Sięgać w odcienie

Rozwój to zdobywanie nowych obszarów.

Lecz w pewnym momencie życia poszerzanie granic wszerz zamienia się w odkrywanie subtelności i odcieni, dostrzeganie szczegółów – na terenach, które już, wydawałoby się, dobrze znamy.

Młody muzyk upaja się zawrotnością gam i pasaży, które może wypuścić spod swoich palców. Lecz kiedy szybkość przestanie fascynować, okazuje się, że ci wielcy artyści grają wolniej, ale ciekawiej. Zawierają w swoim tworzywie większą ilość odcieni, subtelności, nastrojów, narosłych przez lata – doświadczeń, rozmyślań, przeżyć z dziedzin, które wydają się czasem odległe od muzyki. Od malarstwa, poezji, aktorstwa.

Sztuka to przede wszystkim człowiek – on sam, to, co sobą reprezentuje. Tekst sztuki, partytura, płótno to jedynie nośniki, narzędzia, którymi można wyrazić coś, lub… nic.

Odkrywać subtelności…

Jedni chcą, innym nie wydaje się to potrzebne. Ci, którzy widzą ich więcej, duszą się przy tych, którzy są dwa szczeble niżej… To jest nie do przekazania, uzmysłowienia wprost, np. topornymi słowami. To efekt zachwytu i dążenia w górę, ryzyka, i przeżycia.

Dlatego też niektórym ludziom trudno się zrozumieć.

Jak moja teściowa została przestępcą

Jak już wiecie z poprzedniego dnia (mojego bloga), cała moja rodzina udała się na wyjazd "za 3 granice". Z okazji dotarcia do pierwszej z nich (polsko-słowackiej) podaję

przepis na przestępcę.

Należy zatem:

– mieć ładną córkę i wydać ją za mąż za Polaka, do Polski,
– mieszkając przy tym w jednym z krajów spoza UE, np. w Bułgarii lub Rumunii, skąd obywatele mogą przebywać w Polsce do 3 miesięcy bez wizy.
– zapomniałem – trzeba być po dwóch wylewach, mieć orzeczoną niepełnosprawność i być na rencie. W ogóle trzeba być spokojnym i nie wadzącym nikomu człowiekiem.
– Następnie należy poczekać na urodzenie się wnuczki (to może trochę potrwać),
– a potem przyjechać ją odwiedzić
– W trakcie wizyty należy być szczęśliwym i beztroskim, cieszyć się z odwiedzin i z rosnącego dziecka, i z jego pierwszych urodzin. Musi byc w ogóle wszystko NAJ, żeby przepis zadziałał. I
koniecznie trzeba zapomnieć o tym, kiedy mija ten 3-miesięczny termin.
– Wtedy można już spróbować z Polski wyjechać. A na granicy – można cieszyć się z "bycia przestępcą" – z zostania zatrzymanym, przesłuchanym, przetrzymanym przez noc do rana. Nic tak nie cieszy przestępcę jak pozostawiania odcisków palców, a już na pewno obietnica przetransportowania do innego miasta w celu ich zdjęcia.

Przyjemność bycia przestępcą psuje trochę fakt, że strażnicy graniczni są mili, nie obrażają, nie klną i nie wyzywają. Trochę szkoda, ale co przestępca, to przestępca!

Czekam na kolejne granice, przez które moja rodzina będzie się dzisiaj przedzierać. Jak moja córka podrośnie, też będą ją uczył, jak zostać przestępcą.

Słomiany wdowiec

Jestem nim, od 10 minut. Od kiedy dwie moje dziewczyny zniknęły w ciemności, zamknięte w małej klatce samochodu, wraz z trójką naszych rodziców. Będą jechać przez dwanaście godzin, przez trzy granice… przez noc.

Słomiany w… Nie lubię tego określenia… Podsyca mój wisielczy nastrój ostatnich dni. Bo ja, niestety, zostałem w domu. Bo dzisiaj, były pierwsze urodziny Sary. A moje spędzam zwykle na smutno. I jak się dzisiaj okazało – mojej córki też.

Nie lubię tego określenia, bo od kilku dni nie opuszcza mnie myśl, że stanie się coś nieprzewidzianego – i skoro nie jadę z nimi, nie będziemy tego razem przeżywać… Od kilku dni mój mózg analizuje różne warianty tego… nieszczęścia, zanim moja świadomość zdoła go powstrzymać…

Nie lubię tego określenia, bo widziałem ostatniego tygodnia kilka wypadków, widziałem starszego człowieka, przyklejonego do strzaskanych drzwi swojego malucha, człowieka, któremu jeszcze (a może już) nikt nie udzielał pomocy. Bo widzę codziennie to szaleństwo na drogach, błyszczące samochody, pędzące średnio po sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, w czterech rzędach po dwupasmowej drodze. Bo wiem, że jedno drgnienie, jedno mgnienie, spóźnione spojrzenie, chwila zamyślenia…

Niestety, przelałem z tego niepokoju na nią… pożegnała się ze mną, jakby na wszelki wypadek… inaczej niż zwykle…

Kiedy odjechali w ciemność, zamknąłem drzwi i stałem w korytarzu… Więc to czuje ona, kiedy ja… co dzień… do pracy…


Jestem banitą

Enriqueta naapisała kilka ciepłych słów pod moim ostatnim komentarzem…

Hey!

Mam nadzieję, że w Twoim przypadku wszysko nie kończy się na
"uświadomieniu"… Ostatnio wśród ludzi często spotykam się z taką
sytuacją, że oni doskonale rozumieja, są świadomi, ale i tak z tym nic
nie robią, choć wiedzą doskonale wszystko! I nie da się z tym walczyć,
rozmowy nic nie dają, bo ciąglę tylko słyszę: ja wiem, ale co z tego?
No włąsnie, nic.

Pozdrawiam gorącą i ucałuj córeczkę cieplutko 🙂

Córeczka już śpi, a ja, by być posłusznym moim własnym słowom z ostatniej notki, powinienem spać już od dwóch godzin. Na ile jestem gołosłowny…? To może ocenić lepiej moja druga połowa… Z pewnością nie jestem ideałem.

To, co ostatnio napisałem, było trochę przekorne bo… na tej liście są rzeczy, które się wykluczają, po prostu.

Tak, masz rację. Mnóstwo ludzi jest świadomych, ale nic albo niewiele z tym nie robią. Tak, nie da się z tym walczyć – z marnym skutkiem słowami, rozmowami. To, co ich naprawdę może skłonić, to przymus, przyparcie do muru, brak innego wyjścia, twarda i nieubłagana sytuacja. To dlatego właśnie tak wielu ludzi, którzy przeszło przez wojnę, biedę, cierpienie i walkę z nim – zyskało żelazną konsekwencję, i tę praktykę życia, a nie teorię tylko. Podobną lekcją może być zmierzenie się z górami, albo morzem. One nie mają litości, za brak przewidywania, wyobraźni, nieostrożność, zabawę ponad granicami, płaci się konkretnie i nieodwołalnie.

Konsekwencje niektórych naszych działań możemy zobaczyć po latach, kiedy będzie już za późno.

Ja może chciałem dorobić, może za długo siedziałem w pracy, zapomniałem, że ten wiatr to jeszcze nie letni, nie ciepły i… teraz jestem banitą. Ale może już niedługo. I teraz muszę już kończyć, jeśli choć trochę mam posłuchać własnych słów 😉

Pozdrawiam ciepło…

Kiedy jesteś ojcem…

…musisz mieć czas na to, by:
– pooprowadzać uczącą się chodzić córkę po mieszkaniu
– uśmiechnąć się do niej – bez zmartwienia i zamyślenia na twarzy
– potargała ci twoje włosy
– namówić ją na łyżeczkę syropu, kiedy jest chora
– nauczyć nowego słowa
– cierpliwie asystować, gdy zapoznaje się z garnkami w kuchennej szafce
– a potem pozbierać płyty CD wysypane ze stojaka
– na koniec przetrzymać jej wrzask protestu, gdy jest już zmęczona.

Musisz mieć czas by
– wysłuchać jej mamy, kiedy właśnie przyszła jej ochota ci coś powiedzieć, zwłaszcza, że miałeś tyle szczęścia, że nie ożeniłeś się z gadułą, zalewającą cię słowami bez końca i bez początku…
– zaplanować najbliższy rodzinny weekend
– pobrać pieniądze z konta na kolejne zakupy (mieszkasz w małym miasteczku)
– zarobić i dorobić, by na koncie znalazła się nowa gotówka
– uważać w drodze do pracy i z powrotem – na radary, i na samochód, bo to kolejne wydatki
– się wyspać i się oszczędzać, bo chory, przeziębiony ojciec to ciężar dla rodziny, nie może zająć się dzieckiem i śpi gdzieś na wygnaniu, żeby nie zarażać domowników.

A przede wszystkim – sprawiać wrażenie, że panujesz nad sytuacją 😉

Wkraczam w wiek średni…?

Mając trzydzieści cztery lata wkroczyłem, zdaje się, w wiek średni. Późno, to prawda, ale ja i tak późno przechodziłem etapy, które inni pokonywali dość szybko. Dlaczego wiek średni, dlaczego dopiero teraz…?

Widzę zmiany na kilku moich frontach, zmiany na razie na tyle subtelne, że może i z zewnątrz niewidoczne… Przyczyniła się do nich moja córka, z pewnością. Powstało nowe odczucie, nowa aura jakaś, wydobyła się z głębin wartość, którą z pewnością znałem teoretycznie, ale teraz dotknęła mnie dostrzegalnie. Wraz z fascynacją tworzącym się człowiekiem, któremu obojętny jest stan posiadania kogokolwiek, za to który całym sobą docenia uczucie, nadeszła zgoda na to, że moje wpływy materialne nie powiększą się znacząco – może już nigdy.

Do tej pory pochłaniałem wszystko, co ciekawe w nadziei, że wkrótce apetyt ten przyniesie coraz lepiej płatną pracę. Naiwnie, bo często to, co dobrze płatne, wcale nie jest ciekawe. Zaniedbywałem życie towarzyskie czekając na dzień, w którym realna stanie się nadzieja na własne mieszkanie dla mojej rodziny, na brak zmartwień, że np. w samochodzie trzeba wymienić zawieszesznie za 400 zł. Od niedawna zacząłem się godzić z tym, że ta nadzieja może nigdy nie nadejść. Lecz za to – przyszła radość ze wspólnego bycia, z uśmiechu, jaki posyłam moim bliskim i znajomym. Uśmiechu, który można przesłać, ponieważ nie jest się krańcowo zmęczonym.

Wkroczyłem w wiek średni, bo czuję, że grubnę 😉 Tak tak, tego może jeszcze nie widać, ale… Zaczynam jeść tylko dla przyjemności (kiedyś – bardzo rzadko), również dla odprężenia. Zacząłem godzić się z tym, że nie uprawiam sportu, nie wyrzucam z siebie stresu wraz z potem. Jeszcze do niedawna bardzo mi tego brakowało, a teraz – coraz mniej.


Wkroczyłem w wiek średni, bo widzę niebezpieczeństwo rutyny, i popadnięcia w z pozoru niewinne uzależnienia. Piwko albo wino każdego wieczoru…? To ciekawe, ale nigdy wcześniej nie obawiałem się na poważnie żadnego uzależnienia.
Teraz widzę, że ono mogłoby być możliwe.

Zacząłem się godzić z tym, że za bardzo już siebie nie zmienię, więc szkoda się starać… Trzeba więc podjąć walkę na nowo…

A jednak jest coś błogosławionego w stabilizacji, zwłaszcza dla człowieka, który zawsze starał się nie robić niczego dwa razy tak samo. Więcej spokoju, zaufania innych.

Zazdroszczę rozwoju

Czytam mój poprzedni wpis, zakończony trochę melodramatycznie… Nawet, jeśli prawdziwie. Dziękuję Oli za kilka słów… To miłe, jakaś myśl kogoś innego wyłania się z ciemności, na chwilę, zabłyśnie… 🙂

Czytam ostatnie zdanie mojego ostatniego wpisu. Tacyśmy już – skazani na półkroczenie półdrogami. Trochę tutaj, trochę tam. Potrzeba nie pyta o sens… niekoniecznie musisz szukać logicznego usprawiedliwienia. A jeśli to coś może być pożyteczne dla innych…



Dziś trochę realizmu. Zalicza się do niego moja córka. Jest realna, ale to, co się z nią dzieje, i to "zakrzywienie czasoprzestrzeni" które powstaje wokół niej, zakrawa na najpięknięjszą bajkę. Bajkę, której nigdy bym nie przeżył, gdyby nie ona.

Zazdroszczę jej. Dobrego nastroju, czystego uśmiechu, bez dwuznaczności, podtekstów. Ale najbardziej zazdroszczę jej rozwoju, postępu. Dziecko wykonuje ogromną pracę, dotykając wszystkiego dookoła, podnosząc się na czworaki, podciągając na rękach. Poszukując sposobu jak samemu zejść z sofy. W tych jej wysiłkach widzę moje własne – tyle tylko, że innego kalibru – moje teraźniejsze, z wczoraj, z dzisiaj. Problemy o innej skali, bardziej abstrakcyjne, ale przecież i ja szukam… Coś nowego do poznania, zbadania, nowy problem… Ona mnie prześciga w tempie nauki, i tego jej zazdroszczę.

Dotykam tajemnicy życia. Obok siebie mam rozwijającą się świadomość, nową istotę, do której nigdy nie będę mógł do końca zaglądnąć. Do której nie mam prawa własności, choć wobec której mam obowiązki. Nie nazwałbym ich nawet rodzicielskimi, to obowiązki po prostu ludzkie, jakie należałyby się każdej bezradnej istocie, z którą związałoby mnie życie. Obowiązek pokazania, że życie jest piękne.

„Allegro” a „forma własna”

Sytuacja zmusza mnie do zapoznania się z serwisem allegro.pl. Mama mojej żony szyje obrusy, teraz przydałoby się posłać je w świat, do ludzi.

Przeglądam właśnie strony allegro i… czuję niepokój. Bo jest to zajmowanie mojej głowy kolejną dziedziną, która – wiem – wciąga. Aukcje, obserwowanie, szukanie produktów… A może by coś sprzedać…? Dla mnie – najprawdopodobniej okaże się w końcu to stratą czasu. Nie zarobię, nie zyskam, a skończy się na próbach analizy zachowania ludzi na tym portalu, albo jeszcze jakimś innym, niedochodowym moim pomyśle-projekcie. Już siebie na tyle poznałem – po prostu nie ciągnie mnie do pieniężnych zysków. Każdą nową rzeczą fascynuję się na zasadzie jej eksploracji dla samej eksploracji, a nie dla konkretnej użyteczności. I tym razem będzie tak samo.

Z drugiej strony – tyle osób kupuje i sprzedaje w internecie. Nie korzystanie z tej formy zdobywania potrzebnych rzeczy wydaje się cofać mnie w jakieś czasy ciemnoty. Aż wstyd się przyznać, że nigdy niczego nie kupiłem ani nie sprzedałem na "Allegro"… Ale ja naprawdę nie mam czasu się tym zajmować… Nawet nie chcę. Nie chcę liczyć tych zysków i strat, i kiedy podbić cenę, i sprawdzać co godzinę. Marzę o robieniu zdjęć, o chwili spokoju, o tworzeniu czegoś – subtelnego, ciekawego, poruszającego. Nie mam na to czasu, i tego mi szkoda.

"Stworzyć formę własną, przerzucić się na zewnątrz" – takie słowa włożył Gombrowicz w usta Józia… To marzenie, do zrealizowania w odległym czasie, o ile starczy talentu, sił do pracy i samozaparcia. Mnie nie starczy przynajmniej jednej z tych rzeczy – już wiem. I tak pozostanie – zawieszenie między czymś a niczym, jeszcze gorsze niż pozostanie w niczym.

Bez duszy

Ach ci menadżerzy… nie pozwalają sobie na grosz artyzmu, chwilę zamyślenia. Liczą się dla nich wymierne efekty, te cyferki, migające, przeskakujące – to w górę, to w dół. Im więcej szybkiego mielenia – papierami, telefonami, ludźmi (w imię bezdusznie pojętej efektywności), tym lepszy menadżer. Kobiety nie różnią się tu od facetów, ponieważ menadżer to byt ponadpłciowy.

Efektywności podporządkowane są środki wyrazu, forma, emocje… To ona określa, czy coś ma sens, czy jest stratą czasu. Zrobione? – idziemy dalej. Więcej i szybciej, co z tego, że bez duszy.

To nie dla mnie.

Wbijam igłę, nawet nie boli…

…musiałem trafić między receptory na skórze. Przeważnie choć trochę o jakiś się zawadzi, a jak już prosto w niego, to aż twarz wykręca. Ciekawe, że właśnie na udzie najczęściej najbardziej potrafi boleć.

Jakoś ostatnio nie przeszkadza mi to ciągłe mierzenie cukru i wstrzykiwanie insuliny. Zabiera czas, ze pewnością, zabiera też siły i angażuje koncentrację – to małżeństwo z cukrzycą. To trochę tak, jakby być agentem w obcym kraju – trzeba ciągle obserwować siebie, uważać – z czego wzięło się to wewnętrzne rozedrganie…? Albo skąd nagłe pociemnienie w oczach, dlaczego oblany potem…? Coś jest nie tak… ale co? Zmęczenie? Przeziębienie? Czy może właśnie ten przeklęty spadek cukru.

Oczywiście, są ludzie, którzy się tym nie przejmują – nie ważą jedzenia, nie liczą węglowodanów (przynajmniej węglowodanów), mają pewnie we krwi przeciętnie dwukrotność normy cukru (sami nie wiedzą ile), żyją kilkadziesiąt lat, i nie mają problemów ze wzrokiem, nerkami… Ja – ważę, liczę, upuszczam kropelki krwi na plastikową elektrodę średnio 3-4 razy dziennie. Czekam, odczytuję wynik, nakładem na elektrodę rozdarte paseczki opakowania i wrzucam do kosza. Czy w ciągu najbliższych 4-5 godzin będę czytał książkę, czy pójdę pobiegać… to zasadnicza różnica.

Stało się to dla mnie jak ubieranie butów. Nigdy bym nie uwierzył, że to jest możliwe. A jest.