uczuć jest tym bardziej trudno. Odwrotnie niż w muzyce – posługiwać się instrumentem umieją nieliczni, ale jeśli już się tego nauczą, to uczucie może popłynąć wprost z instrumentu, bez dodatkowych wyjaśnień, konieczności przestrzegania skomplikowanych reguł gramatycznych, dzielenia na sylaby. Słowa w swej istocie są toporne, jedno słowo niewiele znaczy, dopiero odpowiednie ich ustawienie może dać sens, który jednak zawsze wychyla się z pomiędzy wierszy, jako domysł, zagadka, skojarzenie – ale na wiele drodze niż to, które może wywołać pojedynczy nawet dźwięk. Muzyka może przekazać uczucie wprost – z serca do serca.

Ok, wracam do tematu. Kobiety podobno lubią, aby im mówić to, co mężczyzna może częściej chciałby pozostawić w domyśle, zawieszeniu. A przecież serce mówi samo – nie czujesz…? No właśnie, im potrzebna chyba jasna wykładnia, przypieczętowanie, a może nawet przyczeczenie, zarzekanie się, zaklęcie…

Wracając do tematu… Moja dziewczyna to cichy napęd tego, co robię. To pewność, do której ciągle wracam, której jestem świadomy i w każdej minucie mogę ją przywołać. Autorzy książek, szczególnie w Stanach, często dedykują je swoim żonom. Kiedyś wydawało mi się to niezbyt wyszukanym chwytem. Dziś rozumiem dlaczego tak robią.

Przebywanie na stałe blisko, bardzo blisko drugiego człowieka to temat na całe życie. To jedna z najdziwniejszych rzeczy na świecie, której nie mogę się wciąż nadziwić.

Trzy rzeczy są niezrozumiałe dla mnie, owszem cztery, których nie pojmuję:
Szlak orła na niebie, droga węża na skale, droga okrętu na pełnym morzu i obcowanie mężczyzny z kobietą.

Prz 30,18-19


Kiedy nie może być lepiej

Mam kryzys, pewnie dlatego, że dużo ostatnio pracuję, tkwię w tym kieracie… Ale najbardziej męcząca i frustrująca jest nie sama praca, ale świadomość, że system nie jest idealny… Nigdy nie będzie, to prawda… Ale bardzo pomogłaby świadomość, że razem w zespole tworzymy coś porządnie, solidnie… Niestety, nie mogę mieć tego wrażenia. Jedyne, co próbuję robić, to zachować jakość na własnym podwórku, odgrodzić się płotkiem, trzymać u siebie pewną konsekwencję, solidność, słowność, terminowość. Nie obiecuję na wiatr, uprzedzam o konsekwencjach, staram się przewidywać, muszę planować.

Frustrujące jest kiedy wielka praca idzie na marne ponieważ coś zostało nieprzewidziane, nieprzygotowane, coś było nierealne, ale komuś wydawało się takie. Dziś wiem, że manager potrafiący dobrze planować i przewidywać jest człowiekiem na wagę złota. Sam potrzebuję się uczyć, ale nie mam obok siebie autorytetu, wzoru. Muszę otwierać otwarte drzwi, uczyć się tylko na własnych błędach. Nie sztuką jest mieć głowę w chmurach, gdzie wydaje się, że wszystko idzie wspaniale, sztuką jest realizować ideały widząc, jak wiele trzeba poprawić tutaj na ziemi. Planowanie to ogromna sztuka i praca, to harówka – bezwzględna, nie wybaczająca błędów, obnażająca niedoskonałości. Chyba, że już straciliśmy nadzieję na solidność i jest nam wszystko jedno, albo z głową w chmurach oderwaliśmy się od ziemi i bujamy we własnych wspaniałych wyobrażeniach.

W planowaniu nie można dowolnie przesuwać rzeczy w czasie, zwłaszcza kiedy idzie za nimi praca kilkudziesięciu pracowników. Bo oni, zamiast posuwać sprawy dalej do przodu, muszą wracać do czegoś, co już zrobili, i walczyć z zaskakującymi ich zmianami. To oczywiste cofanie się w czasie, oczywista i dramatyczna strata… To marnowanie ludzkiego zapału, bo oni widząc to, zaczynają machać na wszystko ręką.

Mój miły, starszy przyjaciel opowiedział mi wrażenie ze swojej młodości.

Czasem widzisz, że w pewnym systemie trzebaby zmienić jedną albo dwie drobne rzeczy, i wtedy wszystko działałoby dużo lepiej. Próbujesz dokonać tych zmian, zmagasz się, próbujesz zrozumieć czemu to jest takie trudne. I wraz z upływem czasu dociera do ciebie, że te drobne zmiany są po prostu… nie do zrealizowania. To dalej tak musi trwać…

Tego wrażenia nie życzę Wam ani sobie…

Wielki dzień

Kasiask… Kiedy zakładałem tego bloga postanowiłem sobie, że nie będę się angażował w korespondencję z innymi blogowiczami. Ale jednak o Kasisk myślę. Dzieciaki były poprzeziębiane. Czy teraz już lepiej…? Mój dzieciak jest zdrowy, wczoraj byliśmy u pani doktor. Sara pozwoliła sobie zaglądnąć do gardła, nawet otworzyła usta. Było to dla niej trudne, bała się, widziałem – była cała czerwona, milcząca i sztywna. Ale nie uciekała. Rety, jak to wyraźnie widać – jak dziecko walczy ze strachem. Że wie, że tak jak chcą rodzice, tak trzeba. Ale z drugiej strony – z trudnością opanowuje strach.

Znów tak bardzo chciałbym coś napisać, coś fajnego. Ostatnie dwa dni to raczej pasmo dobrych zdarzeń, zwycięstw, napięć i odprężenia, rozwiazania kolejnych problemów. Wielkie dni. Podobały się moje zdjęcia – cieszę się z tego, że pokazały coś więcej, niż znaną rzeczywistość. Boże, dziękuję za chwile opanowania, za spokój, kiedy był najbardziej potrzebny.

Ale spałem tylko pięć godzin, dla cukrzyka i chorowitka od urodzenia to za mało. Wiem, że jeśli nie odpocznę, przyjdą poważniejsze problemy…

Ekscytacja… w pracy robię kilka rzeczy naraz (nie wiem, w imię czego…), komputery i ludzie nie nadążają, nawet moje własne słowa nie nadążają za euforią i sprintem myśli. To niedobry sygnał, wiem o tym. Trzeba po prostu iść spać, na siłę.

Miejcie się dobrze. Odnajdźcie choć jedną dobrą rzecz, która Was dziś spotkała. Zaśnijcie spokojnie, jutro też czeka Was dzień.


Próba generalna sztuki Wielki Dzień w reż. Andrzeja Majczaka