W mieście zanika osobowość

Duże, uniwersyteckie miasto, jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Krakowa. Jak w innych uniwersyteckich miastach Europy, przechodnie wsiadają do tramwajów, taksówek, spieszą ulicami, gromadzą się przed przejściami dla pieszych, wchodzą i wychodzą z budynków. Miasta różnią się wyglądem tramwajów, architekturą, odzieżą przechodniów, można powiedzieć ogólniej: stopniem uporządkowania oraz zadbania. Ale ogólne spojrzenie niewiele mówi o wrażeniach, które powstają, gdy zetknąć się z miastem bliżej. 

Skrzynki na listy, Rumunia, fot. Piotr Kubic

A wrażenie powstaje takie, że uporządkowanie miast przodującej w rozwoju części Europy ma na celu nic innego, jak ukrycie istoty spraw, jakby wnętrza ludzi, którzy tam żyją. Wszystkie elementy, które mogę nieść ze sobą namacalną historię, są tej historyczności pozbawiane. Rzeczy nie mogą nosić na sobie znamion czasu, bo stają się stare. Mówiąc najprościej – nie ma tam zniszczeń, rdzy, wyblakłej farby czy odpadającego tynku. Jeśli coś zaczyna nosić ślad czasu, zostaje wymienione na nowe.

Historia, jeśli już istnieje, jest zamknięta szczelnie w muzeach – oprawiona w ramy i umieszczona za szybą. Wszystko, co może być odrestaurowane, jest odrestaurowane. Czyli, de facto, pozbawione prawdziwych śladów przeszłości. Jeśli coś ma być stare, to nie może być stare naprawdę. W takim razie może tylko udawać stare.

W odróżnieniu – jechałem dziś tramwajem, w którym poręcze zdradzały dotknięcia tysięcy dłoni, a fotele – historię tłumów pasażerów. Zewnętrzne części karoserii były wyblakłe od letnich i zimowych promieni słońca, a drzwi domykały się pozostawiając spore szpary, bo w czasach, w których je montowano, takich szczegółów prawdopodobnie nikt nie dostrzegał. Krakowskie bombardiery za dziesięć lat będą wyglądały tak, jakby nimi nikt nie jeździł, a jeśli stracą nieskazitelność, zostaną zastąpione.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Ale i tutaj mieszkańcy dążą już do tego ideału z Zachodu, który być może przedstawia sobą głównie pustkę. Najtrudniej zmienia się architekturę, najłatwiej – image i make up kobiet. Dawno już dotarły tu zachodnie czasopisma, ze wzorami na stronach okładek, do których zaczęły pretendować te istoty zniewalane własnym upodobaniem do porządku i piękna, jakiegokolwiek. Szminka, puder i ciuchy są o wiele tańsze niż nowa fasada bloku o kilkuset mieszkaniach. Stąd w obrazie miasta mnożą się klony. Szczęście, że niełatwo przychodzi zmienić rysy twarzy, kształt brody, czoła, kości policzkowych, dostatecznie trwała okazuje się też barwa skóry i włosów. Dzięki temu ciągle wiem, że nie jestem np. we Francji.

Witryna, Fryzjer, Nieruchomości, Rumunia fot. Piotr Kubic

Jeszcze są miejsca, z których można odczytać osobowość mieszkających tu ludzi. To choćby balustrada przed zakładem fryzjerskim, z widocznymi śladami spawów, malowana przez człowieka, nie przez automat. Kioski z prasą i biletami, z których każdy jest trochę inny, bo nie podległy standaryzacji, według ogólnych przepisów i zaleceń. Dostrzegłem to w ciągu ostatnich dni, że tutaj właśnie teraz zanika osobowość, zastępuję ją szablon. Jest ładny, ale niewiele więcej da się na jego temat powiedzieć. Jego pustka jest zastanawiająca, lecz nie ma chyba od niej odwrotu. Jedyne wyjście, to ucieczka w sfery, gdzie nie dosięgnie uproszczone pojęcie o ładzie i porządku. Gdzie prymitywne dążenie do prostacko pojętej nieśmiertelności nie będzie kastrować śladów prawdziwej historii.

Osiedle, Rumunia, fot. Piotr Kubic

Miłość jest męcząca

Miłość jest niezaspokojona. Najpierw o niej marzymy, potem próbujemy się jej uczyć i sprawić, by ktoś czuł się szczęśliwy. Nawet jeśli się to uda, w rzadkich przypadkach, to okazuje się, że działania te przynoszą tylko spotęgowanie potrzeby miłości i koło się zamyka. Zamiast spokoju wpadamy w pęd do zaspokojenia czegoś, czego nie da się zaspokoić.

Z drugiej strony śmierć miłości sprowadza rozczarowanie z przeświadczeniem, że wcale nie o to chodzi.

Gdyby zaś miłość rozpatrywać w miarę prosto, jako instynkt podtrzymania gatunku, to czy choć wtedy dałoby się na chwilę o niej zapomnieć? Wydaje się, że wprost przeciwnie. Czy nie łatwiej byłoby być pieskiem, który pamięta tylko wiosną.

Filmobranie

Przytomność wróciła do tego stopnia, że pozwala mi na oglądanie filmów. Oto kilka, które polecam.

Rok 1983, na krawędzi zagłady

26 września 1983 roku ppłk. Stanisław Pietrow przejął dowództwo w bunkrze wczesnego ostrzegania na południu od Moskwy. Jego zadanie polegało na nadzorowaniu satelity obserwującego kontynent amerykański. Komputer był w stanie wykryć wystrzelenie rakiet. Tamtej nocy satelita uruchomił najwyższy alarm. Raz za razem informował o pojawieniu się pięciu rakiet. Pietrow zaufał swojemu instynktowi i zaczął ignorować te informacje. Jednocześnie o alarmie dowiedzieli się najwyżsi przywódcy w państwie, łącznie w Andropowem. Wszyscy czekali na potwierdzenie, które miał im dać Pietrow. Wiedzieli, że amerykańskie rakiety potrzebują dwanaście minut, aby dotrzeć do radzieckiej przestrzeni powietrznej. Po dwudziestu minutach pociski zniknęły, okazały się chmurami, które w zachodzącym słońcu rzucały bliki w stronę satelity. Stanisław Pietrow po tym incydencie został zwolniony z wojska.

To tylko jedna z niesamowitych opowieści z poniższego filmu.

 

 

Więźniowie konsumpcji

Przedmiotem naszej troski stały się otaczające nas marki. Stopniowo oddajemy się od otaczającego nas środowiska, a skupiamy na sobie, na naszym wewnętrznym świecie. Przeciętny człowiek zdąży zobaczyć milion reklam, zanim skończy dwadzieścia lat. Jako dorosły wkroczy w świat, w którym jego status społeczny określać będzie liczba kupionych towarów. 

Wizyta w punkcie recyklingu uświadamia nam, ze w większości są tam rzeczy sprawne. Są produkty, które trafiły na śmietnik, ponieważ straciły swój powab. Towary tracą magię bardzo szybko. Potrzebne jest stworzenie systemu wartości, w którym produkty będziemy dłużej darzyć uczuciem.

Powyższe cytaty pochodzą z samego filmu oraz z jego opisu. Film bardzo dobrze zrealizowany, świetne kadry, ciekawy ich montaż i połączenie z dźwiękiem.

 

 

Pułapki rozwoju

Od 200 lat tkwimy w pułapce myślenia, że postęp to „więcej czegoś”, że trzeba robić lepsze maszyny i w większej liczbie. „Pułapki rozwoju” to filmowy esej, oparty na książce Ronalda Wrighta pt. „Krótka historia rozwoju”, a wyprodukowany przez Martina Scorsese oraz tych samych producentów, którzy stworzyli „Korporację”. Odwołując się do historii cywilizacji, reżyserzy filmu w fascynujący sposób pokazują pułapki rozwoju, w które wpadały kolejne cywilizacje na Ziemi, a nasza – jak się okazuje – wcale nie jest w tym procesie wyjątkiem. Przytaczając mocne naukowe argumenty teoretyków i praktyków ekonomii, w tym: Stephena Hawkinga, Jane Goodall, Margaret Atwood, Vaclava Smila, Daniela Povinelliego, Gary’ego Marcusa, czy Mariny Silvy, wzywają do zmiany orientacji myślenia.

Świetna realizacja, środki filmowego wyrazu fantastycznie oddają myśl twórców. Polecam również wspomnianą tu Korporację. Filmowa poezja.

Niech mężczyzna nic nie robi

Jeśli w domu, wieczorem, zalega w końcu cisza, to znaczy, że wszystko idzie swoim zwykłym torem, słowem – w porządku. Teraz można by wreszcie coś zrobić, gdy obowiązki zostały zaspokojone i nikt już nie potrzebuje mężczyzny w średnim wieku. Nawet jest niewskazane, żeby jakiś mężczyzna w średnim wieku próbował coś robić w domu o tej porze. Niech mu do głowy nie wpadnie łaskawe mycie naczyń, z pewnością pobudzi wszystkich. Niech też nie włącza pralki. Niech nie próbuje naprawiać zawiasów w szafce w łazience, bo jeśli śrubokręt spadnie do wanny, to postawi na równe nogi połowę rodziny.

Mógłby co prawda poprasować, ale do tego mu akurat nie spieszno, jak pomyśli, że deskę, żelazko i stosik prania musiałby wynieść z sypialni i przenieść, najlepiej, do kuchni. Bo samo prasowanie w pokoju, na skrzypiącej desce, zbudziłoby jego drugą połowicę. A gdyby przy przenoszeniu deski zawadził niechcący o drzwi, te do przedpokoju, których lekkie dotknięcie wprowadza w drżenie? Pochodzą przecież z późnego socjalizmu, raczej – z okresu przełomu – kiedy nie produkowano i nie sprzedawano niczego, co byłoby solidne. Płyta paździerzowa i niepewnie wprawiona szyba – oto całe drzwi, nie można ich nawet zamknąć bez powolnego  mruczenia – jakby chciały się oprzeć nawet temu prostemu i podstawowemu dla nich działaniu. 

Niebo, fot. Piotr Kubic

Pozostaje pisanie bloga. Po co i na co? Z nudów. Ale przecież nie pytaliśmy „z czego”, tylko „po co”. Dana odpowiedź jest wymijająca. Być może, w pewnym wieku, pytania o cel i sens stają się niestosowne. Bo zdradzałyby, że pytający niewystarczająco zgłębił temat, nie na tyle, by milcząco pomijać już samo pytanie, a co dopiero odpowiedź. Dochodzimy zatem do wniosku, że omijanie tematów świadczyć może o dojrzałości, której próżno szukać u tych, którzy pewne pytania, w gruncie rzeczy niedyskretne i tym samym niedelikatne, stawiają z podniesionym czołem.

Czwórka dzieci

Dzieci, cała czwórka, oddychają miarowo, nieprzytomne, na dwupoziomowym łóżku. Do naszej pary dołączyła druga para (tak na weekend tylko), mniej więcej w tym samym wieku, co nasza. Mamy dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mieszczą się w wieku od sześciu do dziewięciu lat. 

Z dziewczynkami łatwiej się dogadać, chłopcy zaś nakręcają się nawzajem w szaleństwach, i to właśnie wtedy, kiedy ktoś dorosły chce im coś zakomunikować. Musieliśmy więc zacząć od opanowania towarzystwa. Zwłaszcza, że teren zabaw zaczął wychodzić poza pokój dzieci, w krótkim czasie objął kuchnię, drugi pokój oraz małą sypialnię rodziców. „Teren zabaw” łatwo poznać po tym, że nie da się przez niego przedrzeć, nie depcząc jakiejś zabawki, oraz żadna z rzeczy, które zwykle mają tam miejsce, nie jest na swoim miejscu. W zabawie biorą udział nawet zasłony i firanki, przewieszone i splątane w sposób, którego żaden dorosły nie byłby w stanie wymyślić ani wykonać.

Czwórka dzieci, w podobnym wieku, to nie to samo, co dwie pary. Prosta matematyka tu zawodzi, bo 2 + 2 nie równa się 4. Mam wrażenie, że to co najmniej 6, a może i 8. To chyba kwestia granicy, powyżej której nie da się traktować każdego oddzielnie, trzeba zastosować zasady kierowania tłumem.

Wprowadziliśmy chwile ciszy, w czasie których ustalamy, co chcemy i będziemy robić, w jakiej kolejności. Należało wymyślić metoda pacyfikowania tych, którzy w danym momencie są najbardziej niesubordynowani, dla dobra nas wszystkich. Inaczej – nie wyszlibyśmy nigdy na żaden spacer, nie zjedli obiadu, nawet nie oglądnęli bajki, bo każdy chciałby w danym momencie robić coś innego.

Wspominam czasem ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że czwórka dzieci to zupełnie nowa jakość i nowe wyzwanie. To było jak olśnienie, któremu, niestety, należało sprostać. I jak często w takich przypadkach – czuję, że tego nie da się sobie wyobrazić, dopóki sama sytuacja nie zaglądnie w oczy.

Dlaczego piszę o pogodzie?

Sądzi się, że temat o pogodzie jest najgłupszy.

– O czym rozmawialiście?
– O pogodzie.

Trudno chyba lepiej wyrazić się o nudnej i niepotrzebnej rozmowie, która stała się nieporozumieniem.

Czytam mój poprzedni wpis (o pogodzie) i znów mam wrażenie, że próbowałem niepotrzebnie coś ugórnolotnić. Ten styl, składający się z powtórzeń – po co on komu?

Dzisiaj byłem w pokoju sprzątaczek – w „firmie”, gdzie pracuję. Z przyjacielską wizytą. Ale jak o tym napisać? Nie wiem. Czy to w ogóle da się oddać inaczej, jak po prostu przytoczyć dialog? Ale po co przytaczać dialogi, jakich miliony zdarzają się każdego dnia w miejscach takich, jak to. Dlaczego więc opisywać? Dlatego, że… wyobraźnia przywołuje tamte chwile, wraz z ciepłym, spokojnym uczuciem. W piwnicy dużego budynku, po powierzchnią ziemi, bez okna, przy niewielkim stoliku krytym ceratą, krzesłach, z których każde – inne, skrzypiącej drzwiami szafie, przekrzywionym lustrze z napisem „do pracy się nie spóźniamy”, pożółkłą lodówką, otwartą bombonierką, i twarzami, których nie znajdzie się w katalogach nawet tych najtańszych hipermarketów.

Przeczytałem dziesiątki felietonów, trochę mniej – wpisów na blogach różnych ludzi. Przeczytałem może setki tekstów, które miały „podnosić na duchu” albo „pouczać, jak żyć”. Oglądnąłem nie za dużo filmów, mających coś podobnego na celu. I teraz, na ich wspomnienie, dopada mnie przeczucie, że wszystkie one były zadziwiająco uproszczone, sztuczne.

Może droga do cieszenia się z tego, co po prostu jest (bez upiększeń i koloryzowania) wiedzie poprzez sztuczność. Której wpierw się nie dostrzegało, która nie uwierała, a koniec końców – objawiła swoje prostactwo. Ciekawe, że aby powiedzieć coś konkretnego, trzeba uprościć. Bo gdyby chcieć być dokładnym, wychodzi bebłanie.

Przed chwilą wiatr uderzył w nasze okna. Jakby wściekł się, jak człowiek, który potrzebuje odreagować. Mogę mu to wybaczyć, powiem więcej – zafascynował mnie. Zupełnie jak pani doktor inżynier, na moich studiach, dwadzieścia lat temu, gdy jednym ruchem zrzuciła wszystkie moje przybory kreślarskie na podłogę. Bo gdy coś przekroczy ostatnią granicę strachu, gdy już nie ma nic do stracenia, to miejsce przerażenia zastępuje fascynacja.

Dlaczego więc piszę o pogodzie? Bo próby oddania ludzkiej fascynacji bycia z drugim człowiekiem są skazane na niepowodzenie, akurat tego wieczoru. Dziś zawiozłem syna na trening piłki nożnej. I patrząc na niego, gdy biegał środkiem wielkiej sali gimnastycznej, czułem, że chciałbym, a nawet powinienem coś wyrazić. Ale, szczerze: przerasta mnie to.

Beniamin

Trampolina

Czasem zżymamy się, że świat wokół nas nie jest taki dobry, jak powinien. Ludzie nieuprzejmi, niekompetentni itd. Czasem to zżymanie się jest zupełnie niepotrzebne, czasem wręcz szkodliwe.

Pomyśl trochę inaczej. Jeśli ktoś jest nieuprzejmy, to Ty tym łatwiej możesz pokazać swoją uprzejmość. Im ktoś jest mniej kompetentny – tym mniejszym wysiłkiem pokażesz swoją kompetencję.

To nie zawsze musi działać, ale często – działa! Świat wokół ciebie może być dźwignią albo trampoliną, od której się odbijesz i podskoczysz wysoko.

Kobieta (Wiesiek)

Wiesiek przyszedł na chwilę. Powiedział mi, że zaglądał na blog Moja nie-codzienność i że zauważył, że temat „kobieta” (znajdujący się na liście tagów po lewej stronie blogu) przesuwa się na dalsze pozycje.

Popatrzyłem na Wieśka nie będąc pewien, co chce przez to powiedzieć. Czyżby przyszedł sprawdzić, czy ze mną wszystko w porządku?

– Wiesiek, może po prostu poważnieję. Wreszcie. Mając tyle lat należałoby.
– Rozumiem, że możesz poważnieć, ale mimo wszystko nie spodziewałbym się, że temat „K” kiedykolwiek będzie cię mniej interesował. To nie kwestia wieku.
– Więc czego, twoim zdaniem?
– Właśnie nie wiem i to mnie zastanawia.

Nie zwierzam się Wieśkowi z moich aktualnych zainteresowań, na pewno nie ze wszystkich. W sumie to on drażni się ze mną. Znamy się jak łyse konie i Wiesiek dobrze wie, a nawet jeśli nie wie, to świetnie przeczuwa.

– Słuchaj, podejrzewam, że nie piszesz o kobietach, bo masz przesyt.

Powiodłem wzrokiem po półce z książkami, jakbym czegoś szukał.

– Osiągnąłeś pewną stabilizację, i stąd brak potrzeby poruszania tego tematu na blogu.

Wydawało mi się, że na drugiej półce od dołu była książka w żółtej oprawie. Sam nie wiedziałem jeszcze przed chwilą, że będę jej teraz szukał wzrokiem tak usilnie. Dzięki temu nie musiałem patrzeć na Wieśka.

– Wiesz, że człowiek przestaje o czymś mówić niekoniecznie wtedy, kiedy to coś go w ogóle nie interesuje, tylko kiedy znalazł realizację swoich pragnień.

Musiałem coś odpowiedzieć Wieśkowi, bo najwyraźniej brnął coraz dalej w abstrakcję rozważań. Najskuteczniejszy okazał się najprostszy sposób:

– Wiesiek, co byś powiedział na piwo?
– No może tak – powiedział Wiesiek cedząc każdą sylabę.

Nagle zacząłem się bać, że Wiesiek po kilku łykach stanie się jeszcze bardziej rozmowny. Lecz intuicja tym razem mnie nie zawiodła. Wiesiek, opróżniwszy butelkę do połowy, zwiesił rękę, w której trzymał szkło, na oparciu fotela, i zapatrzony gdzieś (sam nie wiem gdzie, przecież za ciemnym oknem nic nie było widać, a telewizora nie mam), zamyślił się rozlegle, oddychając spokojnie. I ledwo zauważalnie kiwał głową, jakby ze zrozumieniem.


Grafika niewiadomego mi autora, znajdująca się w jadalni internatu w Tymbarku.

Samobójczej odwagi

Pewna dziewczyna z obsługi muzeum posiadała dość dobrą wiedzę na temat malarstwa. Na tyle dobrą, że potrafiła wyliczyć niedoskonałości, niekonsekwencje i inne wady na obrazach, które wisiały w salach, które ona pilnowała. Patrzyła na zwiedzających, jak zachwycają się dziełami, a w głębi duszy myślała sobie, że ci ludzie nie znają się na malarstwie. Bo gdyby się znali, to by się tak nie zachwycali.

Kiedy stała w kącie, albo przechadzała się poważnym krokiem między gośćmi muzeum, przypominała sobie nieraz malarskie opracowania krytyczne. Konkretne akapity i sformułowania, demaskujące praktyki malarzy. Dziewczyna była nawet pewna, że sama potrafiłaby malować. I że pewnego dnia jej obrazy zawisną w muzeum, może nie tym akurat, ale na pewno gdzieś na wystawie.

Pilnując wystaw miała dużo czasu, i być może układała w myślach plany na kolejne swoje prace. Ale tego nikt nie wiedział i nie mógł być pewien. Może dziewczyna, kończąc pracę, wchodziła do swojej pracowni i spędzała tam długie, nocne godziny. Lecz nigdy nikt nie widział jej prac. Dlaczego?

Bycie artystą to tylko w niewielkiej części wyrażanie siebie – ciągłe, nieprzerwane, wręcz przymus, który nie pozwala spocząć. Bycie artystą to głównie pokazywanie tego, co się stworzyło, a tym samym – wstawienie siebie na ogląd publiczny. To duchowy ekshibicjonizm, to pokazywanie siebie – bezbronnego i wystawionego na ciosy. Aby się na to zdobyć tego trzeba albo głupoty i ignorancji, albo dziecięcej niewinności, wręcz naiwności, albo samobójczej odwagi. Dziewczyna z muzeum nie miała wystarczająco dużo żadnej z tych cech.

Zając

Filozofia na bok

Dwa poprzednie wpisy można by wrzucić do kosza. Ale skoro się zdarzyły, niech już zostaną.

Wiosna nadchodzi w Krakowie, bez wątpienia. Znikają ostatnie brudne kupki śniegu. Gdyby nie dzisiejszy deszcz, na ulicach byłoby całkiem sucho. 

Spękany asfalt przeplata się z torami tramwajowymi, w centrum miasta, przy Plantach. Nie mam pretensji, że kamienice są zniszczone. Nawet jest w nich urok i pomyślałem, że warto je fotografować, dopóki nie są idealne. I tych ludzi, przemieszczających się między przystankami, biegnących na zielonym świetle, by zdążyć na nadjeżdżający tramwaj.

W barze mlecznym – studenci. Oraz ci w średnim wieku, którzy nie pójdą do restauracji. Ich image zatrzymało się w dążeniu do doskonałości. Przycięte, farbowane niezłą farbą włosy opadają na znoszone swetry. Buty na wysokim obcasie i kiepskiej jakości jeansy. I zmęczone, poorane bruzdami twarze, co nie zaznaly kremów przeciwzmarszczkowych.

Powracające wrażenie, że właśnie w barze mlecznym oglądać można rzeczywistość. Co najwyżej – w barze mlecznym.