Głupcem nie jest się z wyboru

Dni Świąt – przeważnie w okropnym fizycznym samopoczuciu. Przestaję już się zastanawiać dlaczego czuję się fatalnie. Podobnie jak – przestaję się zastanawiać jakie są przyczyny mojego niezrozumienia z innymi ludźmi albo poczucia samotności. Kiedyś myślałem, że zrozumienie innych ludzi i rzeczy, a przede wszystkim – siebie – zmniejszy ból. To była naiwność. Po pierwsze – sama próba zrozumienia przysparza o ból, a po drugie – im więcej się rozumie, tym bardziej boli. Im częściej można zrozumieć innych ludzi, częściej trzeba znosić ich słabości i problemy. Tę zasadę nie ja pierwszy zaobserwowałem. Wygląda na to, że najlepiej pozostać głupcem.

Dziś z Sarą byłem w pracy. Ona jest miodem na moim sercu. To przyjemność być z nią, słuchać jej obserwacji, żartów, wymieniać słowa, planować coś razem, nawet ją przekonywać. A przede wszystkim – pokazywać świat – ten ogrom nowych dla niej rzeczy, i obserwować – jak ona to pochłania, próbuje po swojemu posegregować, zrozumieć. Ona życie już w swoim świecie… jak dobrze to rozumiem…

Jedziemy ulicą, słyszę jej słowa: gwiazdki, mikołaj, choinka, mikołaj, choinka, gwiazdki… To na słupach umieszczono lampki układające się w różne kształty. Słuchamy muzyki, kiedy utwór się kończy, ona prosi: "jeszcze raz". Naciskam klawisz. Ja słucham tak samo. Aż boję się tych podobieństw, boję odcisku, który sam zostawiam w niej – czy nie jest za silny, za bardzo osobisty, zbyt dotykający, manipulujący, zniewalający… A jeśli nawet, to przecież czy mogę zmienić  siebie…? Już nie… A nieautentyczność byłaby gorsza od nawet złej prawdy.

Wspomnienia – poprawione

Czytam końcówkę wczorajszego wpisu:
Czasem chciałbym, żeby rzeczywistość sceniczna pozostała nienaruszona zakulisowymi dodatkami. Utrzymać wiarę w bajkę.

Chyba niezbyt dobrze się wyraziłem. Rzeczywistość sceniczna – miałem na myśli świat tworzony na scenie, nieprawdziwy, bajkowy, bo taki ma przecież być – i tak żyje własnym życiem, pozostaje nienaruszona w każdym przypadku. Nawet jeśli po iluś tam spektaklach przedstawienie niewiele przypomina reżyserski pierwowzór, to dalej jest to bajka, tyle że inna. Nie mam problemu utrzymać wiary w tę bajkę – ona jest najczęściej piękna, poruszająca, zastanawiająca, odciskająca się wewnątrz. Nie mogę się tylko nadziwić, że ona istnieje wyłącznie na scenie… Zmyka się kurtyna, gaśnie światło i… jakby nie pozostało po niej śladu. Zabytkowe ornamenty okazują się plastikiem, powierzchownie pomalowanym, skóra – płótnem, fasady, okna, drzwi – przybrudzonymi przez dziesiątki spektakli atrapami. A bohaterzy…

Wspomnienia

Wspomnienia – do nich wracam. Wiem, że wspomnienia kształtuje sam człowiek, to oczywiste, że często są dalekie od rzeczywistości. To oddzielny świat, ale niegroźny, jeśli powoduje dobro. Tak, jak w logice – z fałszu może wynikać prawda.

Wspominam moje pierwsze przedstawienia w teatrze. Z wysokości patrzyłem na scenę. W naszej kabinie realizatorskiej zawsze było przygaszone światło. Krótkie schodki oświetlała mała lampka. Dziś wymieniłem w niej żarówkę, zaświeciła znowu, choć nie ta sama. Wspominam chwile pełne tamtego czaru, gdy byłem jeszcze nieświadomy mechanizmów, wśród których grane są przedstawienia. Pierwsze chwile, gdy sam zostawałem na realizowaniu. Może to było "Po latach o tej samej porze" z Anną Dymną i Tadeuszem Hukiem? Bardzo ciepłe przedstawienie… Po zakończeniu wszyscy pracujący uciekali szybko do domu, tylko ja nie miałem się do czego spieszyć – mój pociąg odjeżdżał dopiero za godzinę. Gdy spokojnie pracowałem na scenie zabierając sprzęt, nagrzane reflektory stękały, stygnąc. Czasem chciałbym, żeby rzeczywistość sceniczna pozostała nienaruszona zakulisowymi dodatkami. Utrzymać wiarę w bajkę.

Szanowny Panie Sławku!

Niniejszym chciałbym wycofać moje opinie, jakie nieopatrznie wyraziłem we wtorek, 9 grudnia tego roku oraz przeprosić za porównywanie Pana do kogokolwiek. Opowiadania "Dwa listy" a szczególnie "Moniza Clavier" powaliły mnie na ziemię, z której szybko nie powstanę. Od dalszych słów się powstrzymuję, świadom, że każde z nich coraz głębszą moją ignorancję zdradzać będzie.

Z poważaniem

P.K.

Uciekam myślą

O wpół do dwunastej poddała się Ioana, pracuje nad słownikiem kieszonkowym. Ja – teraz kończę mój dzień pracy. Wokół mnie – spokojne oddechy. Na podłodze – lampka solna – bursztynowy, ciepły kolor. Rzuca cień dziecięcego łóżeczka – na ścianie odbite szczebelki, coraz rzadsze, dłuższe, i zanikające – jakby do nieskończoności.

Nie wiem już skąd wzięte, majaczą mi w pamięci wyobraźni, motywy nieskończoności. Pierwsze zdziwienia w szkole – jak to możliwe, że matematyczna prosta nie ma początku ani końca. Że na tablicy możemy narysować tylko jej kawałek, ale ona biegnie dalej – po ścianie, przebija piętro, przenika sale lekcyjne tam wyżej, później strych, dach i…
Albo granica ciągu, definiowana jako punkt, do którego będzie się on nieskończenie zbliżał, ale go nigdy nie osiągnie. Sprzeczność, zaprzeczenie…? Nic podobnego. A ile takich "sprzeczności", wymagających rozstrzygnięcia, znajdujemy w codziennym życiu. Może najwięcej – w kontaktach z innymi ludźmi.

Myśl moja, do tej pory skupiona nad dość banalnymi problemami (taka praca…), ucieka teraz gdzieś sobie, tak, jak kiedyś uciekałem naprawdę – do pól, choćby zmarzniętych, uśpionych zimowych krzaków, mrozu kilkunastostopniowego i lodowatego światła księżyca. Teraz uciekam myślą…

Uciekam myślą jednocząc się z tymi, którzy uciekają podobnie, którym dobrze życzę…


Trzy do przodu – dwa do tyłu

W szkole podstawowej, jak to w szkole, żeby jakoś wytrzymać, dzieci umilają sobie czas różnymi opowiastkami. Pamiętam jedno takie pytanie, które zadała mi kiedyś koleżanka: "czy byłbyś w stanie dojść do Kielc idąc tak: trzy kroki do przodu i dwa kroki do tyłu". Wietrząc oczywiście podstęp, jednak po krótkim zastanowieniu, odpowiedziałem: "tak". Lecz zasadzka kryła się nie w szczegółach matematyczno-fizycznych, lecz geograficznych. "Nie doszedłbyś, bo po drodze jest Morawica" – odpowiedziała z triumfem w oczach. Wiedzieliśmy, że w Morawicy jest szpital dla psychicznie chorych.

A jednak… teraz mam czasem wrażenie, szczególnie wieczorami, że idę nawet nie "trzy w przód – dwa w tył", ale "trzy w przód – trzy w tył", albo "dwa w przód – trzy w tył". Chodzi o poczucie kręcenia się w kółko. Wokół… dni, podobnych do siebie, wokół własnej niemocy. To wrażenie, że dziś tak niewiele zrobiłem… Oczywiście sukcesem jest to, że zarabiam na utrzymanie. Ale zarabianie to tylko szczegół z życia. Nigdy nie uważałem "życia na odpowiednim poziomie" za coś godnego większej uwagi. Życiu nadaje sens coś zupełnie innego.

Sens bierze się ze współistnienia z inną istotą. Nawet, jeśli jest ono obwarowane wieloma ograniczeniami i nie zawsze jest przyjemne. Nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy nie można całkowicie panować nad partnerem, kontrolować go, bo on ma swoje zdanie, plany i chęci. A jednak jakaś siła sprawia, że chce się z nim być, brać pod uwagę jego uczucia, i wziąć trochę odpowiedzialności za związek.

Dochodzę chyba do powodu, dla którego piszę tę notkę. Na moim etapie życia łapię się na tym, że nie mam ochoty być z niektórymi ludźmi. Choć kiedyś uważałem, że mogę wytrzymać z każdym. Każdemu chciałem zaglądnąć do duszy, byłem przekonany, że jest tam coś ciekawego. A teraz…  bardzo często przeważa tam poplątanie, jeszcze w dodatku nieuświadomione przez właściciela. Zgubiona prostota dziecka…

Mojej przyjaciółki

Deszcz nocą. Tajemniczy. Na szybie pędzącego samochodu, wśród mroku. Czy to już śnieg? Słucham CB radia, mówią, że idzie – od północy. Nadchodzi jak potwór Buka z Doliny Muminków, tym straszniejszy, że w snach – moich jako dziecka. Dziecka, które czasem bało się zasnąć, by znów nie nadeszła. 

Nie wiem jak oddać to fascynujące natchnienie gdy tkwię w jadącym samochodzie w środku nocy, gdy zawiewa wiatr i rozrzuca ziarna zimy. Gdybym się zatrzymał w polach i wyszedł na zewnątrz, to bardziej bałbym się zabłąkanego szaleńca, niż tej pogody – dla mnie pięknej, mojej przyjaciółki, która rozumie mnie i zna na wylot. Sięga wprost do serca, gdy rozpinam na piersi kurtkę.

W domu – Sara nie śpi, babcia załamuje ręce, jakby przytrafiła się Sarze ospa. My naprawdę nie mamy większych problemów…? Gaszę światło, uchylam okno, tajemniczy powiew zagląda do pokoju. Za oknem lampa uliczna wypuszcza kłęby deszczośniegu. "Sara, mam dla ciebie wiadomość. Czekałaś na zimę, i jutro, kiedy się obudzisz, to pewnie będzie leżał śnieg". Odpowiada mi jej równy oddech.

"Kocham cię, Sara".

Istnieje chwila tylko ta, zawsze jest "teraz". Gdyby miała nie istnieć po niej następna, gdyby któreś z nas miało nie obudzić się jutro rano, to pozostaną jako ostatnie te słowa. Najważniejsze.

Choć czy komuś przydatne? Jeśli potem tylko niebyt… Kto je doceni, kto odczuje, komu dadzą cokolwiek, jeśli już nigdy nie mielibyśmy się spotkać…

Przypowieść o kamieniu

Obudziłem się pewnego popołudnia, po letniej drzemce w ogrodzie, a na moich piersiach tkwił kamień. Ciekawe… Nagrzany gorącym słońcem dawał przyjemne choć niecodzienne ciepło, bo przecież nie co dzień znajduje się kamień na piersi! Nie był wcale ciężki, położyłem na nim rękę – miał ciekawą fakturę, układał się w dłoni. Dziwna, niespodziewana przyjemność! Przekonany, że nawet dziwne rzeczy mogą mieć swoje usprawiedliwienie i miejsce w przyrodzie, nie zrzucałem go z siebie. Nadzwyczajnie było go gładzić po chropowatościach, przypominał chwile znad morza, albo odpoczynek na górskiej ścieżce. Leżeliśmy sobie on i ja, patrzyłem w obłoki, on kołysał się wraz z moim oddechem, miałem wrażenie, że mruczy z zadowolenia.

Nadeszła jesień. Kamień ostygł. Nagle okazał się zwykłym kawałkiem skały – tak niespodziewanie i szybko, że nie mogłem się temu nadziwić. Szukałem tych linii, które wiodły moje palce, tych gładkich wklęsłości… Pomyślałem – sam go ogrzeję, otulałem kurtką, obejmowałem dłońmi. Czułem, że pozostaje drętwy. "Czego ci trzeba" – pytałem go. On milczał. W końcu wstałem, ale on ciągle trzymał się mnie. "Dlaczego chcesz być ze mną? Twoim miejscem jest ziemia, tam okryje cię śnieg, a wiosną wróci do ciebie słońce." Kamień milczał uparcie. Nie chciał ani ciepła, ani rozmowy, trzymał się tylko kurczowo, nachalnie, zupełnie niezrozumiale. Coraz trudniej było mi złapać oddech.

Odciąłem go dzisiaj zardzewiałą piłą do szczepienia drzewek. Znalazłem ją w kącie komórki, nie była używana od czasów kiedy żył dziadek. Pozostały rdzawe plamy, które zatarłem rękawem.

Nadawać i tworzyć

Ostatni tydzień. Odbijanie się od dna zmęczenia. W różnych wariantach. Sen na siedząco, fale gorąca, uczucie podobne do tracenia przytomności. Nigdy nie zdarza się podczas pracy, ale w chwilach odprężenia.

Tydzień minął od rozmowy z Waldkiem. Dwie jego myśli, które zarezonowały z moimi, przez tych kilka dni ciągle słyszę w mojej głowie. "Człowiek żyje po to, aby nadawać sens każdemu dniu, wydarzeniu, gestowi". "Największym sensem jest tworzenie więzi" (między ludźmi oczywiście).

To szczęśliwe, bo to podsumowanie moich ostatnich poszukiwań.

W przeddzień 1 listopada

Dziś miał być koszmarnie trudny wyjazd z Krakowa, a nie był. Policjanci na akcji "Znicz" wcale nie łapali przy cmentarzu tylko zupełnie gdzie indziej, a kierowcy klęli przez CB radio na pewną kobietę, która jechała, co niesłychane, zgodnie z przepisami, czyli 50 kilometrów na godzinę, powodując za sobą korek. Ponieważ z roku na rok coraz mniej odcinków drogi z linią przerywaną, a po trasie krąży coraz więcej zakamuflowanych wozów policyjnych, nieliczni przepisowi kierowcy stają się czarnymi owcami polskiej zapaści drogowej, niosąc na sobie, niczym kozły Azazela, wszystkie przekleństwa kolegów szoferów.

Na polach zmierzch już o czwartej po południu. Na polach drogowcy rozstawiają już płotki przeciwśniegowe. Na polach już pięćdziesiąt, sto metrów od drogi absurdem staje się samochodowe, obserwowane z boku szaleństwo. Czasem wydaje mi się nieporozmieniem wiara, że w ogóle jakiś sens ma wyprodukowanie za ogromne pieniądze tych metalowo-plastikowych skomputeryzowanych zabawek i puszczenie ich w ruch na drodze, która kosztowała jeszcze więcej niż one same.

Teraz, w nocy, wreszcie cisza, w przeddzień święta zmarłych. Oddechy reszty rodziny wśród stuku klawiatury tego jednego, któremu żal przespać godzinę życia. Obudzimy się jutro i wyglądniemy przez okno – chodniki i rowy będą jak obsypane – samochodami. Mieszkamy przecież przy cmentarzu.