Prawo jest jak płot – żmija zawsze się prześliźnie, tygrys zawsze
przeskoczy, a bydło przynajmniej się nie rozłazi, gdzie nie powinno.
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
Ostatniej nocy nie pomogła ani Dynastia Romanowów, ani bezruch w łóżku, w ciemności, ani… Bezsenność do prawie trzeciej w nocy, a później szybka pobudka o ósmej – w pełni energii. Czasem nie warto się zmuszać, walczyć ze sobą, trzeba po prostu przeczekać.
Odkąd zostałem poddanym królowej Cukrzycy obserwuję sam siebie, własne ciało. Wcześniej ignorowałem je bardzo często. Teraz jedną z moich fascynacji jest odnajdywanie drogi między własnymi upadkami i wzlotami – pominąwszy emocjonalne – tymi zwykłymi, fizycznymi. To wspaniałe, kiedy potrafię zająć pozycję obserwatora – nie tylko zresztą samego siebie, własnych myśli, przewalających się uczuć, własnego zdrowia (patrz: hipoglikemia wiecznie żywa), ale również mogę obserwować spokojnie to, co dzieje się wokół mnie. A przede wszystkim – ludzi. I odgadywać, jacy są wewnątrz, co nimi kieruje, co ich pcha w tę lub inną stronę. A jednocześnie podchodzić z rezerwą do tych obserwacji, wyciąganych wniosków, bo nigdy nie dowiem się, jak jest naprawdę i do końca.
Dziś byłem ostatnim pacjentem, czekałem półtorej godziny w opustoszałym wieczorem korytarzu. Przygotowywałem się na szybką wizytę – przecież wiadomo, że lekarz też chce wyjść jak najszybciej do domu. Energicznie wchodząc do gabinetu i sadowiąc się na krześle, znudzony już czekaniem, nie od razu zrozumiałem, że pani doktor chce ze mną porozmawiać – spokojnie i bez pośpiechu. O sztuce teatralnej, na której ostatnio była, o ewakuacji przychodni z powodu pożaru, o tym i owym. Popatrzyłem na nią – na nowo. Tak, już kiedyś powiedziałem sobie, że jest w niej pewien spokój, ciepło, coś przyjaznego i otwartego. Tak! Jakby zachowała to coś z dziecka, co ma też moja Sara, a z drugiej strony – jakby potrafiła przenieść to coś ponad wszystkimi doświadczeniami, kolejami życia, aż dotąd. Zastanawiałem się znów, ile może mieć lat. Było dla mnie pewne, że kiedyś była piękną dziewczyną, kobietą. Jaka była wtedy? Czy równie spokojna, czy emanowała tym czymś…? O czym marzyła… Patrząc teraz to na jej twarz, to na ręce, wahałem się. Lecz przecież wiek – to nieważne. Ważne, że ja czuję się dobrze w jej towarzystwie, i ona najwyraźniej też.
Wielu ludzi spotykam na swojej drodze, choć mało czasu, choć płytko. Ale i tak pięknie.
Czuję moją córkę bardzo blisko siebie. Jest jak jasna, otwarta księga, którą łatwo czytać. Niesamowitym odkryciem jest dla mnie to, że jej uczucia chodzą tymi samymi drogami co moje. Jej reakcje są dla mnie tak znajome. Widzę jej wewnętrzną walkę, jej starania, dysonanse, upór i chęć pojednania. Patrząc na nią znów nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tak niewiele się zmieniamy dorastając.
Spij spokojnie. Śnieg okrył noc. W światłach reflektorów
szukam drogi do domu, wśród bieli i czerni. Niech przyśni Ci się
wszystko co dobre. Przecież zawsze może być lepiej. Czasem tylko gorzej
być nie może.
Gdybym dziś mógł wesprzeć choć dziesiątki ludzi, myślą przestawić kilka
drobnostek w ich życiach. Obudzili by się rano – bez paru utrapień.
Pomyśl, może byłoby to możliwe. Zmieniłbym na lepsze coś i w Twoim
życiu. Powiesz – to niemożliwe, i tak walczy się samotnie. Nigdy nie
wiesz, na ile samotnie. Może ktoś wspiera Cię myślą… Nie bój się,
weź.
Po powrocie z pracy patrzyłeś dziś na siebie w lustrze. Pamiętasz, tak patrzysz bardzo rzadko. Pamiętasz trudne chwile twojego życia, w których spoglądałeś na siebie jak na drugiego człowieka – jakbyś chciał dać mu trochę współczucia, wesprzeć go. Zacięta twarz w lustrze, w końcu uśmiechasz się do niej. To działa… Tak! Uśmiechasz się i mówisz:
– Stary… wiesz jak jest – tamten kiwa ze zrozumieniem głową. – Nie muszę ci niczego wyjaśniać, sam wiesz najlepiej.
– Tak. Nie mów. Przecież wiem.
Tak chyba na ciebie nie patrzył nikt, nigdy. Z nikim się tak nie rozumiałeś. Wystarczy kawałek lustra, żebyś się z nim spotkał. Masz przyjaciela, w nim. On cię zrozumie, choćbyś najgłupszy był, najbardziej idiotyczny i bezsensowny.
Dziś patrzyłeś znów na siebie. Nawet nie wiedziałeś, ile przybyło ci zmarszczek. Podobno struny gitary, raz szarpnięte, nie przestają drgać aż do końca Wszechświata, nawet jeśli je stłumisz opuszkami palców: raz wzbudzone drgania nie kończą się nigdy. Może i tak – jeden uśmiech zostawił na twej twarzy maleńką bruzdkę. Jedno zacięcie ust, jedna wściekłość, jedno zdziwienie, jedno przerażenie, jedna rozkosz, jeden szloch. Czy to możliwe… Skąd tyle brózd? Masz tylko 35 lat. Tylko. Tylko…?
Dziś patrzysz w lustro ponieważ żegasz się z czymś… z kimś – z nim w lustrze. Z kolejnym etapem jego (swojego) życia. Ze snami, które po prostu przyszły, które należało przetrwać. Z marzeniem, wyobrażeniem, zbyt odległym od tego, co rzeczywiste. Dlaczego człowiekowi przychodzą do głowy rzeczy, które, gdy zrealizowane, dałyby mu w kość – bezlitośnie, niemiłosiernie. Ciekawe… Właśnie dlatego ty musisz być wobec nich bezlitosny i niemiłosierny.
Jutro wstaniesz trochę inny "ty", nowszy. Bogatszy, zapewne. Odzyskana wolności! Znów odetchniesz pełniejszą piersią. Jak tam, na szczycie Doliny Gąsienicowej, stojąc na nartach, masz wrażenie, że obejmujesz ją całą. Jeszcze chwila, zanim spuścisz się w dół. Poczekasz czując, jakbyś to ty był doliną – ośnieżonym stromym stokiem, graniami niczym ramionami, przestrzenią, przepaścią. Tak, masz w sobie przepaść…
Wreszcie spadasz w dół (samego siebie…?), zmagasz się ze stromością, łapiesz powietrze z każdym przerzutem nart, pochłaniasz… wolność.
Na chwilę, znów, na przyszłość, na moment, do snów, do marzeń, do milczenia, do natchnienia.
Przyjacielu w lustrze. Nie: żegnaj… Raczej: do widzenia… Ale już nie tego co wczoraj i dziś. Do nowego widzenia, z naszymi nowymi rolami, na trochę innej drodze.
Bo rzadko jesteś pewien, czy pociąga cię rzeczywiste piękno, czy tylko twoje o nim wyobrażenie.
Nie nie! Przecież ostatecznie to ty je stwarzasz…!
Chwilo odkrycia… Fascynująca chwilo, w której odsuwa się jakaś zasłona, i to, co było skryte, niezrozumiałe, wyłania się… Nieśmiało, jak zarysy gór, aż wreszcie stają szczyty w blasku – tak wraźne, oczywiste.
Moją fascynacją była technika. Chyba do czasu, gdy znudziło mnie jej ciągłe gonienie, za jej rozwojem. Teatr wzmocnił inną fascynację – człowiekiem. Na scenie, głównie podczas prób, dokonuje się ciągła analiza i synteza działań ludzkich: bohaterowie rozbierani są na czynniki pierwsze po to, by zaraz złożyć ich od nowa. Teatr przyciągnął mnie jeszcze bardziej wraz z odkryciem, że każdy reżyser jest psychologiem, prześwietlającym ludzi po to, aby tworzyć sceniczne postaci.
Poznawanie ludzi jest fascynujące. Na moją akcję – odpowiada czyjaś reakcja. Jej dostrzeżenie jest ograniczone moim doświadczeniem i wrażliwością. Ludzie nie chcą, a nawet nie mogą wypowiedzieć wszystkiego słowami. Społeczne konwenanse utrwalają w nich schematy zachowania, o których się nie dyskutuje. Na te schematy nakładają się osobowości poszczególnych ludzi, a te są niezgłębione nawet przez nich samych. Przedzieranie się przez ten konglomerat przypomina wędrówkę przez dżunglę, która ogólnie rzecz biorąc wydaje się haosem, a jednak każdy jej element skądś wynika i dokądś prowadzi. I to nic, że jedne części zdają się zaprzeczać innym. Tak po prostu jest, niekonsekwentnie, niezbadanie.
Poznawanie ludzi pociąga za sobą poznawanie siebie. Nawet w tych dziedzinach, w których negatywne cechy nie rokują większej poprawy, raczej nigdy. Poznawanie ludzi pociąga za sobą godzenie się z tym, jaki sam jestem.
Od kilku wieczorów próbuję powrócić do wątków "duszy podróże" albo "małe filozofowanie". Bez skutku. Przeżywam dzień, gonię (bardziej lub mniej), czuję… Nastaje wieczór, i znów uczucie, że być może uciekło coś bardzo ważnego. Może… uciekło życie…? Kolejny z niego dzień.
Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że można czuć każdą godzinę życia. Ale od jakiegoś czasu wydaje mi się, że zaczynam czuć każdy dzień. Każdy, jakby drobną cząstkę, oddzieloną od pozostałych, w której zdarzyło się coś, czego nie było nigdy przedtem, i już nie będzie.
Odruchowo myślę, że szkoda, że istnienia Jego nie da się udowodnić naukowo. Ale zaraz strofuję siebie: przecież nauka to nie wszystko. To nasze czasy przypisały jej wyolbrzymioną rolę. Jeszcze do niedawna takie stwierdzenia jak "człowiek więcej wie niż rozumie" traktowane były z przymróżeniem oka. A jednak wydaje mi się niewątpliwe, że w tej wszechludzkiej i wszechświatowej układance zgłębionej już przez człowieka brakuje jakiegoś ważnego elementu.
Sensu? A dlaczego istnienie Wszechświata miałoby sens. Oczywiście, wcale nie musi. Dziwne byłoby tylko to, że wokół nas obserwujemy tak wiele "drobniejszych" sensów. Przyroda wydaje się nie tolerować nonsensu, wszystko wydaje się mieć tam cel. Człowiek dąży do tego, aby jego działanie miało sens. Bez poczucia sensu człowiek staje się martwym za życia. Dlaczego zatem nie miałby istnieć sens nadrzędny, sens tego wszystkiego. Naszego istnienia, naszej rozwijającej się samoświadomości, doskonalenia, panowania nad środowiskiem, materią. Marzeń o nieśmiertelności…
Ale zaraz. W sposób logiczny (czyli naukowy) próbuję udowadniać rzeczy, które nie należą do świata nauki. Na nic to, nie tędy droga. Zapętlenie, tautologia.
Oburzyłem się. Czytając recenzję spektaklu, przy którym pracowałem, pomyślałem, że krytykiem teatralnym może być każdy, kto zgromadzi odpowiednią ilość odpowiedniego słownictwa. A fakt, że nie wysilił się, aby zgłębić przedmiot swojej krytyki upoważnia go do plecenia pseudouczonych andron.
Chodzi o krytykę zamieszczoną tutaj, napisaną przez Panią Monikę Kwaśniewską, a umieszczoną na portalu e-teatr.pl. Zanim przytoczę tekst mojej odpowiedzi chciałbym zaznaczyć, że jako człowiek emocjonalnie związany ze spektaklami, przy których jest mi dane pracować, wiele razy chyliłem czoło przed krytycznymi opiniami recenzentów. Wiem, że nie mogę być obiektywny, szczególnie dlatego, że uczestniczę w ogromnym wysiłku aktorskim, reżyserskim, nie mówiąc o pozostałej części zespołu. Ale są pewne granice, nawet przyzwoitości, które krytyk przekracza swoim niedbalstwem i intelektualnym lenistwem wręcz. Pozostaje wtedy tylko czysta krytyka, krytyka sama w sobie, poszukująca w sobie uzasadnienia, a obiekt krytyki ma służyć lepszemu lub gorszemu popisowi erudycji. Zatem oto moja odpowiedź:
Jak odrobić zadanie domowe z krytyki sztuki teatralnej
Co zrobić, kiedy jest się krytykiem i pisze się krytykę sztuki,
której się nie zrozumiało? Krytyk ma dwa wyjścia – albo nie pisać
krytyki, albo nie zostawić na spektaklu suchej nitki. Ponieważ
przyznanie się do niewiedzy nie wchodzi u krytyka w grę, podobnie jak
pierwsze rozwiązanie (z różnych względów, przeważnie przyziemnych),
pozostaje więc wyjście drugie.
I tym torem poszła Pani Monika Kwaśniewska. To, że spektakl był dla
niej nudny, nie pozostawia żadnej wątpliwości. Jednak przyczyny nudy
mogą być bardzo różne. Poza beznadziejnym spektaklem może być to zwykły
rozstrój żołądka krytyka w trakcie spektaklu, jak również
nieumiejętność, niechęć, brak wyobraźni lub zwykła zdawkowość w
poszukiwaniu materii, którą tkał reżyser.
Pani Monika uporczywie poszukuje źródeł swojej nudy, dając przy tym
wyraz swoim wyobrażeniom na temat fabuły. Na scenie nie ma momentu
zbrodni, i "w ten sposób zbrodnia odarta zostaje ze swojego
ideologicznego podłoża". Dość śmiałe stwierdzenie. Konsekwencją nie
pokazania zbrodni jest również to, że "postaci pozbawione motywów
postępowania stały się puste". Proste, łopatologiczna dedukcja. "Nie ma
też kary" – pisze autorka recenzji. Cóż, pewne rodzaje kary dostrzega
się posiadając pewną subtelność, oraz pewien bagaż doświadczeń, głównie
życiowych.
"Może dlatego, że między początkiem a finałem nic się nie dzieje?"
Pani Monika nie wnika w to, DLACZEGO jej zdaniem nic się nie dzieje.
Nie probuje dociec, że coś jest tu nie tak, skoro cała główna część
przedstawienia, wyreżyserowanego przecież nie przez debiutanta, sprawia
dla niej wrażenie pustego, nie zawierającego nic, przegadanego,
nudnego. Przepraszam za porównanie, ale pięciolatkowi nudne wydają się
"Cztery pory roku" Vivaldiego, ale już trochę mniej nudna IX Symfonia
Beethovena, bo przynajmniej początek jest dla niego rozpoznawalny.
Niestety, na czymś podobnym opiera się moje wrażenie zupełnego
niezrozumienia spektaklu przez Panią Monikę.
"Ewolucja głównego bohatera nie zachodzi, a decyzja o przyznaniu się
do winy jest w sumie nieistotna i nie ma żadnych konsekwencji." Pani
Monika zauważyła coś, jednak znów nie wnika w przyczyny rozpoznanego
przez nią stanu rzeczy. Przykładając swoje obserwacje do wyuczonego
schematu "ewolucji bohaterów", "fabuły", "uwspółcześnienia tekstu",
poszukuje wyuczonego przez siebie szablonu spektaklu teatralnego. Nie
znajdując go, pisze "w tym spektaklu nie pozostało nic prócz gadania".
Na koniec mały szczegół. Pani Monika zauważa, że reżyser "uciekł
komponować muzykę". Może zbyt szybkie zaznajamianie się z materiałami i
samym spektaklem przeszkodziło jej w zauważeniu, że reżyser nie
komponował muzyki. Ale aby zaważyć ten, i nie tylko ten szczegół,
trzeba trochę bardziej przyłożyć się do odrabiania zadań domowych z
krytyki.
Nie chcę wykazać, że "Zbrodnia i kara" w Teatrze Bagatela to sztuka
genialna, nie mająca żadnych wad. Jednak chcę zaprotestować przeciwko
prawie zupełnym jej potępieniu. Sugeruje ono raczej bezradność (może
już nie: ignorancję) recenzentki niż rzeczywistą znajomość rzeczy. To
potępienie wpisuje się również w nasz regionalny styl totalnej krytyki
tego, czego się nie rozumie.
Na wstępie napisałem, że krytyk nie może przyznać się do niewiedzy.
A jednak czyni to Pani Monika, w słowach "wracając jeszcze do
deklarowanego <
powiedzieć na czym miało ono polegać". Powraca więc nadzieja, że "Nową
Siłę Krytyczną" stać na odrobinę autorefleksji, i że "nowa" stanie się
z czasem "doświadczona" i "wyważona", wnosząc coś rzeczywiście nowego.
Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara, adaptacja i reżyseria Waldemar Śmigasiewicz, Teatr Bagatela.
Oglądam fotografie agencji visavis.pl, i serce mocniej mi bije. Jestem w momencie, w którym wiem, że fotografowanie, zwłaszcza "na żywo" i reportertskie, ogromnie mnie ciągnie. I że potrafię już to robić całkiem nieźle. Każda sesja, każde nowe przedsięwzięcie zwiększa moje doświadczenie. Nie tylko to widzę, ale też czuję – po prostu każdy z projektów odkrywa przede mną nowe rzeczy, jest fascynujący.
Jestem w momencie, w którym brak mi ambitniejszych zleceń, w których mógłbym kształtować mój osobisty punkt widzenia świata. Nie do końca to czuję. Punkt widzenia w fotografii zależy ogromnie od kontekstu, w jakim zostaje umieszczona. Dlatego żeby coś znaczyć wśród fotografów, trzeba złapać ich kontekst. Mój problem polega na tym, że nie mam kontaktu z innymi fotografami. Wynika to m.in. z braku czasu, ale też z tego, że jestem raczej dywagującym samotnikiem, który nie bardzo wierzy w spotkanie bratniej duszy.
Aby wątek o fotografii nie pozostał bez fotografii, poniżej cztery zdjęcia z dzisiaj.
Próba Zbrodni i kary F. Dostojewskiego w reż. Waldemara Śmigasiewicza, Teatr Bagatela, Kraków.
Na zdjęciach: Anna Rokita, Wojciech Leonowicz, Bogdan Grzybowicz, Piotr Różański, Marcin Kobierski, Marek Bogucki, Przemysław Redkowski
Przeglądając dzisiejszy Dziennik zobaczyłem powyższy tytuł. Gazeta zapytała kobiety-Polki: Jadwigę Staniszkis, Monikę Olejnik, Manuelę Gretkowską, Kazimierę Szczukę, Justynę Pochanke.
Czytając te opinie przypomniałem sobie jedną z metod psychologicznych służącą temu, aby o jakiejś osobie dowiedzieć się czegoś w sposób pośredni, niezauważony. Należy zapytać tę osobę, co sądzi o innych osobach, szczególnie takich, z którymi nie łączy ich szczególna przyjaźń. Ktoś, opowiadając o innych ludziach, najwięcej mówi o samym sobie – o swoim sposobie patrzenia, o przebytych doświadczeniach, i swoich, niestety, problemach. Szczególnie, gdy używa uogólnień. Ten mechanizm sprawdził się moim zdaniem znakomicie w przypadku małej sondy Dziennika.
Pozwolę sobie przytoczyć wybrane (oczywiście nieobiektywnie) stwierdzenia:
Monika Olejnik: …są ambitni, zadbani i przystojni. Zmiany kulturowe ostatnich lat miały na nich duży wpływ. I to pozytywny (…) Skupieni raczej na sobie niż na kobietach. Są bardziej egoistyczni.
Manuela Gretkowska: Po co dzień mężczyzn w Polsce? Skoro i tak mają ciągły karnawał (…) każdy z nich, jeśli jest w związku, pracuje o 10 godzin tygodniowo mniej niż jego partnerka (…) niczym nieuzasadnione zadowolenie z siebie (…) różnica między polskim mężczyzną a europejskim – w wyglądzie i estetyce – jest mniej więcej taka jak między neandertalczykiem a człowiekiem z Kromanion. Polscy mężczyźni są znakomici w łóżku. W efekcie czego tak znakomicie się reprodukują.
Justyna Pochanke: są przeróżni: i fantastyczni, zadbani, a niektórzy wręcz wymuskani, i kloszardzi, playboje, nieśmiali… Jest ich cała gama i na szczęście nie da się znaleźć wspólnego mianownika. (…) Dlatego łatwiej byłoby mi opowiedzieć o moim mężczyźnie niż o polskich mężczyznach jako takich.
Gdy odpowiadając na pytanie o tak szeroką i ogólną grupę, jak mężczyźni, wyraża się wyłącznie negatywne cechy (jak Panie Jadwiga i Manuela), to świadczy to z wielkim prawdopodobieństwem o braku obiektywizmu. Ten brak nie wynika z małej świadomości, niedouczenia czy nieobycia, przecież Pani Jadwiga jest socjologiem, a Pani Manuela – pisarką, współtwórczynią partii politycznej (oraz jej plakatu na którym postanowiła, wraz z innymi współtwórczyniami, walczyć o władzę poprzez kolektywne pozbawienie się ubrań).
Na tym tle czymś innym wyróżniają się słowa Pani Moniki i Pani Justyny. Szczególnie – Pani Justyno – dziękuję za ciekawe, warte zastanowienia, słowa.