Ósma rocznica ślubu…

…była 30 sierpnia. Piękne i już nostalgiczne zakończenie wakacji, które dla mnie, pracownika obsługi sceny w teatrze, jeszcze mają charakter właśnie wakacji.

Do tej pory niewiele pisałem o mojej żonie. Gdyby był to pamiętnik do szuflady, z pewnością pisałbym bardzo dużo. Lecz tak – życie z drugim człowiekiem to coś tak szczególnego, a jednocześnie delikatnego, jak wpływ obserwacji na prędkość lub położenie elektronu. Drgnienia serca niewypowiedziane, ale odczuwane – i stąd istniejące. Dwoje ludzi wie o nich doskonale, ale czasem ich wyrażenie sprawia, że stają się pospolite. Dlatego wyrażają je nie wprost – niewiele znaczące dla innych gesty, choćby szczególny rodzaj kwiatów, albo pewien sposób złożenia życzeń.

Jedno mogę powiedzieć z pewnością. W dzisiejszym świecie można odnieść wrażenie, że rodzina, a już z pewnością dzieci, to hamulec rozwoju, ograniczenie, kula u nogi. Lecz jest to bzdura, oszustwo. Rodzina i dzieci to jedne z najbardziej rozwojowych rzeczy, które mogą się przytrafić człowiekowi. To inwestycja, która, jeśli dobrze w nią zainwestować, przynosi z ogromnym prawdopodobieństwem niemożliwe do przecenienia zyski. Okazywane: cierpliwość, spokój, wsparcie – po latach procentuje i zwraca się w trudnych momentach, w których nikt z przyjaciół, wspólników a nawet nikt z dalszej rodziny nie pomoże.

Małżeństwo to ciągłe przemiany, a po ośmiu latach znów mam wrażenie, że poznaję moją żonę taką, jaką jeszcze nie znałem. Czy ona się zmieniła (przynajmniej trochę – na pewno) czy ja jej nie znałem (w pewnej mierze na pewno), ale to kwestia drugorzędna. Móc być przy człowieku, który nie zostawi, kiedy interes przestanie się opłacać, kiedy się zagniewam, kiedy przestanę być zdrowy i piękny – to ogromna wartość – bezpieczeństwo.

Nie lubisz smutku – nie czytaj

Przedwczoraj odszedł pies, Hektor. Nie stawiam zwierzętom pomników, nie przejmuję się nimi bardziej, niż ludźmi. Chcę napisać o jednej rzeczy, która była w nim niesamowita – tryskająca radość.

Hektor mieszkał w budzie, w małej zagrodzie na podwórku. Nigdy nie był w domu. Zawsze z drżeniem czekał na moment, kiedy pozwolimy mu pobiegać, otwierając małą furtkę jego zagrody. Wypadał wtedy jak torpeda, biegał od jednego krzaka do drugiego, wąchał, wyznaczał teren. Zwłaszcza tego ostatniego nie cierpiała pewna część naszego domu – wg ich teorii po tej czynności Hektora usychały kwiatki i małe sadzonki krzewów.

W zimie znaczył śnieg śladami łapek, rył w nim nosem. Na śliskim nie wyrabiał na zakrętach, tak cieszył się z odrobiny wolności. Był mieszańcem i zawsze pozostał mały. Zawsze też jego mordka miała coś z beztroskiego, aktywnego uśmiechu.

Kiedy bawiliśmy się w berka, nie dawał się złapać, trzymał się dokładnie trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki, ciagle z figlarnym uśmiechem i zadyszką – ze zmęczenia, czy z radości. Ale wystarczyło dać znać, że koniec zabawy, a już można było go trzymać i głaskać. Nigdy też nie protestował, kiedy kazano mu wracać do budy, choć wracał tam powoli, zwiesiwszy głowę.

Trzy dni temu nie pokazał się. Ioana zaglądnęła do niego. Weterynarz stwierdził nieuleczalną w jego wieku chorobę.

Dlatego nienawidzę śmierci. Ona, przynajmniej na chwilę, zniszczy uśmiech nas wszystkich, także Ioany, Sary. I dlatego wierzę, że będzie to tylko na chwilę.

Raj – nie raj

Przypominam sobie mój ostatni wpis o raju… Zamieszczony po północy, już popołudniu zmienił swoją barwę na ciemniejszą. Do szpitala odjechała bardzo osłabiona babcia, wywieziona z domu na wózku inwalidzkim, przez wąski przedpokój i korytarz domu wypudowanego po staroświecku. Przez zakurzone podwórko dotarła do samochodu, gdzie powoli usiadła na fotelu. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że dużym prawdopodobieństwem jest to jej ostatnia podróż i że nie wróci. Nie wróci do tych progów, w których stawała w upalne lato, wychylając głowę przez ganek i wołając nas na obiad – w dwusylabowych słowach, z których pierwsza – brzmiała nisko, zaś druga wspinała się w swojej tonacji tak wysoko, na ile babcia mogła jeszcze krzyczeć: Pio—truś!, Krzy—siu! Kryliśmy się w jaśminach, krzakach agrestu, pomiędzy wysokimi wtedy jabłoniami, rzucającymi rozległy cień na najbliższą domu część ogrodu, tuż za stodołą.

Energiczna i zawsze z dystynkcją, godnością, nawet kiedy stawiała nas do klęczenia po kątach, albo przykładała "dopolonych" chłopaków ścierką po plecach. Protestowaliśmy, gdy zabolało, ale w gruncie rzeczy miała rację.

Tę godność widać do ostatnich chwil. Osłabiona, próbowała ukryć przede mną chwile swojej niedyspozycji, niepamięci. Jeszcze niedawno w konspiracji przynosiłem jej lody, których podobno nie powinna jeść… z których się cieszyła. To babcia w dużej części wychowała mnie. Pamiętam te lekcje, w zasadzie wykłady o życiu, których udzielała, gdy przychodziliśmy (mój kuzyn i ja) na posiłki. Gotowała dla całego domu, przez 15 lat mojego życia. W jej kuchni spotykaliśmy się wszyscy – dziesięć osób, trzy rodziny. Codziennie te same garnki, fajerki na węglowym piecu, skwierczące pod kołyszącą się pokrywką ziemniaki (nie było szybkowarów). Nie wolno było się bawić pogrzebaczem w popielniku, choć czekały tam na nas czerwieniące się drobniutkie węgle. Nawet gdy narzekała na ciężar życia, nieposłusznych chłopaków, nie traciła dystynkcji i godności.

Nie straciła jej również odjeżdżając do szpitala. Uśmiechała się machając ręką, nagle ożywiona, do gromadki dzieci, wnuków i ich rodzin, do prawnuczki. Kilka godzin wcześniej spotkałem ją na ganku – miała smutną i zmęczoną twarz. Kiedy spojrzałem jej w oczy usmiechnęła się z wysiłkiem, ale nie sztucznie. Powidziała – idź do swojej pracy…

Babcia była moim przyjacielem, choć jako dziecko skarżyła na nas rodzicom powracającym z pracy. Miałem jej to za złe tyle razy – skoro sama nas ukarała i okrzyczała, to dlaczego nie mogła już tego zachować dla siebie? Dostawaliśmy burę dwa razy za to samo.

A jednak potrafiła stworzyć coś z konspiracji wokół naszych kontaktów. Potrafiła zadać jedno dyskretne pytanie na temat poznanej dziewczyny czy innej osobistej rzeczy, i zyskując zapewnienie, że jest dobrze, nie wracała już więcej do tego tematu.

Teraz jest w szpitalu, miejscu tak dla niej obcym. Nie rozpoznaje miejsca, nie wie do końca, co się z nią dzieje. Jednak podpisała zgodę na operację i wiem, że zrobiła to ze świadomością. Przygotowywała się do tych chwil wiele lat wcześniej. Wiem o tym, zauważałem. Znów niewielkie szanse, że zobaczymy ją z powrotem w domu, ale czy o to chodzi…? Ona odchodzi i… odejdzie.

Powoli – z myślą o pracy

Mogę powiedzieć, że cały mój urlop to życie w raju. Ach, gdyby można było pozostać… Życie rodzinne jest piękne, tyle tylko, że kiedyś trzeba na nie zarobić… Jak zatrzymać te chwile, nie dać się ponieść dziwnemu szaleństwu. Bo przecież nikt mnie do niego nie zmusza… a jednak – chyba tylko ja sam siebie. Zdecydować się w życiu wreszcie na coś, resztę zostawić.

Dzisiaj Sara usnęła na mojej piersi, przez kilka ostatnich dni ma kłopoty ze spaniem. Zrywa się nagle z przejmującym płaczem podczas snu… Stała się nerwowa. Nie przejmuję się tym zbytnio, po lekturze na wyrywki kilku książek wiem, że dzieciaki mają najróżniejsze okresy, przez które przechodzą bez śladu. Ciągle zachwyca mnie to, że mała zmienia się z tygodnia na tydzień. Rośnie w oczach i rację mieli ci, którzy zachęcali do robienia zdjęć. One dawno przestała być taka, jak po porodzie, teraz jest może w piątym stadium pod względem samego wyglądu. Nie wspominając od zachowaniu.

Powoli przygotowuję się do myśli o powrocie do pracy. I ciągle zastanawiam się, jak zatrzymać ten spokój. Po raz dziesiąty w moim życiu… Pewnie znów się nie uda, a winien będę tylko ja, mój brak konsekwencji, zdecydowania, zacięcia i… tryb życia – spontan, który przeplata się z tym zorganizowanym, z terminarzem w ręku.

Wracam do dzieciństwa

Byłem dzisiaj z córką na spacerze, dość dużą część drogi niosłem na ramieniu, tocząc przed sobą wózek. Przydałaby się trzecia ręka. Ale nie o tym…

Mam okazję lepiej zrozumieć samego siebie. Sara jest w tych samych miejscach, w których ja obijałem kolana, biłem się z dziećmi sąsiadów, ukrywałem w krzakach agrestów i zerkałem na zakazany teren poza ogrodzeniem. Teraz, gdy próbuje robić zdjęcia, to zastanawiam się, dlaczego nie pociągają mnie ładne, kolorowe kompozycje, eleganckie układy elementów… Moje dzieciństwo to rozsypany żwir na powórku, dziury na socjalistycznej drodze, nieskoszona trawa w ogrodzie… Patrzyłem na to wiele lat, to ciągnie mnie nostalgią.

Przeżywam na nowo swoje dzieciństwo, próbuję sięgnąć do wspomnień, ale już nie wiem, czy to tylko moja wyobraźnia, czy rzeczywiście coś pamiętam – nawet nie wiem z jakiego okresu życia… Pamiętam na pewno jedno z wydarzeń – lament wychowującej nas pod nieobecność rodziców babci… Siedziałem przy stole w specjalnym dla dzieci krzesełku, jadłem z miski. W pewnym momencie – babcia załamała ręce, a ja nie wiedziałem o co chodzi. Po latach powiedziano mi, że miskę ze słodzoną śmietaną włożyłem sobie na głowę.

Jednego jestem pewien – dzieciństwo miałem wspaniałe. I teraz trzymając maleństwo na piersi próbuję wyobrazić sobie samego siebie – na jej miejscu. Nieświadomość rąk, nóg, całego ciała, jakieś obrazy, które niewiele mają wspólnego z tym, co ja widzę i rozumiem. I morze uczuć. Smutku, rozpaczy, samotności, ale przede wszystkim – ciepła, bezpieczeństwa, ciekawości, zainteresowania.

Dzisiaj moi rodzice zwrócili uwagę, że Sara rzeczywiście przygląda się szczególnie czemuś, co widzi po raz pierwszy… Wczoraj próbowałem opisać moje wrażenie, kiedy na nią wtedy patrzę… Ale chyba nie do końca mi się udało. To nie tylko fascynacja, to raczej jakby pobożne poszanowanie nowego zjawiska… Wiem, że przesadzam z tymi interpretacjami, ale tak chciałbym, żeby zachowała czystą ciekawość świata… Ja ją zachowałem do teraz, choć potrafię być również zachowawczy i niechętny… Ale – tajemnica – pociąga, nadaje życiu sens jej zgłębienia, zrozumienia czegoś jeszcze… Tajemnicą ciągle dla nas jest ON, choć przecież tak blisko, jakby za cienką ścianką…

Historia dzieje się, teraz, i jestem pewien, że będę ją wspominał…

Ile musisz pracować, by naprawić swoją pralkę?

Pewnie znacie ból zepsutej pralki w domu. Na spacerze przez nasze miasteczko spotkałem mojego nauczyciela Zajęć Praktyczno-Technicznych z podstawówki. Od lat zajmuje się pralkami. "Jest pan moją nadzieją" – próbowałem zachęcić do wizyty w domu. Udało się, a zamiast o obiecanej 21.00 mój były nauczyciel i specjalista przyjechał prawie godzinę wcześniej.

Po jakichś 20 minutach poszukiwania okazało się, że zapsuł się w naszej pralce jeden wyłącznik, i z tego powodu pralka nie wypompowywała wody. Po następnych około 15 – wszystko było prawie gotowe, z wyjątkiem małej poprawki – jedna z części została zamontowana trochę inaczej niż powinna, ale po 10 minutach wszystko było już na swoim miejscu. Czas zleciał nam dość miło na pogawędce i zaglądaniu w różne części pralki, wspólnym sprawdzaniu kabelków itp. Gdy wreszcie upragnione zdanie: Gotowe, można prać – zabrzmiało w naszej mikroskopijnej łazience, zdecydowanie wysunąłem sakramentalne zdanie: To płacimy! Trochę zbyt optymistycznie jak dla mnie, bo to oczywiste, że tylko ja płacę, ale nie chciałem aż tak wybijać mojej osoby. 45 złotych – zabrzmiało w odpowiedzi, a ja zdziwiłem się trochę, no bo skąd to 5 złotych na końcu? Przecież wiadomo, że nie będę czekał na resztę. Może za pracę wieczorem?

Na koniec – tak sobie myślę, że widziałem, jak się tę pralkę rozbiera, a szukanie przerwanych kabelków i nie działających wyłączników to wcale nie taka filozofia. Mnie może to zająć nawet dwie godziny, i tak będę kilka dziesiątek do przodu. No bo przecież wcale nie zapłaciłem dużo, moje szczęście, że nie trzeba było nic wymianiać! Kabelki zostały po prostu zwarte "na krótko".

Na koniec – okolicznościowa anegdota:

Profesorowi zapsuł się kran, wezwał więc hydraulika. Przy robocie (całkiem tak jak przy mojej) nawiązała się pogawędka zakończona, niestety dla profesora, dość konkretnym umniejszeniem zawartości jego portfela. Profesor wyraził swoje ubolewanie, na co hydraulik zapropował profesorowi pracę w swoim zawodzie. Aby rozpocząć działalność należało jedynie ukończyć odpowiedni kurs. Nasz hydraulik poradził profesorowi, żeby koniecznie nie ujawniał swojego doświadczenia naukowego.

Kurs przebiegał spokojnie, program przewidywał naukę podstawowych pojęć matematycznych, geometrycznych i tym podobnych, co dla profesora nie było problemem. Na jednych z zajęć należało wykazać się umiejętnością obliczania pola koła i nasz profesor został wezwany do tablicy. Niestety, właśnie w tym momencie, jak na śmierć, zapomiał wzoru. Jednak zdeterminowany walką o lepszy byt – nie poddał się, lecz zaczął ów wzór wyprowadzać. Po zapisaniu całej tablicy otrzymał ujemny wynik. Niemożliwe – pole nie może być ujemne. Zdenerwowany – sprawdza obliczenia… Jednak wszystko wydaje się zgadzać. Odsunął się od tablicy, żeby ogarnąć wzrokiem całość, a wtedy z rzędów ławek z tyłu usłyszał ciche: "zmień granice całkowania".

Dotykać muzyką

Przypominam sobie niedzielny koncert… Śpiewaliśmy i graliśmy w pięknej sali, a ja wracałem myślą do czasów, kiedy zaczynałem dopiero czuć się tak dobrze na klawiaturze, że mogłem już próbować zagrać to, co czułem. To niesamowite móc wyrazić na instrumencie te drgnienia uczuć, zmiany nastrojów, te rozpędy i hamowania, wnoszenia i opadania, zatrzymania… Gdy obok znajdzie się ktoś drugi, kto czuje podobnie jak ja, to można odnieść wrażenie, że poprzez instrumenty dotykamy się gdzieś wewnątrz, w mózgu, albo raczej na sobie dotąd znajomych terenach, który istnieją w naszych głowach. Te spotkania to odnajdywanie siebie nawzajem, którego nie można doświadczyć w normalnym życiu, z trudnością możnaby odnaleźć je – w erotycznym związku, w którym tak wiele rzeczy przeszkadza i który tak bardzo narażony jest na spłycenie i chybienie celu.

Niestety, a może na szczęście, mój styl życia to nie wolny zawód, nie zmagania z własną duszą, uczuciami, nie stresy i rytm koncertów, albo wegetacja od jednej fuchy do następnej. Może mój styl życia to mocniejsze stąpanie po ziemi, co ma oczywiście swoje dobre strony. Przede wszystkim więcej spokoju, mniej targania duszy, walki w rankingu artystycznym, przekonywania samego siebie o tym, na ile jestem dobry itd., z drugiej strony – próba ochrony tej wewnętrznej delikaności, która właśnie pozwala na tworzenie czegoś sensowenego.

A jednak sztuka to piękno, coś nieuchwytnego, co tak pociąga, aby mu służyć. A z drugiej strony – bezlitośnie wykorzystuje, łudzi, że kiedyś uda się dojść do ideału i z nią się zespolić. Nieprawda.

Kilka słów o życiu z maleństwem

Sara i ja byliśmy dzisiaj w ogrodzie na spacerze. Niosłem ją "na szczupaka" albo "na samolota", zresztą jest pewnie i więcej określeń pozycji, w której podtrzymuje się dziecko podkładając ręce pod jego brzuch. Oglądaliśmy zielone drzewa, naszych braci, a Sara zaznajamiała się z nimi patrząc zatrwożonym i próbującym coś zrozumieć wzrokiem.

Jakieś 10 dni temu zaczęła wydawać z siebie coś więcej niż tylko wrzask, płacz i posapywanie podczas jedzenia. Pierwsze głoski to "g" połączone z "l", a najlepszy dowód na to, że nie są one przypadkowe, to towarzyszący uśmiech oraz możliwość wciągnięcia maleństwa do krótkiej "rozmowy". Zauważyłem przy tym, że zdecydowanie bardziej zachęca ją do "mówienia" nie powtarzanie przez dorosłych w kółko tych samych wyrazów i zniżanie się do jej poziomu poprzez przedrzeźnianie, ale normalne przemawianie do niej.

Ostatnio zaczynamy dokonywać małych prób usamodzielniania jej w spędzaniu czasu. Na jej płacz nie reagujemy błyskawicznie, próbujemy też zainteresować ją kolorowymi przedmiotami. Sara uśmiechnęła się też do lalki! Zabawne.

Dylematy ze zdrowiem to kolejny aspekt zajmowania się dzieckiem. Niestety – alergia widoczna na skórze, przyczyną – coś w pokarmie matki. Zasięganie opinii z różnych źródeł, również lekarskich, daje taką różnorodność porad i diet, że jest to dla mnie nie do pojęcia. Najbardziej zastanawiające jest to, że gdyby zastosować tylko 2-3 z proponowanych diet jednocześnie, to matka zostałaby prawie tylko o chlebie i wodzie. Dzisiaj doszliśmy do wniosku, że jedyne wyjście, to samemu próbować dociec, co jest przyczyną uczulenia.

I jeszcze jeden wniosek na dzisiaj – jeśli macie lekarza, z którym dobrze się dogadujecie, to sznujcie go i utrzymujcie z nim kontakt. Dzisiaj miałem dość gdybania, porad, planów i przypuszczeń, ale za to bez konkretów. Nie znoszę, kiedy ktokolwiek wypowiada się tonem znawcy nie będąc jednocześnie pewnym co do tego, o czym mówi. Również a może tym bardziej lekarz. A to da się niestety rozpoznać.

Po tygodniu znów w domu

Spędziliśmy świetny tydzień w górach, wśród 150 osób, na zgrupowaniu chóru. Razem z córką, która w międzyczasie skończyła dwa miesiące. Dzień był wypełniony pracą z niewielką ilością czasu wolnego, ale za to ze świetnymi ludźmi, z czytaniem Pisma Świętego, no i przede wszystkim śpiewem, graniem na instrumentach. Z przyjaciółmi znanymi od lat, z którymi jednak dawno już nie dyskutowaliśmy na filozoficzne tematy, nie wspominali i nie snuli marzeń. 

Jest lepiej :-)

w kwestii zmagania się z projektem programistycznym! Uporczywe studiowanie literatury gdzieś na kolanie, oraz układanie sobie w głowie całości – przy każdej okazji – na spacerze, podczas kąpania dziecka, przy obiedzie, pomiędzy zdaniami wymienianymi z rodziną – przyniosły efekt. Choć jest piętnaście po pierwszej w nocy i pęka głowa, to jestem zadowolony.

Rada mojego przyjaciela – kiedy nie wiesz, co robić i wszystko wydaje się stać w miejscu, albo co gorsza – walić na głowę, to rób kawałek po kawałku, sukcesywnie, według planu, nie przejmując się, tymczasowym brakiem efektu. Efekt nadszedł.

A nawiązując do naszej małej – jest całkiem podobnie. Są dni, w których wydaje się, że tylko płacze, albo niezadowolona próbuje przetrwać do wieczora, a my z nią. Lecz innego dnia – pokazuje nam coś nowego. Niesamowity jest moment, w którym dziecko zaczyna się uśmiechać.  Bardzo lubię też, gdy z ciekawością przygląda się czemuś, jakiemuś detalowi, który dla nas, dorosłych, jest zupełnie nieistotny… Nazywam to "programowaniem siebie", choć przecież do rozpoznawania przedmiotów, przestrzeni, odległości – jeszcze daleka droga.

Powinienem się już położyć, ale brak mi zakończenia… Jakiejś głębszej myśli, żeby nie poprzestać tak na opisie codzienności, tylko dodać szczypty refleksji, własnej choćby odrobiny filozofowania i wolności.

Ale zdaje się, że znów – nie tym razem…