Słabnący oddech lata w nasze twarze

Wiatr ciągnie polem przy ziemi. Opływa pręty ogrodzenia, opływa balustradę schodów. Zawija za rogiem. Resztki oddechu lata lato wydmuchuje prosto w samotną twarz pewnego człowieka, który przystanął w cieniu domu. Niepotrzebnie w cieniu. Słońce nie jest już tak gorące. Przystanął w cieniu, bo szedł z podwórka na ganek. W połowie drogi, trochę dalej, tuż przed gankiem, dopadł go oddech lata. Jego resztki. Już nie tak silne tylko słabnące, może z rezygnacją, albo powoli, naturalnie, bez zdziwienia. Przecież taka jest kolej rzeczy.

Słońce wzeszło krwawo. Powtórka z lekcji przyrody

Słońce wzeszło. Krwawo, rdzawo. Tak samo jak w czerwcu i lipcu. Prawie tak samo.

Nas nie oszuka. Uczyliśmy się geografii, fizyki, trochę astronomii. Wzeszło nad domem Kwiatkowskiego. A w czerwcu wschodziło u Murawskiego. Różnica jest spora. Teraz słońce wschodzi zupełnie gdzie indziej. Już mniejsza o to, gdzie zachodzi. Na samym wejściu się spóźnia, tak przynajmniej dwie godziny. Wcześniej też ucieka.

Słońce chce być z nami coraz krócej. „Mam gdzie indziej więcej roboty”, tak się tłumaczy. Wszyscy tak się tłumaczą, kto dziś nie ma więcej roboty? Wiemy, że słońca nie da się powstrzymać, uczyliśmy się trochę astronomii. A z lekcji przyrody wiemy, co to oznacza. Żółte i czerwone liście na przykład. Na samym początku to nawet przyjemne, ale potem spadają i zostawiają nagie gałązki, gałęzie, konary, całe korony. Chodzimy wśród szeleszczących liści, ale też krótko, do pierwszego deszczu. Który musi nadejść i szybko nadchodzi. Potem liście zmieniają się w bryję, jeśli się ich zawczasu nie posprząta. Wszystko zmienia się w bryję, nawet bielutki śnieg. Niektórzy mówią, że zima to jedna wielka bryja, ja wolę powstrzymać się od oceny. Wolę o tym nie myśleć.

W samym centrum bryi, w największym kryzysie, słońce opamięta się wreszcie, mam nadzieję. Do tej pory tak było, lekcje przyrody podtrzymują nas na duchu. Trzeba dobić do dna, by zobaczyć, że za dużo się pracuje. Wtedy zaczyna się wracać. Mówię mu o tym teraz, ale nie chce słuchać. W końcu samo zobaczy.

Pejzaż, fot. Piotr Kubic

Martwotą są pogrążone dni

Martwa jesień w parku fot. Piotr Kubic

Dni, czasem całe tygodnie, podczas których nie oglądało się słońca. Gdy chodziłem do szkoły te krótkie dni wydawały się zmorą. Całe życie toczyło się w salach lekcyjnych, a gdy w końcu z nich wychodziliśmy, wstępowaliśmy w pustkę jesieni, która już obumarła. Żeby jeszcze wiał wiatr, to czulibyśmy, że świat żyje. Ale dni pełne martwoty, budzące się w martwocie, gdy światło nadchodziło nie wiadomo skąd, z bezdennego nieba, i niknące w długim, wczesnym zmierzchu, te dni wydawały się jak stracone – dla życia, dla nas. Odżywaliśmy dopiero w domach, przed kolorowym ekranem pierwszych w naszym miasteczku komputerów.

Po latach wracam myślą do tamtych chwil i odnajduję w nich niespodziewaną ulgę. Jak cenne mogą być one, gdy nic się nie dzieje. Po wiosennym rozdmuchaniu, letniej gorączce, przychodzi bezruch i pogłębiające się zimno, które zmusza nas do zamykania się przed światem – w sobie, w objęciach ciepłych kurtek, szalików, czapek i rękawiczek. Przez grubsze podeszwy butów nie czuć już tak dobrze matki ziemi. Zostajemy sami, jak każde z drzew, z osobna.

I choć możemy się przed tą samotnością bronić, to coś wewnątrz mówi że – na szczęście – zostajemy sami i ta samotność jest potrzebna, wręcz konieczna. Trzeba ją tylko przyjąć jak zabłąkanego gościa, który wejdzie na chwilę, nabierze sił, a potem na pewno pójdzie dalej.



Przed północą, cd.

Drugą, a może trzecią noc z rzędu wypełnia mgła.

Na mgłę nikt nie patrzy, chyba, że musi. Bo na przykład jedzie samochodem. Leczy gdyby stanął na parkingu, to też nie patrzyłby na mgłę. Na nią zresztą trudno patrzeć, jeśli już, to szuka się wzrokiem jakichkolwiek kształtów, które by się wyłaniały, ale nie samej mgły. 

Tak i jadąc samochodem kierowca ciągle zastanawia się, czy z białej powłoki powstaje już coś, na przykład cień samochodu albo drzewa albo przeszkody, czy jeszcze nic nie powstaje, a to, co zdaje mu się widzieć, pochodzi tylko z jego wyobraźni…

Te momenty niepewności przeradzają się w ciągłe szukanie, badanie, zastanawianie się. To taka prosta i praktyczna granica poznania. Do odległości, dajmy na to, trzydziestu metrów, można rozpoznać, że coś we mgle istnieje. A od trzydziestego pierwszego metra – już nie. I w zakresie tego jednego metra rozgrywa się spór świadomości człowieka z mgłą. Spór ten rozstrzyga się w każdej sekundzie, i tej samej sekundzie powstaje na nowo.

Inaczej na mgłę patrzy ktoś, kto właśnie odgarnął zasłony skrywające wyjście na mały balkonik, na pierwszym piętrze. Odgarnął i patrzy, bo tego chce. Zrezygnował z telewizji, komputera, internetu, smartfona, na rzecz ciemnego bezruchu za oknem. Mgła zmieniła krajobraz, może dlatego warto popatrzeć. Gęstsza mgła zmienia krajobraz inaczej niż rzadka. Tego nie można do końca przewidzieć, może dlatego mgła jest ciekawa, bo mniej przewidywalna niż program telewizyjny.

Tuż przed północą

Zbliżała się północ. Dwa dni wcześniej temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni i nie chciała się podnieść, nawet w ciągu dnia, w południe. A co dopiero teraz, gdy światło latarki wydobywało z ciemności kształty podwórka. Jeszcze nie tak dawno te same ściany, sucha ziemia, oddawały ciepło zgromadzone podczas dnia. Teraz tkwiły martwe, wrogie wręcz. Między gałązkami iglaków, między oczkami ogrodowej siatki, przepływał zimny strumień powietrza, opływał to, co pozostało, nie sprzątnięte, po lecie. Turystyczne krzesełka, ogrodową huśtawkę o przekrzywionym daszku. Zakręcał za rogiem i miało się wrażenie, że powracał z drugiej strony budynku, dopadając przechodnia od tyłu.

Wychodząc z domu na trzy minuty szkoda nakładać kurtkę. Może nacisnąć na uszy czapkę, to wszystko. Dlatego ramiona przeszywa zimny wiatr, niespodziewany gość, którego tolerować można tylko przez chwilę. Lecz podwórko należy już do niego. Szepcze pozostałym liściom: czas się żegnać.

Zapach powietrza się zmienił

Jesień w pustym lesie fot. Piotr Kubic

Zapach powietrze już nie pochodzi z lata. Niesie wspomnienie Wszystkich Świętych. Choć nadejdą dopiero za miesiąc. Po drodze zamienią kurtki na cieplejsze, lecz śniegu z pewnością nie będzie. Mógłby być, tak jak kiedyś, w czasach dzieciństwa.

Dlaczego z tamtych czasów pozostał przede wszystkim zapach? Mroźnego powietrza. Kory drzewa już uśpionego na zimę, po którym wspinał się kilkunastoletni chłopiec, by zajrzeć przez cmentarny mur na drugą stronę. Za zapachem dopiero nadchodzi widok grubych płatków śniegu osiadłych na alejkach, i dźwięk, ich chrzęst pod wysokimi, zimowymi butami marki Relax. Nie wiedział nikt wtedy, co to jest marka.

Późnojesienne słońce

Dziś było ostre, późnojesienne słońce. Przez szybę busa, która jest przyciemniona, krajobraz tracił część ciepłych kolorów, jakby w programie do obróbki zdjęć przesunąć suwak temperatury w stronę niebieskiego. I jednocześnie – podciąć innym suwakiem cienie, by straciły część szczegółów.

W podkrakowskiej miejscowości większość domów wygląda współcześnie. Nie są to „domostwa”, gdzie rzucając okiem na podwórko widać, że ktoś ma jeszcze cokolwiek do czynienia z „rolą”, „uprawą”, „hodowlą”. Wymalowane na jaskrawe kolory domy kiedyś nazwano by z powodzeniem „willami”, dziś nie są niczym szczególnym. Na płotach reklamy – handel sadzonkami, usługi koparką, fryzjer, salon okien i drzwi.

Na zakręcie, w dolinie, stoi „domostwo”. Bus jedzie szybko, rzut oka zatrzymuje w pamięci taki obraz: budynek, ale nie mieszkalny, raczej gospodarczy. Niewytynkowany, parterowy, z dwuspadowym dachem krytym eternitem. Kolory ścian mieszają czerwoną cegłę i popielate pustaki. Przy jego rogu stoi człowiek około pięćdziesięcioletni. Opiera się na widłach i patrzy przed siebie. A tam – sterta ściętych gałęzi – krzaków, a może niewielkiego drzewka – spomiędzy których sączy się w górę wijąca szarfa szarego dymu. Późnojesienne słońce wydobywa z tego zwykłego widoku, na skraju domostwa, dość nasycone kolory, choć przecież prawie żadnych kolorów w tym obrazie nie ma. Bo jaki może być kolor grubej czapki z nausznikami, którą mężczyzna ma na głowie. Zresztą – może jej nie miał, tylko tak mi się wydawało, bo pasowała ona do „domostwa”. Bus jechał dalej, i za budynkiem, za jego rogiem, za człowiekiem w roboczym, wiejskim ubraniu, za kupą chrustu i jeszcze po trzydziestu metrach, rząd wysokich i cienkich drzew otaczał zielone wody rzeczki, które były zielone tylko w późnojesiennym, silnym promieniu słońca. Pnie rysowały się nadzwyczaj plastycznie, choć przecież w gęstwinie, w dodatku ustawione zygzakami, jak to w dolinie.

W tym obrazie, nie pasującym do podmiejskiej miejscowości około nobliwego miasta, jedno nie daje mi spokoju. Okno w owym budynku było nadzwyczaj czyste. Tak czyste, jak prawie nigdy nie są okna w wiejskich budynkach gospodarczych. Nikt nie zawraca sobie głowy, by te okna czyścić, bo to nie tylko nie ma większego sensu, ale tego sensu nawet nikt nie ocenia. Tak więc czapka z nausznikami już mogłaby być, palący się chrust i człowiek bliski pięćdziesiątki oparty na widłach, wpatrzony ni to w płomień, ni w dal, zabałaganione zeschłymi badylami pole i rzeczka – wszystko się zgadza. Ale przezroczyste okienne szyby… są jak nie z tego świata. Może tylko zdawały się czyste, w ostrych promieniach prawie zimowego słońca.

Wspomnienie

Z pracy do domu, o północy. Chłodne powietrze wyczekuje śniegu. Tylko patrzeć. Opływa samochód z innym dźwiękiem. Inaczej niesie odgłos kroków – tych samych, na tej samej ulicy.

Gdy zgasną światła w garażu i ucichnie motor, trzeba zamknąć bramę. I dotknięcia podeszwami zwykłej ziemi też inaczej słychać, twardo, sucho. Na rogu domu jest pokruszony zakręt chodnika. Najeżdżają na niego opony samochodów. Był pokruszony i trzydzieści lat temu, choć nie ten sam. Z tego zakrętu wypadały dzieci na rowerach, wcześniej brały rozpęd wzdłuż chodnika. Potem hamowały na środku podwórka, latem, wzniecając obłoki kurzu. Z okna kuchni wołała babcia, chyba szukała argumentu przeciw, i znalazła, że wywieszone pranie się zakurzy.

Żyć w tym samym miejscu, w którym się dorastało. Znało każdy kamień, omijało dziecięcym rowerkiem dziury po kałużach i wystające kamienie. Słyszeć głos babci nawet teraz, po północy, jakby nad podwórkiem ciągle świeciło tamto słońce, a ona dosypywała łopatką węgla pod podkowę, w kaflowym, kuchennym piecu.

To może boleć, ale jeszcze nie najmocniej. Mocniejsze jest deja vu, gdy syn wsiada na rower, a ojciec widzi siebie, ściskającego rączkami małą kierownicę. I już chciałby wołać „babciu, babciu”, ale głos grzęźnie mu w gardle, bo to przecież nie ma sensu.

Mgła opada

na wszystko. Przykrywa samochody na parkingach przed blokami, zamknięte już o tej porze sklepy. Niedokończone budowy domów jednorodzinnych, nieogrodzone działki, dopiero co kupione pod zabudowę. Opada na grządki truskawek, obeschłych jesienią, przeciska się między łodygami malin. Snuje się wzdłuż miedz niezgody między sąsiadami. Mgła ma gdzieś ludzkie pragnienia, frustracje, złości. Ma również gdzieś najwznioślejsze uczucia. Schodzi z góry, z gestem „ja tu dziś rządzę” i „ludzie, dajcie spokój”.

Przeglądałem zdjęcia rodzinne. Dziadek w trumnie, babcia jeździła już wtedy na wózku. Potem babcia w trumnie. Na naszym podwórku – wianuszek gości pogrzebowych. Przemawia Stanisław. Teraz on już też jest w trumnie. Jakby wszystkich tam obecnych łączył ten sam łańcuch, a jego ostatnie ogniwo zawsze leżało… w tej skrzyni z desek. Ciągną tam, po kolei. A oto i nowo narodzeni, jeszcze nie wiedzą, że też dołączyli do łańcucha, są może trochę dalej. Zresztą… kto to wie.

W co zostaliśmy wplątani, powołani do życia? I jeszcze dano nam mózg, który jest zdolny zadać to pytanie! Czy byłby jakiś sens dawać komukolwiek umiejętność zadania tego pytania, a nie dać możliwości odnalezienia odpowiedzi? I skazywać tę istotę na wieczne znieczulanie tego obszaru w mózgu, który domaga się wyjaśnień?

To jest pytanie o sens. Jeśli istnieje najdrobniejszy nawet sens czegokolwiek, to już wystarczy.

To przeciekawe i niewiarygodne, ale wygląda na to, że to my (którzy dajemy radę choć trochę pomyśleć), nadajemy sens. I tu kręcę z niedowierzaniem głową, bo… nie czuję się na siłach. Bo to oznacza, że nadając choćby najmniejszy sens najdrobniejszej rzeczy, stwarzam sens wszystkiego. To wynika po prostu z logiki, z konsekwencji. Ale… czy to rzeczywiście możliwe?  To wydaje się zbyt dużo. To zdaje się przerastać moje siły…

Piszemy wypracowanie

Sara ma do napisania wypracowanie pt. „Jesień wokół”. Poszliśmy więc na zewnątrz. Teraz Sara już pisze w swoim pokoju, a ja leżę po drugiej jego stronie, na łóżku, wziąłem komputer, żeby też pisać. O czym?

O tym, że dokładnie podejrzewam, z czym Sara może mieć problemy podczas pisania. I że próbuję już teraz kształtować w niej odruchy, które pozwolą ją przenieść ponad tymi problemami.

Na przykład – wracamy do domu i mówię jej: robimy eksperyment. Idź od razu do stolika i zacznij pisać. Nie myśl o niczym innym, tylko o tym. I nie zastanawiaj się nad tym, co będziesz pisać – pisz to, co ci przyjdzie do głowy.

Mam teraz na myśli dwa problemy podczas pisania:

1) co mam pisać?
2) czy to, co piszę, ma sens? – problem zbytniej autocenzury podczas pisania nie pozwala na wyrzucanie z siebie tego, co tam jest, a czasem nawet – na rozpoczęcie pisania.

Oba problemy wynikają albo z blokady mentalnej – niemożności przebicia się do tego, co wewnątrz lub z nieumiejętności tego wyrażenia – braku warsztatu.

W sumie wszystko jest brakiem warsztatu (z wyjątkiem braku treści). Samego zabierania się do pisania często trzeba się uczyć, a potem – radzenia sobie ze najróżniejszymi przeszkodami. Czasem to przypomina zabawę w podchody albo w kotka i myszkę – z samym sobą.