Tylko nie propaganda sukcesu

Kasiu, na razie jeszcze nie zamykam blogu… ostatnia wypowiedź, podobnie jak inne, są wyrazem chwili, która jednak mija. Nie znaczy to, że jest ona nieprawdziwa. Wprost przeciwnie, uczucia chwili bardzo często potrafią wyrazić więcej prawdy o niej, niż późniejsze, przemyślane i intelektualne podsumowania…

Dziś wyrażam mój sprzeciw przeciwko innej praktyce, zwyczajowi, manierze, 'recepcie na sukces’ wg niektórych. Chodzi o ocenę własnej pracy, pracy zespołu ludzi, którego jest się częścią. Ocenę efektów.

Nie znoszę propagowanej zbyt często opinii – jest świetnie. Tak, jak nie znoszę bezmyślnej krytyki wszystkiego, co wokół nas. Ale równie szkodliwe jest przemilczanie problemów, wazelinowanie konfliktów, bagatelizowanie szczegółów sprawiających problemy.

"Jest dobrze, jest świetnie" – tym można karmić dyletantów. Ale każdy, kto choć trochę zna się na wybranej dziedzinie, a nawet po prostu na życiu, nie kupi tego naciągania. Bo rzeczywistość nigdy nie jest bezproblemowa i idealna.

Jestem przekonany, że trzeźwa ocena sytuacji, mówienie prawdy o niej, i poważne rozmowy dotykające sedna problemu mogą rzeczywiście otworzyć drogę do najwyższej jakości efektów pracy.

Najlepsze zespoły na świecie nie są w stanie rozwiązać czy przewidzieć wszystkich problemów. Jest to oczywiste. Z drugiej strony oczywiste jest, że marketing wymaga przedstawiania w korzystnym świetle, przemilczania wad i podkreślania zalet. Dlatego trzeba pamiętać, gdzie jest miejsce marketingu, a gdzie jest miejsce rzetelnej oceny sytuacji, nawet, jeśli ta ocena nas boli. Trzeba ją przetrawić, pogodzić się z nią, a stanie się punktem wyjścia do prawdziwych zmian.

Rzeczywistość, tylko rzeczywistość jest bazą do rozwoju. Nie zaś marzycielstwo.

Blog bezużyteczny

Przed chwilą zdałem sobie z tego sprawę. O tym, co naprawdę mnie porusza, co przeżyłem dziś z innymi ludźmi, nie mogę tu napisać, może bardziej – nie chcę. Naraz opisy tych wszystkich sytuacji z życia, których wcale nie ma tu tak wiele, straciły sens. A tym mniej sensu mają rozważania teoretyczne, bujanie w obłokach.

To, co najbardziej się liczy, to jest to, co zdarza się między ludźmi, i o czym wcale nie chcą rozgłaszać na szerokim forum.

Żyję na pół w niematerialnym świecie, na pół – w materialnym. Dusze ludzi wokół to jakby chmurki, które przenikają się z moją duszą. Niektóre bardziej, inne mniej. Jedne są twarde, od innych wolałbym trzymać się dalej. Ale im głębiej się wchodzi, tym bardziej drżę – czy powinienem i co dalej.

Wieczory przed snem są dla mnie trudne. Skumulowane wrażenia z dnia kłębią się, niewyjaśnione. Na próżno się nad nimi zastanawiać. Uciekam w sen, do następnego dnia.

Jest uczucie, które bardzo doskwiera – bezsilność. I nie tyle wobec własnego cierpienia, co cierpienia innych.

Teatralne westchnienia

Czy ja znam się na teatrze? Z pewnością się nie znam. Jednak, z czasem, pewne sprawy stają się dla mnie tak oczywiste, że aż boli, kiedy najwyraźniej nie są wyraźne dla tych, którzy na teatrze znać się powinni. Więc dziś garść uwag i refleksji, może wcale nie słusznych, ale za to zdecydowanie wyrażonych. Bo czasem wzdycham… ech…

1) Aktor na scenie nigdy nie powinien być naturalny – taki jak w życiu poza sceną. Tzw. granie naturalne, prawie zawsze w przypadkach, które obserwuję, staje się w najlepszym razie występem kiepskiego gimnazjalnego teatrzyku. Na scenie zawsze obowiązuje pewien kunszt – podawania teksu, poruszania się, traktowania przestrzeni scenicznej. Według "melodii" tekstu, rytmu zdarzeń scenicznych – nie tylko samego tekstu, ale wszelkich zdarzeń na scenie. Musi istnieć pewna wykwintność, nie zaistniejąca bez wysiłku. Bez niej aktorstwo to amatorszczyzna.

2) Głównym wyznacznikiem gry scenicznej nie jest odbiór przez widzów. Granie "pod publiczkę", szczególnie w komediach, farsach, staje się smutnym, godnym pożałowania kuglarstwem. Stwierdzenie "skoro się śmieją, to jest dobrze" to odmiana scenicznego populizmu, prowadzącego na manowce i sprowadzającego aktora do roli opowiadacza dowcipów w kabarecie.

3) Aktor powinien kroczyć przynajmniej pół kroku przed widzami – powinien choć w minimalnym stopniu skłaniać ich do przyspieszenia myśli, koncentracji, powinien zaskakiwać, być przynajmniej pół poziomu wyżej niż ci, przed którymi gra. Powinien podnosić widzów na wyższy poziom.

4) Prawdziwość gry aktorskiej wynika z bogactwa osobowości, która jest rozwijana na bieżąco. Bez rozwoju osobowości nie ma prawdziwego aktorstwa, które opiera się na przekazie rzeczy ludzkich. Bez względu na to, czy jest to dramat czy farsa.

5) Farsa jest jednym z najtrudniejszych sztuk teatralnych. Tylko najlepsi potrafią się z niej odnaleźć, cała reszta to:

a) udawacze, z jednej strony dumni z tego, że potrafią skłonić widzów do śmiania się, a z drugiej strony nie przykładający się zbytnio do jej zagrania

lub
b) kontestatorzy farsy – uznający ją za "byle co" w sztuce teatralnej, zadzierający nosa, że "nigdy się nią nie splamią", ewentualnie "zagrają, bo muszą z czegoś żyć".

6) Życie sceniczne zawiera w sobie rodzaj walki – z samym sobą, z nastrojami i charakterami innych, z ich wizją. Fascynujące, kiedy reżyser potrafi ułożyć tę niejednoznaczną, ludzką układankę, w sensowną całość.

Zazdroszczę II

Moja dwuletnia Sara wkroczyła dziś do łóżeczka ze słowami: lubię spać. To dla mnie cudowne i niepojęte. Ta ostra lekcja, którą kiedyś jej daliśmy, sprawiła, że dzieciak odnalazł swoje miejsce w łóżeczku. Pisałem już wcześniej – pewnego dnia odebraliśmy jej wszelką nadzieję na to, że będzie usypiana poprzez noszenie na rękach, przytulanie, wyglądanie przez okno itp. Wtedy jej przyjacielem stała się lalka, poduszka. Teraz nawet usypia z książeczką o misiu.

Wbrew logice – zazdroszczę mojej córce – jej dzieciństwa, jej dobrego samopoczucia, prostego świata. Ta zazdrość to odruch. Ale próbuję wychodzić mu na przeciw. Przecież świat, w którym ja żyję, również jest pewnym "dzieciństwem". Mam problemy na moją miarę, tak jak ona – na swoją. Próbuję spojrzeć na swoje życie – przecież piękne, pełne wielu niesamowitych radości, fascynacji – jak na etap w rozwoju, prowadzący do jeszcze większej świadomości, zrozumienia świata i ludzi wokół mnie.

Patrzę z rozrzewnieniem na jej książeczki z bajkami. Sara tak bardzo je lubi, może dlatego, że nie mamy w mieszkaniu telewizora, i jest to jej jedyna, łatwo dostępna rozrywka. Te książeczki są pełne uproszczeń – graficznych, znaczeniowych, wszelkich. Mój świat, w porównaniu z nimi, wydaje mi się skomplikowany. Ale to też jest tylko etap, który ma prowadzić do czegoś więcej.

Dzieciństwo przeżywamy ciągle. Zmieniają się tylko zabawki – na większe, bardziej skomplikowane. Ale może dorośniemy, gdy obudzimy się na nowo…

Czytajcie mądrych, a nie to, co piszą o mądrych

Dziś w Wyborczej przeczytałem rozmowę z Wiesławem Myśliwskim, tegorocznym lauretem Nike. Bardzo żałuję, że nie mam tego artykułu teraz przy sobie i nie mogę zacytować fascynujących mnie słów. Jednak to, co jest najfajniejsze, to to, że odnajduję w nich przedłużenie moich rozmyślań. Jedno ze zdań brzmiało jakoś tak: "przecież gdyby się zastanowić przez chwilę nad naszym istnieniem, to wydaje się ono nieprawdopodobne". Tak się cieszę, kiedy odnajduję u innych fragmenty ścieżek, na które sam natrafiłem.

Największą wartość ma wypowiedź samego mistrza. Jeśli tylko macie możliwość, poczytajcie co powiedział np. sam Miłosz o swojej sztuce, albo Myśliwski, albo Szymborska, albo Kandinsky (znalazłem niedawno jego album), albo każdy inny człowiek, który Was fascynuje. Czytając to, co oni sami mieli do powiedzenia, nauczycie się najwięcej. Nawet, jeśli w niektórych przypadkach mistrz nie okaże się mistrzem, i odkryjecie, że jego nimb jest nadmuchany. Samodzielnie przełamując własną opinię, robicie ogromny krok do przodu.

Nie czytajcie (chyba, że nie macie inego wyjścia) cudzych opracowań, komentarzy, zwłaszcza ludzi, którzy nawet nie zbliżyli się do poziomu tych, których opisują. Większość tych prac to nadęte dywagowanie, pełne uczonych zwrotów i erudycji, które jest jednak zbędnym mieleniem tego, co stworzyli ci naprawdę wielcy.

Refleksje

Jest dla mnie ogromnie dziwne, jak rzadko i z jak niewieloma ludźmi można porozmawiać na tematy najważniejsze w życiu. Coraz bardziej przekonuję się, że brak rozmów na temat sensu życia nie wynika z tego, że mamy go już za sobą. Wprost przeciwnie. Nachodzi mnie nieprzeparte wrażenie, że ogromna większość ludzi nie ma pewnej odpowiedzi na pytanie o sens ich życia. I bojąc się unikają tego tematu.

Potrafimy rozmawiać o naszych dzieciach, znajomych, samochodach, polityce. Ale nie docieramy w tych rozmowach do sensu życia. A przecież one do niego prowadzą. Tak rzadko można usłyszeć: ja żyje po to lub tamto, to jest celem mojego życia.

Czy ja wiem, co jest celem mojego życia? I ja, mam wrażenie, nie wiem jeszcze tego do końca. Uporczywie pojawia mi się jedno słowo: zrozumieć. Zrozumieć to, co się wokół mnie dzieje, ludzi, którzy często mnie fascynują, ale i irytują. Zrozumieć – dlaczego.

Gdy nadchodzą krótkie momenty, w których mogę spokojnie poobserwować innych, to otwierają mi się oczy – na ludzkie problemy, słabości, tak podobne do moich. Coś co irytowało – zaczyna wzbudzać współczucie. Wtedy można wziąć sprawy w swoje ręce.

Zacząłem ostatnio bardziej zdecydowanie wychodzić naprzeciw ludziom, zdarzeniom. Zaczynam dołączać się aktywnie do ustanawiania reguł gry, jaką jest życie wśród innych ludzi. Nawet czasem dyktuję warunki (!). I zobaczyłem, że inni ludzie poddają się temu, to ja wpływam na nich, oczekuję ich reakcji, zdecydowania. Ja narzucam styl rozmowy, mówię, czego chcę.

W moim życiu otworzyła się nowa karta. To zdarza się co kilka lat. Pamiętam, kiedyś moje życie zmienił Colas Breugnon Romain Rolland’a. W tym roku moje życie zmienił pewien człowiek, który pokazał mi, jak zrobić krok naprzód. Co jakiś czas otwiera się, wierzę że również przed Wami, nowy rozdział. To jak wkroczenie do innego świata. Niesamowite – żyjemy tu, gdzie żyliśmy, ale na większość ważnych rzeczy zaczynamy patrzeć inaczej, dostrzegamy, że mają jeszcze inne cechy, niż myśleliśmy. Ze sług stajemy się panami, z czeladników – mistrzami. Gdzie sami wykonywaliśmy polecenia, zaczynamy je wydawać – bo zrozumieliśmy więcej. Sprawy nieznane stają się oczywiste. Olśnienie? Normalna droga życia. Fascynująca, porażająca.

Wróciłem do domu około północy. Nie widziałem mojej rodziny prawie dwie doby. Na stole – ślady jej dziennego życia. Farbkami namalowane drzewa, trawa. Wiem, że była przy nich Sara.

To dziecko sprawia, że cofam się w moje dzieciństwo. Tęsknię znów do niego, choć niepotrzebnie. Staram się przypomnieć co ja czułem, kiedy byłem taki, jak ona. Ale ma przecież tylko dwa lata. Prawie nikt nie pamięta niczego z tego wieku. Przypominam sobie moje fascynujące dzieciństwo, i chociaż tęsknię, to przecież moje życie dziś to również piękna bajka.

Już po północy, ale nie chcę iść spać. Zaglądam do szafek w kuchni, Ioana kupiła mi to, co lubię. Na szafce – bukiet róż, moich ulubionych kwiatów. Ich płatki zwijają się w formie fraktala – nieskończoności. Kupiłem je dla niej, a następnego dnia przekazała mi wspaniałą wiadomość. Dowiecie się o niej, ale jeszcze nie teraz….

Najmniejszy sens

Jestem pewien, że chwile spędzone z Sarą będę później wspominał jako jedne z najpiękniejszych w życiu. Już je tak wspominam, ale wiem, że tym bardziej kiedyś będą mi one miodem na moje serce. Może w trudnych chwilach, samotnych. Nikt z nas nie wie, jak potoczy się nasze życie, ale jeśli tylko On pozwoli mi zachować pamięć, będę miał co wspominać.

Byłem z Sarą dziś u lekarza. Zajęliśmy kolejkę i spacerowaliśmy w jesiennej, słonecznej atmosferze. Posadziłem ją na małym drzwie, patrzyliśmy na czerwieniejące, zielone kiedyś listki, dotykaliśmy zmarszczonej kory. Bawiliśmy się w chowanego, na tyle, na ile można się w to bawić w dwulatkiem. Wyglądaliśmy za ogrodzenie, "ja też, ja też" mówiła, wyciągając do mnie ręce. "Czy możemy tam iść?" spytała, patrząc na ogrodzony teren. Kolejne dziecięce pytanie i kolejne oczekiwanie, że tata odpowie – jak najmądrzej i najlepiej. "Nie możemy, po to jest ogrodzenie, żeby nie wchodzić". Ale jednocześnie przypominam sobie te wszystkie chwile, w których łamałem tę zasadę.

Jestem w pracy i wspominam tę dziesiejszą, poranną chwilę, w której szliśmy razem, a ja przestałem odbierać natrętnie dzwoniącą komórkę.

Wspominam i nie mogę odpędzić od siebie pytania – po co to wszystko… Po co słoneczne spacery z dwuletnim moim odbiciem, tak ze mną wspólnym, jakby częścią mojej duszy. Po co to przeżywać, po co o tym pamiętać…

Jeśli jest jakikolwiek choćby jedyny i najmniejszy sens naszego istnienia, to sprawia on, że wszystko inne nabiera sensu. Czy możliwe, że cały nasze super skomplikowany, niesamowity i wspaniały w swej złożoności świat, nie miał żadnego sensu? Tak, to możliwe, ale wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. Zaś jeśli istnieje choćby najmniejszy sens, to, konsekwentnie, dowodzi on istnienia największego sensu – jest nim Bóg. A my jesteśmy Jego dziećmi.

Padam z zadowolenia

Tytuł jest zwodniczy. Mieliśmy dzisiaj koncert, nieduża rzecz, ale miałem okazję popracować na w pełni zawodowym sprzęcie do nagłaśniania. Dostałem w częściach mikserską konsoletę estradową, z korektorem parametrycznym o regulowanej dobroci, co spotyka się w sprzęcie z górnej półki. Miałem pod ręką bogaty zestaw efektów świetnych marek. Do tego spilitter, kabel wieloparowy, wszystko świetnej jakości, zapakowane w tzw. cases, czyli w robionych na zamówienie okutych skrzyniach, które potrafią ochronić delikatny sprzęt we wszelkim transporcie. Nigdy nie miałem czegoś takiego w zasięgu ręki, będąc sam na sam, mogąc samemu spiąć to wszystko razem i spróbować. Nie miałem jednego – dość czasu, żeby móc dobrze poznać ten sprzęt. Ale wystarczająco dużo, żeby móc usłyszeć jak brzmi i aby móc się nim efektywnie pobawić.

Świetne doświadczenie. Czuję, że pożarłem znów coś nowego, a to daje mi poczucie odkrycia, spełnienia, zadowolenia. Padam ze zmęczenia, które co jakiś czas nadchodzi falami. Praca przy nagłośnieniu imprez to naście godzin, podczas których ciągle jest coś do zrobienia. Jeśli zdarzy się pół godziny spokoju, należy się uznać za szczęśliwca.

Po raz kolejny sprawdza się teza, że warto, jeśli tylko można, walczyć o sprzęt jak najlepszej jakości. Wtedy można osiągnąć efekty, o których nigdy nie dowiedziałbym się używając gorszego sprzętu. Różnica jakości jest ogromna, to przepaść. Kupujcie dobre rzeczy, naprawdę warto.

Zmagania z cukrzycą

Dzisiejszy dzień to zmaganie się z hipoglikemią, co w skrócie oznacza – nadchodzące fale osłabienia, podczas których odpływam od rzeczywistości. Jest to deprymujące, rozbijające, kiedy trzeba się nad czymś skoncentrować, gdzieś iść, a ja akurat przestaję widzieć, ciemnieje mi w oczach. Nadchodzi uczucie strachu – to adrenalina, mająca u zdrowego człowieka pobudzić wewnętrzne wydzielanie cukru. Ale u cukrzyka to raczej daremne, bo sam musi sobie go dostarczyć.

To coś, czego inni ludzie nie znają – mieć towarzysza życia, na którego trzeba ciągle uważać, który żyje gdzieś pod skórą. Nie ma od niego ucieczki, jest bezlitosny i konsekwentny w punktowaniu błędów, a czasem – jest zupełnie nieprzewidywalny. Jest sposób, żeby go trochę uspokoić – to planowany, ustabilizowany tryb odżywiania się, rozłożenia wysiłku i odpoczynku, oraz częste kłucie się i upuszczanie krwi z palca na paski testowe glukometru.

Czy pomiary cukru są obciążeniem? Jeśli są ludzie, którzy np. ciągle poprawiają i czyszczą okulary, którzy mają zwyczaj trzymać torebkę w ręku i o niej pamiętać, albo zawsze noszą przy sobie np. aparat fotograficzny, to można również przyzwyczaić się do mierzenia cukru we krwi. To może stać się odruchem jak sznurowanie butów, przełączanie biegów w samochodzie.

„Wyścigi” z policją

Na obszarze zabudowanym – jak dawno nie jechałem z przepisową prędkością – przekonałem się dzisiaj. Frunąc lekko samochodem w drodze do pracy dogoniłem samotnego pana policjanta w służbowym polonezie. Choć jechał dość szybko, jak na poloneza, to i tak nie dość szybko jak dla mnie. Wyczekałem na odpowiedni moment, aby nie przekroczyć za bardzo przepisów, i zostawiłem kolegę w niebieskiej koszuli z tyłu mojego bagażnika. Ale jakie było moje zdziwienie, gdy przy prędkości 120 dostrzegłem w lusterku, że niebieski kolega robi co może, żeby mnie nie zgubić. "Czy oby mnie czymś tam nie filmuje" – pomyślałem sobie – "dodam gazu i zostawię go, a później przyśle mi zdjęcie". Więc zmieniłem taktykę, a pomógł mi w tym obszar zabudowany, w który właśnie wjechaliśmy. Utrzymując przepisowe 50 widziałem, jak młody stróż drogi klei się do mojego zderzaka. I to był właśnie ten moment, w którym zdałem sobie sprawę, że chyba od miesięcy nie przestrzegałem prędkości na obszarze zabudowanym. Wszystko stanęło w miejscu, za nami ustawił się sznur samochodów, a ja rozkręciłem radio i śmiałem się do rozpuku. "Masz kolego, ile razy stajesz tutaj i celujesz we mnie, zobacz, co to znaczy 50 na godzinę". Tak widocznym się stał jeden a absurdów naszych dróg, i Polski w ogólności – schizofreniczny, kosmiczny rozdźwięk między teorią a rzeczywistością. Wreszcie polonez wyprzedził mnie dostojnie, wcale nie na sygnale, przekraczając owe 50 km/h, udowadniając ostatecznie, że tak się jechać… po prostu nie da!