Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Listy nienapisane

Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?

Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.

Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.  

Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.

Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.

pejzaż, fot. Piotr Kubic

Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.

A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.

Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.

Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.

Twoo – nie klikać!

W czerwcu zacząłem dostawać emaile od znajomych, którzy ponoć zostawili mi gdzieś wiadomość. Wystarczy tylko kliknąć, żeby ją zweryfikować. Co ciekawe, byli to znajomi nie z Polski, a wiadomość była dostępna w ponad trzydziestu językach. Lecz nauczyłem się już wcześniej nie nabierać na tego typu emaile.

Trzy dni temu otrzymałem kolejny email:

Witamy na Twoo!

Witaj Piotr! Jesteś teraz użytkownikiem Twoo

 

Zaniepokoiłem się poważnie, ponieważ nie mam pojęcia, co to jest Twoo, a jestem pewien, że nie zakładałem tam konta.

Co wiem na pewno – nie wolno klikać na żaden link, który jest zamieszczony w takim mailu! Choć zachęca on do kliknięcia różnymi hasłami, czasem może wymieniać moich znajomych i podawać różne, dotyczące mnie szczegóły. Na przykład:

Otrzymałeś tę wiadomość, ponieważ posiadasz konto zarejestrowane jako Piotr [tutaj jest mój mail!] na Twoo. Zrezygnuj [link]

Nie wolno klikać na „zrezygnuj”! Nie klikać nigdzie! Każde kliknięcie może mieć trudne do przewidzenia skutki.

Wpisuję w google zdanie „co to jest twoo” i otrzymuję listę wyników. Część z nich zawiera w swoim adresie adres „www.twoo.com” – te konsekwentnie omijam. Znajduję link, który zawiera w sobie www.komputerswiat.pl – tę stronę znam i wiem, że jest godna zaufania. Zaczynam czytać i dowiaduję się, co to jest Twoo. Artykuł nosi tytuł

Masz profil na Twoo.com? Nie? Nie szkodzi. I tak cię dopadną!

Czytam i jestem oburzony. Nie znoszę praktyk, które stosuje Twoo. Wiem, że już się nie lubimy i nie chcę więcej oglądać Twoo. Jednego jestem raczej pewien – nie grozi mi nic wielkiego, jeśli wejdę na ich stronę. Ale – uwaga – nie poprzez link z maili, które dostałem! Wpisuję w przeglądarce internetowej adres www.twoo.com. Otwiera się strona zachęcająca mnie do rejestracji. Obok formularza – ikonki App Store, Windows Store, Google play, Cosmopolitan, wp.pl, MTV. Jest wielki licznik, który pokazuje, jak szybko rejestrują się inni użytkownicy.Mogę się też zarejestrować przez Facebook’a, a hasło obok głosi:

Nie martw się, nie opublikujemy nic na Twojej tablicy

Czuję doskonale, że te ikonki i linki są po to, abym zyskał zaufanie do strony i zrobił następny krok. Nic z tego! Już mi wystarczy. Wasza polityka zdobywania klientów jest dla mnie nie do przyjęcia.

Gdy we własnym dziecku odkrywa się żywioł…

Wieczorami, porankami, ojciec gra na pianinie a córka śpiewa. Z biegiem czasu ojciec zdaje sobie sprawę, że obcuje z żywiołem. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że jest to jego własna córka, więc całkiem możliwe, że wrażenie żywiołu jest przesadzone. Albo nad wyraz wzmocnione przez więzy pokrewieństwa. Mówiąc prościej – większość ojców czuje, że ich dzieci mają w sobie coś szczególnego, to normalne.


fot. Dariusz Siwek

Biorąc więc poprawkę na ten typowy rodzicielski odruch przyjmijmy zarazem, że jakiś żywioł tkwi jednak w córce. Ojciec jest tego świadomy, lecz jednocześnie pojawia się w nim wspomnienie jego własnego dzieciństwa. Bo dopiero po latach okazało się, że jego własny żywioł nie był niczyim wymysłem ani przesadą. Że gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby z tym żywiołem się uporać, ojciec robiłby coś innego, niż dziś robi. Nie tyle, że żałuje swojego życia, ale myśli czasem, że jest jak wyścigowy samochód, w którym nikt nigdy nie nacisnął gazu do końca.

Ojca dopada więc lekkie przerażenie, bo wie, że powinien raczej zrobić z jego córką to, czego nie potrafił (bo nie miał szansy potrafić) zrobić jego ojciec z nim. Jego ojciec nie miał pojęcia, jak to się robi, co trzeba robić. Ale syn (a obecny ojciec córki) już to wie, więc tym gorzej dla niego.

Napiszmy jeszcze pokrótce, na czym polega ów nieokiełznany jeszcze żywioł. Otóż na tym, że ktoś, kto go posiada, zdradza nadzwyczaj wyraźnie jego istnienie, ale robi to mimochodem, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy. Nie jest jego świadomy i to jest piękne, ale dramatyczne zarazem. Bo oto powstaje pytanie – co dalej? Właśnie takie pytanie zadaje sobie ojciec.

Bo żywioł prędzej czy później da znać o sobie. Żywiołu nie można powstrzymać, żywioł trawi, wzbiera, wreszcie pochłaniaja to, co stanie mu na drodze. Jedyne wyjście wobec żywiołu, to dać mu ujście. A ku temu prowadzi daleka droga…

Droga do ukierunkowania żywiołu jest dluga. Wcale nie jest tak, że ktoś posiadający w sobie żywioł, musi koniecznie zdać sobie z tego sprawę. Wiele lat mija, a ktoś inny – rodzic, opiekun, nauczyciel – żmudnie i z samozaparciem walczy w kwestii żywiołu. Słyszano plotkę, że ojciec Adama Makowicza zamykał go, jako młodego chłopaka, na klucz, żeby ćwiczył na pianinie. Lata mijają, a liczy się kształtowanie odruchów, nawyków dnia codziennego, codziennej pracy według konsekwentnego programu. Jeśli ich nie będzie, żywioł pozostanie nieokiełznany. Nie tak mało można spotkać marzycieli, którzy kończą życie i ciągle tylko marzą o tym, że mogliby robić to, o czym marzą. I nic więcej.

Ojciec, słuchając jak serce córki przeciska się w śpiewie przez jej gardło i usta, i wychodzi na zewnątrz w postaci modulacji głosu, w crescendo, staccato, w szepcie i matowym przydźwięku cichych głosek, ten ojciec zdaje sobie choć trochę sprawę z tego, co słyszy, w przeciwieństwie do  małej dziewczynki. I ten ojciec wie, że coś powinien z tym zrobić, i że nie jest to praca na pięć minut, na tydzień, na miesiąc, ale na lata. I gdybyśmy byli pospieszni, prymitywni i prostaccy, to patrząc na biednego ojca pomyślelibyśmy, że to zadanie go przeraża. Ale ponieważ tacy nie jesteśmy, przeczuwamy, że ojciec, który sam był dzieckiem, i dalej nim pozostał, choć już nim nie jest, myśli intensywnie, i na pewno coś wymyśli – żeby pokonać swoje przerażenie.

Ostatnia noc

Hotel usypia powoli pod jasnym światłem księżyca, który wspina się właśnie na przeciwległą górę. Nikt już nie rozmawia na balkonach, ciągnących się wzdłuż długiej, liczącej ponad sto metrów, wklęsłej ściany zewnętrznej. Jeszcze czasem dochodzą nagłe dźwięki spłuczek lub zatrzaskiwanych gdzieś drzwi. I ludzkie głosy, chyba z góry, może dlatego z góry, bo dolne piętra hotelu są pogrążone w połowie w stromym, górskim stoku, który tłumi dźwięki.

Dobiegło końca dziesięć dni, jutro wyjazd. Kto inny będzie snuł się korytarzami. Może ktoś zajmie te same sale konferencyjne. Ale raczej nie będzie w nich śpiewał. Niepotrzebna stanie się sieć kabli, założona na ten tydzień, oplatająca trzy większe sale, prowadząca do rzutników i głośników. Sale czwarta i piąta służyły dzieciom i młodzieży, były tam zajęcia plastyczne, muzyczne i zabawy. W szóstej, będącej kiedy indziej barem, stworzono tymczasowe biuro, stanęły w nim komputery, a kontuar z kranem do nalewania piwa zamieniono na biurko księgowej i kasjerki.

Skąd się bierze czar miejsc, które potem dręczą dobrymi wspomnieniami?

Człowiek przywykły już do ustalonego porządku dnia, do kierowania nim według własnego uznania, został wrzucony w środek tłumu żyjącego życiem grupy. Cóż z tego, że tylko na kilka dni. Nie zdążył wśród nich się odnaleźć, do nich przyzwyczaić, a już się skończyły. Wpadł w inny porządek, raczej pomiędzy setki twarzy, pełnych zainteresowania, uśmiechniętych w jego stronę, gotowych odpowiedzieć na gest, lub które same wychodzą naprzeciw. Człowiek ten łatwiej mógłby znieść nieprzerwany potok ludzi, gdyby byli mu obojętni. Lecz nie są. Dopada go więc fala, której nawet nie próbuje powstrzymać, chce tylko trochę się przed nią schronić, zasłonić spokojem. Szczęścia można mieć zbyt wiele. Zbyt wiele szczęścia męczy, czasem bardzo. Szczęście trzeba umieć znieść, podobnie jak nieszczęście, brak pomyślności, kłopoty. Ze szczęściem trzeba sobie umieć radzić, w przeciwnym razie pochłonie nas całkowicie, ubezwłasnowolni, i sprawi, że będziemy zdani na jego łaskę. A to raczej nie kończy się dobrze.

To ostatnia noc i jutro na korytarzach, w salach, głuchym dźwiękiem odezwie się pustka. Zaglądając do jednej z nich zobaczymy tylko krzesła ustawione w równych rzędach, martwe, obce, choć te same, co wczoraj. Ściany nie odbiją gwaru głosów, tablice pozbawione zostaną nieaktualnych ogłoszeń – planów dnia, zawiadomień o próbach i tematach spotkań. I choć trudno było się odnaleźć wśród setek ludzi, to nie łatwiej znieść tę martwotę. Najlepiej nie zaglądać w żadne z tych miejsc, uciec z samego rana, zapakować samochód, oddać klucz na recepcji i nie myśląc na razie wiele, odjechać, tą samą drogą, którą przybyliśmy.

Wzmacniacze

Życie bez dziecka

– Czy życie z dzieckiem jest inne, niż życie bez dziecka?
– A czy życie z dwójką dzieci jest inne, niż z jednym?

Mieszkanie wypełnia atmosfera ciszy. Wieczorem nie było kłótni „kto pierwszy do łazienki”, nie było sprzeczek w dziecięcym pokoju. Nikt nie gonił nikogo przez przedpokój. Ojciec nie musiał opanowywać nerwów, mógł odpocząć po dniu pracy. Matka zajęła się tym, czym rzadko się zajmowała, choć zawsze chciała.

Stołu w kuchni nikt nie spieszy się sprzątać. Naczynia czekają w kolejce na zmycie. Wieczorem nie czyta się do snu, a w nocy nie przykrywa małych śpiących. Rano nie trzeba przygotowywać ubrań.

Brak bezustannych pytań, na które należało szybko odnajdywać odpowiedzi. Nie ma tego oporu, sprzeciwu, którego ciągle dostarczają dzieci, z którym każdy rodzic przyzwyczaja się żyć i jakoś sobie radzić. Nie trzeba nikogo przekonywać, przełamywać jego niechęci, ani tłumaczyć spraw oczywistych.

Dzieci, choć mają dopiero dziewięć i sześć lat, wyjechały na tydzień z domu. Ustalony od kilku lat harmonogram dnia, wypracowane mechanizmy, pożyteczne przyzwyczajenia, nawet odruchy, pracowicie wyuczone po to, by codziennie funkcjonować, przestały być potrzebne. Teraz trafiają w pustkę, jak ten półprzytomny, nocny spacer do dziecięcych łóżek, by przykryć malców i przymknąć okno.

Tort, urodziny dzieci, fot. Piotr Kubic

Lepię siebie z waszej gliny

Moja osobowość to zlepek różnych postaci. Nie wstydzę się tego, a nawet mógłbym wymienić poszczególnym osobom, co od nich zmałpowałem. Zmałpowałem oczywiście w zakresie moich możliwości, bo nie jestem omnibusem.

abstrakcja, kolor fot. Piotr Kubic

Na przykład wspominam Edwarda, którego już nie ma, a który zawsze się uśmiechał, prawie zawsze, bo przestał, gdy, jak się potem okazało, miał już tylko kilka tygodni do końca. Od co najmniej dwóch innych osób skopiowałem głośny śmiech, ale beztroski, nie wyśmiewający nikogo. Co prawda czasem wychodzi mi całkiem inny śmiech, ten mój, który nie jest dobrze odbierany przez otoczenie. Ale to coraz rzadziej, bo coraz rzadziej mam zły humor.

Pamiętam, jak Tereska powiedziała mi, że ma dość patrzenia na niezadowoloną gębę. Było to wtedy, kiedy w naszym obejściu pojawił się pewien Amerykanin, który, jak to Amerykanin, z łatwością przyjmował błogi wyraz twarzy. Postanowiłem, że ja też będę próbował wyglądać błogo, i od czasu do czasu chyba się to udaje.

Od pewnej długowłosej blondynki przejąłem pilnowanie swoich spraw. Moje sprawy są najważniejsze, tak sobie mówię, przynajmniej od czasu do czasu, szczególnie wtedy, gdy próbuję na siłę uszczęśliwiać innych. Albo kiedy inni próbują uszczęśliwić mnie nadmiarem tylko swoich problemów. Nauczyłem się, bo można, po prostu wstać, powiedzieć „to już idę”, i naprawdę pójść.

Pamiętam, że kiedyś zadziwiała mnie u innych umiejętność milczenia, w momentach, w których mówienie nie byłoby im na rękę. Milczenie jest świetne wtedy, gdy trzeba komuś dopiec. Podobno jest to domena kobiet, ale to nieprawda. Mężczyzna też to potrafi, wystarczy, że podglądnie kobietę i przejmie ten sposób załatwiania spraw. Prawdę mówiąc, milczenie ciągle mi jeszcze słabo wychodzi, ale ćwiczę i mam już niejakie osiągnięcia. 

Pamiętam zdawałoby się niewiele znaczące wydarzenie. Mój daleki kuzyn, a może nie kuzyn, magister, a nawet o mało co doktorant na szanownej niekiedy uczelni krajowej, stoi na przyczepie, w środku wsi, w gospodarstwie, i nagłymi, energicznymi, niemal wściekłymi ruchami wbija widły w stertę siana, po czym unosi je wraz z wyschłą zieleniną wysoko nad głowę i przerzuca przez górne, małe wrota dużej stodoły. Ponieważ zawsze znałem go jako flegmatycznego myśliciela, wtenczas ukazał mi się z stanowczo innej strony. Nauczyłem się od niego, że czasem nie ma co dywagować, trzeba czym prędzej wbijać i przerzucać.

W ogóle świat wokół nas jest pełen gotowych rozwiązań. Nie ma się co silić na oryginalność. Podobno Marylin Monroe tak wspominała swoją pierwszą rolę: nie miałam pojęcia, co mam robić, ale podglądałam koleżanki. Wydaje mi się, że nie tak wielu ludzi chciałoby się przyznać, co ściągnęli od innych. Ale ja mogę. Nie boję się tego powiedzieć, wraz ze słowem: dziękuję.

W tę samą strunę

Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?

Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.

Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.

Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.

Wojciech Leonowicz i Adam Szarek,

Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa. 

Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.

Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.  

Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.

Wrażenia z próby spektaklu Artura Pałygi Ojcze nasz w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, Teatr Bagatela, Kraków.

Szkolenie

Było to w drugiej części, po przerwie. Po tym, jak oglądnęliśmy dziesiątki wykresów, schematów, porównań, opisujących zachowanie ludzi względem innych ludzi. Były też rysunki, a nawet zdjęcia, zrobione z oddali, na ulicy, w ciasnych przejściach, przy kioskach jak również wewnątrz sklepów, przy ladzie, kasie. Na pierwszy rzut oka zdjęcia nie przedstawiały nic ciekawego, ale po komentarzu prowadzącego odkrywały jakiś element relacji człowieka z człowiekiem.

Druga część rozpoczęła się od pustego ekranu, a mimo to przygaszono światło. Pojawiła się na nim twarz prowadzącego, który stał zresztą również przed nami, za wąską, niepozorną mównicą zrobioną z przezroczystej, grubej pleksi, co czyniło ją jeszcze mniej zauważalną.

Twarz na ekranie pozostała spokojna, jak i słowa, które padły z głośników. Może jeszcze drobna uwaga na temat dźwięku – o tym, jak jest on ważny wiedzą Ci, którzy profesjonalnie zajmują się tworzeniem atmosfery wnętrz. Otóż słowa brzmiało miękko i ciepło, nie były zbyt głośne, nie natarczywe, ani pod względem intonacji, ani samej barwy. Głos był niepozorny, takie można było odnieść wrażenie, ale właśnie delikatna niepozorność była jego siłą.

Powiększona na ekranie spokojna twarz zaczęła mówić.

Każdy człowiek czegoś się boi. Dotyczy to zarówno sprzątaczki w firmie, jak i prezesa. Z drugiej strony każdy ma taką sferę, która go uspokaja, inspiruje, cieszy. Poznanie tych dwóch dziedzin daje ogromne możliwości, niezależnie na jakim poziomie funkcjonujecie – czy jesteście zwykłym pracownikiem, czy szefem działu, czy nawet sprzątaczem. To coś jak stara zasada kija i marchewki.

Poza frontową fasadą zawsze istnieje niepozorne wejście, którym można dostać się do środka budynku, który wydaje się niedostępny. Pozostaje tylko kwestia, gdzie ono jest. Kiedy je odnajdziecie, zyskacie ogromną władzę nad tym człowiekiem. Wtedy od was będzie zależało, jak tę wiedzę wykorzystacie.

Ogólnie rzecz biorąc w praktyce nie ma działań wyłącznie charytatywnych. Zresztą niektóre z takich działań, które mają znamiona bezinteresowności, są wręcz szkodliwe dla odbiorców. Możemy przyjąć, że każde z podejmowanych działań na rzecz drugiego człowieka nosi w sobie oczekiwanie odpłaty. Może być ona w najróżniejszej formie, choćby tylko uczucia zadowolenia.

Powracając do kwestii wywierania wpływu i wchodzenia „tylnym wejściem” – można je wykorzystać wyłącznie do czerpania korzyści, lecz takie rozwiązanie ma krótkie nogi. Sprytny pasożyt nie dąży do uśmiercenia swojego żywiciela. Skuteczny pasożyt jest niewidoczny dla tego, kto go żywi, a ten fakt ogranicza zasięg pasożytowania do tej grupy żywicieli, którzy nie przewyższają pasożytów zdolnościami intelektualnymi.

Z drugiej strony chciałbym przestrzec przed zbytnią chęcią pomagania innym i jednoczenia się z nimi. Może się okazać, że sami staniecie się żywicielami, a ktoś, komu chcielibyście pomóc, przyjmie rolę pasożyta. Suma sumarum – wchodzenie tylnym wejściem nigdy nie zostaje niezauważone na zawsze.

Stąd i trzecia strategia, to korzystanie z bocznego przejścia tylko na krótko, a potem ucieczka. Można tę operację powtórzyć, przy czym liczba powtórzeń jest ograniczona. Najlepiej, gdyby kolejne z nich odbywały się na coraz wyższym poziomie – np. intelektualnym – wtedy za każdym razem wykorzystacie element zaskoczenia i wasz żywiciel nie zorientuje się, że wyciągnęliście nieco z jego soków…

Niemożność bycia z…

Gdybym napisał tu jeden tekst do wszystkich, z którymi zalegam spotkania i rozmowy, że żałuję, że się z Wami nie spotykam i nie rozmawiam, to nie zdziwiłbym się, gdyby powstała w Was myśli, żeby po prostu dać mi w twarz.

Istota kontaktu polega na tym, że jest tylko jeden, niepowtarzalny. Każdy z nich wymaga wyłączności, oddzielnego miejsca w czasie, przestrzeni, a tak naprawdę – w mózgu. Dlatego sam nie czytam, nawet nie otwieram życzeń świątecznych, kiedy jest oczywiste, że zostały rozesłane grupowo, „do wielu”. Skoro więc sam tego nie akceptuję, to czy mam prawo oczekiwać, że inni będą?

Co więc mogę zrobić? Ograniczyć liczbę ludzi, z którymi utrzymuję kontakt, bo jakoś się z nimi rozumiem? Ograniczyć do tych, z którymi rozumiem się najlepiej i czuję najbliżej? Ale czy nie będzie to prosty egoizm? Inne rozwiązanie to robić tyle, ile mogę, i mieć nadzieję, że inni jakoś to zrozumieją i zniosą. W praktyce czuję się bezradny i patrzę tylko, co z tego wynika…