Wycinek raju

Wczoraj zaczęło się od tego, że Ioana zapragnęła przeczytać fajną książkę. "Mistrz i Małgorzata" – wpadło jej do głowy, zresztą mnie też – kilka dni wcześniej. Gdzieś ta książka była, przeszukawszy domowe półki zaczałem wybierać się na strych. Ignorując prośbę mojej dziewczyny, żeby się przebrać (byłem w jasnym ubraniu – przecież będę tylko chwilę), skłoniwszy głowę pod najniższą krokwią, wkroczyłem w królestwo naszej domowej przeszłości. Za latarkę służyła mi lampka w telefonie komórkowym, zresztą jakoś nie zapaliłem strychowej żarówki, nie wiem dlaczego.

Kartony z książkami okazały się bardzo ciekawe. Od razu cofnąłem się w przeszłość – tak z 15 lat. Tata czytał dużo marynistyki. Jąłem oddzielać książki dla dzieci, które wkrótce będą dla Sary, od klasyki polskiej – Żeromski, Kraszewski, Norwid. Przechodząc od kartonu do kartonu natrafiłem na kasety magnetofonowe. O jej, to moje natchnienia z przeszłości. Pomagały przetrwać studenckie czasy, gdy wstawałem zimą w ciemnościach, i wracałem w ciemnościach wieczorem na stancję. Czasy strasznej harówki, której próbowałem podołać. Do dziś nie do końca rozumiem tamte czasy. Ich ukoronowaniem, i jednocześnie szczytem stresu, było zakochanie się w mojej przyszłej żonie, z którą mogłem się zobaczyć średnio raz na trzy-cztery miesiące.

Znalazłem jeden z utworów – Varius Manx, z tekstem Anity Lipnickiej, który kończy się słowami:


One day I’ll be the star
I won’t be said no more
One day I’ll stop to cry
And all my dreams will be gone !!!

Fajny utwór, konsekwentnie i zgrabnie zaaranżowany – tak go słyszę i dzisiaj – z ogromnym ładunkiem emocji, co na mnie zawsze unosiło na skrzydłach. Może za mało urozmaicenia w liniach melodycznych instrumentów. A słowa – mówią o tak naprawdę o raju – chwili, w której nie będziemy smutni, spełnimy marzenia, wreszcie będzie idealnie.

Dziś wiem, że to nie może się stać w ciągu tego życia. A to dlatego, że osiaganie kolejnych "rajów" zdradza, że nie są one idealne – same w sobie. Być może raj można zatrzymać choć trochę w nas, kiedy już się dostatecznie wiele rozumie i umie z życia. Raj to stan, który trzeba ciągle chronić – nie tylko przed przeciwnościami pochodzącymi z zewnątrz, ale nawet od nas samych. Raj jest możliwy i teraz, ale utrzymuje się go sporą pracą, samozaparciem, zaprzeczeniem egoizmu. Raj znakomicie opisany w ewangeliach i listach apostołów. To jest właśnie ta linia, nazywa się tam "Królestwem Bożym". Może to brzmi nieco anachronicznie w dzisiejszych czasach, można to zastąpić innym określeniem, ale to nie zmienia faktu, że tam jest klucz do tego, o czym większość ludzi marzy.

Marzenia o tym, by wreszcie było dobrze. Ale nigdy nie będzie dobrze samo z siebie. Poczucie, że "jest dobrze" wypływa ze świadomego dokonania oceny sytuacji i swierdzenia – że jest dobrze – pomimo przeciwności. One nigdy nie znikną.

Być może istnienie ludzkości nie ma ogólnego sensu – jest możliwe, że umrzemy i to będzie dla nas koniec wszystkiego. Ale wtedy poszukiwanie raju, tak obecne w konstrukcji człowieka, nie ma większego sensu, jest wybrykiem nie wiadomo kogo lub czego. Jeśli istnienie ludzi, wraz z ich chęcia doskonalenia się, zbierania doświadczenia, ma mieć choć mały sens, to nie może się ono skończyć wraz ze śmiercią.

Na koniec – mały wycinek raju, który zgodził się zostać sfotografowany dzisiaj 🙂


Wieczorna dawka

Wieczorna dawka insuliny. Nakręcając tłoczek i szukając na biodrze wolnego do wkłucia miejsca, przypominam sobie dzisiejszy dzień. Oddechy liści, okalających nasz dom, podwórko. Drzewa jak parasolami nakryły nas. Pomiędzy domem a stodołą, która kiedyś nią była, dziś – zmieniona na garaże – postawiłem mój stary rower. Ma dwadzieścia lat. Z niepewnością co z nim robić, odrzucałem części, które od dawna nie spełniały swojej funkcji. Po zakupie kilku nowych elementów – odżył. Żwawy, szosowy, lekko toczy się po asfalcie. Ma swój charakter, swoją werwę.

Niebo, wieczorem, pełne było płynących chmurzych rzek. Pod nim, jak pod kloszem, przejechałem przez bramę cmentarza, naszego odwiecznego, zdawałoby się, sąsiada.

Jednym oddechem – przez następną bramę, przez osiedle. Na miasto, na rynek. Oddech tu, oddech za następnym rogiem. Rower frunie moim oddechem, chętny poddaje się wieczornemu szaleństwu. Na Osiedlu Trzydziestolecia dziecięce ubrania rozwieszone między blokami. Muszę tu wrócić, sfotografować w zachodzącym słońcu. Dziś już za późno…

Wyskakuję na asflalt. Tą warszawską trasą ciągną dalekie podróże – ludzie zamknięci w autach. Ja tu tylko na chwilę, zaraz skręcam. Oddech przydrożnych łąk, ciężar górki, puls w skroniach. Oddech – nikłym obłokiem z ust. Wieczór.

Nie kupujcie tanich laptopów

Dwa dni w poprzednim tygodniu to zmaganie się z laptopem. Najpierw pękła jedna drobna igiełka spośród ośmiu – tych, które łączą mnie z siecią. I sieć przestała działać – żadnego internetu, poczty, wymiany danych z sąsiednimi komputerami. Bez tego dziś pracować się nie da. Dwa dni później – pękniety kabel od zasilacza. Zasilacz okazał się nierozbieralny, więc musiałem siłą rozbierać kolejne warstwy. Po złożeniu – najprościej owinąć taśmą izolacyjną. Byle działał. Nie kupujcie tani notebooków…

Sara – to jest dla mnie inny świat. Kupiłem siodełko na rower i teraz podbijamy place zabaw w moim małym miasteczku. Ale rozczula mnie kiedy czasem mówi, że chce iść "na nóżkach" – nie chce jechać. Coś w niej jest takiego, co sprawia, że sama czegoś chce, i to wcale nie takiego, co ułatwia jej życie.

Dzisiaj spotkałem ją w pokoju, po chwili dziwnej ciszy. Wszedłem i rzutem oka zorientowałem się, że pufa pod oknem jest przewrócona, a Sara wyciąga spod parapetu, z podłogi, plastikową doniczkę z kwiatkiem. Nietrudno się domyśleć, co się stało. "Sara, co robisz?" – pytam. "Kwiatuszki. Noszę". Patrzę – pod oknem rozsypana ziemia. Czy niespełna dwuletnie dziecko może już tuszować swoje błędy? Nie wiem… ale brzmi to właśnie tak…

Dziecko, drugi człowiek – to najdziwniejsza-najpiękniejsza zagadka. Chociaż to ja ją uczę wielu rzeczy, ja ją kształtuję, ale ja jej nie znam jednocześnie. Jest kimś odrębnym, do wnętrza kogo nigdy nie sięgnę w całości. Ona jest obok mnie, powstała ze mnie, ale ma swój świat… Zagadka.

Niech dobre duchy

Niech wszystkie dobre duchy czuwają nad Tobą… Niech ześlą Ci piękne sny, baśń, która zdarza się w życiu – niezależnie od nas, nie w nagrodę, niezasłużenie. Niech natchną Cię uczuciem święta, z okazji nowych dziś promyków słońca, kumulusów pędzących przez zimne niebo, oddechu dalekich pól. Twarzy przyjaznych ludzi, którym zależy – jak w pięknym, amerykańskim zwrocie "who care". Zależy na każdym człowieku, nad którym pochylamy twarz. Nie liczą się księgowe obliczenia, termin dostawy, cena za sztukę czy rabat. Liczy się ten człowiek, z którym właśnie przyszło nam załatwić jakąś sprawę. Jakakolwiek by ona nie była – jest drugorzędna. Jeśli tylko można spojrzeć na człowieka z drugiej strony biurka, i zobaczyć w nim podobnego towarzysza niedoli-doli, jak nasza, to właśnie o to chodzi.

Mój przyjaciel – miał załatwić sprawę w urzędzie – poprosić urzędniczkę o pieczątkę. Urzędniczka "nie miała obowiązku"….  Wiecie… wszystko jasne – mnóstwo problemów – złe pismo – trzeba poprawić – nie da sie – tu niedobrze… Wtedy jego wzrok padł na niezwykły kwiat na parapecie… "Co to za roślina…?" Kobieta może rok a może dłużej czekała na to pytanie… Chyba tak… na pewno tak… Zniknęły problemy z pismem, pieczątka przestała być przeszodą, "obowiązek" stał się przyjemnością… Ktoś dostrzegł w niej człowieka…

W marzeniach mam taki sen – przychodzi pewien dzień, i ludzie dostrzegają bezsens 90% rzeczy, którymi się zajmują. Bezsens zmagań z bzdurami, ograniczeniami, biurokracją… Jeden wyciąga do drugiego rękę i mówi – zrobię ci to, dlaczego nie, fajnie, świetnie…

Niech wszystkie dobre duchy dadzą Ci taki sen… Zasługujesz na niego, znam Twoje serce, Twoje zmartwienia, małe-wielkie strachy. Zasługujesz – przynajmniej na taki sen.

A ponieważ żyjemy na najdziwniejszym ze światów, nie mogę Ci obiecać, że się nie spełni…

Nokaut

Idziesz czasem do teatru, albo na spotkanie, albo w góry – i spodziewasz się, że będzie fajnie. Jesteś na to przygotowany, ba, nawet czujesz zawód, gdy twój zachwyt nie osiągnie spodziewanych szczytów. Ale dziś oglądałem małe programy sceniczne przygotowane przez wychowanków szkół i ośrodków dla niepełnosprawnych. Podczas jednego z nich niedosłyszące dzieciaki, obrane w czerń, mając na sobie białe rękawiczki, w świetle ultrafioletowych świetlówek tańczyły – w rytm świetnie dobranej muzyki. Niedosłyszący… w rytm muzyki…? Tak, nie pytajcie mnie jak to możliwe. Program – świetnie przygotowany przez choreografa, ale nie chodzi o techniczną stronę. Po prostu mnie powalił, rozłożył. Nokaut. Dźwięk, ruch, dzieci, muzyka, same dłonie tańczące w ciemności, dziewczyny w sukienkach w kształcie róży, ciepłe światła, chłopiec z papierową piłką ze światełkiem w środku – zanim zdążyłem o czymkolwiek pomyśleć, łzy stanęły mi w oczach. To jakby dostać prawym prostym bezpośrednio między oczy – byłem bezradny. Tak idealnie zagrało to coś, czego od dawna nie doświadczyłem patrząc na nasze sztuki w teatrze.

Nie mam przy sobie zdjęć, może jutro dodam.

StLe…

Choroby ciąg dalszy. Dziś wieczorem musiałem zrealizować spektakl. Tylko ciało opornie reagowało na tę konieczność, wzrok relacjonował dziwnie czasem przesywający się obraz świata, poprosiłem tatę, żeby pojechał ze mną. Przynajmniej zobaczył przedstawienie.

Po powrocie poczułem się na chwilę lepiej, jąłem przeszukiwać biblioteczkę u rodziców w poszukiwaniu reszty kolekcji powieści Lema. Natrafiłem wreszcie, przy telewizorze, na najwyższej półce, całą baterię fantastyki. Były wśród nich "Dzienniki gwiazdowe". Otworzyłem okładkę, na stronie tytułowej – niewyraźne, staroświecko postawione litery – StLe… "M" nikło gdzieś w zawijasie skręcającym w dół. Na dolnym brzegu strony widniała moja adnotacja – 1992-05-27 AGH. Pamiętam, byłem wtedy na spotkaniu… Już na korytarzu, jako prawie ostatni, z bezgłośnym "proszę" podałem ją starszemu już, ale nie tak szczupłemu jak na ostatnich zdjęciach, pisarzowi. Maznął długopisem. Próbowałem się zachowywać naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Ale właśnie to pierwsze było moją naturą, nie pozwalając osiągnąć tego drugiego. Odchodząc, na zgięciu korytarza, spojrzałem za siebie raz… Pamiętam, że on też wtedy na mnie popatrzył. Próbuję sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądałem i jak on mógł na mnie spojrzeć, jakby miało to mieć jakieś szczególne znaczenie, jakąś refleksję. Dziś, po piętnastu prawie latach, mogę myśleć albo o tamtej mojej naiwności, albo poczciwości i nieśmiałości, albo o wszystkim naraz. Może… poczciwość…? Podobna do tej, o której pisał w "Opowiadaniach o pilocie Pirxie"…? Podobna poczciwość siedziała w Lemie, to jasne. Tak świetnie opisał jej skutki.

Zresztą Lem w większość swoich postaci wkładał samego siebie. Gdy próbował naśladować prostackość np. policjantów w "Śledztwie", nie za bardzo mu to wychodziło. Jego postacie, choć tak szczegółowo kreślone, zawierają ciągle podobne rysy osobowości i podobne postrzeganie świata – uważne, szczegółowe, analityczne, marzycielskie.

Zawdzięczam…

Od czasu do czasu uświadamiam sobie, jak wiele nauczyłem się od ludzi, których spotkałem na dłużej, z którymi pracowałem. Właśnie przed chwilą myślałem o tym, myjąc naczynia po wizycie gości. To szczególni goście, w sąsiedztwie ich domu zobaczyłem po raz pierwszy Ioanę. Było to chyba z tysiąc kilometrów stąd, za dwoma granicami, na południowy wschód.

Czego się nauczyłem – widzę patrząc na mojego tatę. Jesteśmy tak podobni do siebie pod względem osobowości, ale różnimy się oczywiście. Wczoraj spędziliśmy całą dobę razem, wyrywając się w niedzielę po południu na górę Żar; na oświetlonym stoku narciarskim, a następnego dnia – na osławionej "golgocie" w Szczyrku. To ciekawe, że nastolatek odrywa się od swoich rodziców, aby później powrócić i popatrzeć na nich z nowej perspektywy.

Na Mołdawię trafiłem z moim przyjacielem, którego osobowość wpłynęła na mnie. Dzisiaj dostrzegam u siebie jego sposób myślenia, rozwiązywania problemów. Wziąłem od niego trochę beztroski i lekkiego podejścia do sytuacji kryzysowych, tego "powstrzymania się" na chwilę, gdy nie do końca wiadomo, co zrobić.

Przypominam sobie jeszcze kilku ludzi, od których, jak podglądacz, wprost złodziej, przejąłem niezłe pomysły na życie. Zabawne, że niektórzy z nich nigdy by tego nie przypuszczali, wyśmialiby mnie wprost gdyby się dowiedzieli, że brałem z nich wzór.

Ludzie są wspaniałą inspiracją. Nieodgadnieni do końca, ciągle się zmieniający, nieznani nawet samym sobie. Kiedy ja poznaję ich, oni też poznają samych siebie. Czasem wydaje się, że może to trwać bez końca.

Tam czas nie istniał

Wracam z pracy, mam przed sobą 50 minut drogi w ciemności. Jakimś przypadkiem odtwarzacz w samochodzie przeskakuje na "Children’s song". Chick Corea. Z płyty z 1972 roku. To rok w którym ujrzałem światło dzienne.

Słucham tego nagrania, jednego z moich ulubionych, i czuję to. Moje dzieciństwo. Widzę topniejący pod moimi małymi butkami śnieg, z którego woda rzeźbi w nim kaniony na naszym nierównym, ziemistym podwórku. Czuję zapach tego śniegu, widzę odbijające się w kryształkach śniegolodu słońce… Podwórko pokryte małymi kanionami, ja wśród nich, na nich, bez pośpiechu, bez tego, co za moment, za chwilę, za godzinę. Przyszłość nie istniała, bo nie zdawałem sobie z niej sprawy. Podobnie jak przeszłość. Jasne, jaskrawe w słońcu mury domu, mróżę oczy. Tam czas nie istniał. A Chick o tym wiedział…

Ten czas już nie wróci, wydaje się rajem. Wiem wiem, to cecha ludzkiej pamięci. Żyć tym, co teraz, to najszczęśliwsze podobno. I teraz mam obok siebie, a w zasadzie w sobie raj, choć inny, ale ciągle teraźniejszy. Tylko o nim nie zapomnieć… Byle nie zatracać się w przeszłości ani walczyć o przyszłość. Jeśli odpowiednio przeżywasz teraźniejszość, nie musisz martwić się o przyszłość… Przytul bliską Ci osobę, wyłącz komputer, telewizor. Popatrz za okno, nawet jeśli masz tam kolejny blok. Ale ludzie się krzątają, może w kuchni, może czytają książkę w pokoju, może z przyjacielem. Rzeczywistość będzie i tak ciekawsza od tego, co zaserwują Ci w TV. Trudno uwierzyć…? Mnie też często trudno. Staje się jasne gdy wyłączą prąd…

Ale i tamten dawny raj mam obok siebie – prawie, że namacalny, a na pewno rzeczywisty. W głowie mojej córki, w jej szczęściu i uśmiechu, lęku przed nieznanym, ciekawości zaprogramowanej i pchającej naprzód. W jej płaczu, jej dramatach, wykrzywiających twarz w podkówkę. Mnie wydają się nieważne… A czy moje – są ważne…?

One wszystkie to nic. To po prostu raj.

Ach, a jednak jakże jej zazdroszczę czasem. Niemądrze…

Być tam, gdzie chcę, chcieć być gdzie jestem


Samotność – nie znam się na niej. Jestem samotny – to znaczy bez Ioany i Sary – od kilku dni. Jak dotąd nie miałem ochoty chodzić na noc do naszej sypialni – wydawała mi się jak na antypodach, i pusta. Teraz zaczyna odtwarzać w niej własny świat. Z kilkoma pozycjami do czytania. Bo nic tak dobrze nie usypia, jak kawałek tekstu… jedno zdanie. Tylko tyle, by przenieść się w inny świat… Najlepiej – historyczny…

Czyż to nie fascynujące, że my, ludzie XX i XXI wieku chcemy zgłębiać tak dokładnie historię… Chyba żadnej cywilizacji żyjącej przed nami na tym nie zależało. Zaś nasz wiek, dość w osiąnięcia ducha – muzyka, malarstwo, rzeźba – są nikłe w porównaniu do osiągnięć poprzednich okresów w sztuce. Nasza specjalność to powielanie, gromadzenie. Odkrywanie również, ale w dziedzinach technicznych i naukowych, jakbyśmy nadganiali w sferze materialnej dystans, który w dziedzinie ducha zakreślili Bach, Michał Anioł czy Szekspir. Np. współczesny muzyk skończywszy szkołę powinien umieć wykonać dzieła napisane od renesansu do muzyki współczesnej, bazując na studiach materiałów historycznych. Od żadnego muzyka w historii nie wymagano takich umiejętności.

Ale wracając do sypialni… – wystarczą dwa zdania o Aleksandrze Wielkim, żebym myślą oderwał się od trosk codziennych i zapadł w błogi sen. To chęć bycia gdzieś indziej, niż miejsce dobrze znane, chęć przemierzania nowych przestrzeni, połykania nieznanych miejsc, chęć czynienia ich oswojonymi, odciśnięcia mentalnego śladu – będącego tylko w mojej głowie.

Pamięć o jaśminie, pod którym, z kawałków strzaskanych szklanych płytek, budowaliśmy nasze małe domy i garaże. Używając zmoczonego wodą piasku. Jaśmin był naszym miastem, pachnącym białymi kwiatami, odurzając nas bezlitośnie również wtedy, kiedy należało iść jeszcze do szkoły.

Jestem sam w sypialni, przypominam sobie lata samotności, innego wglądu w siebie, większego oderwania od ziemi, częstszego tworzenia. Proces przechodzenia od siebie na zewnątrz jeszcze będzie trwać…

Moja córka w mroku

Osobowość mojej córki tworzy się gdzieś tam, gdzie nikt nie ma dostępu, a tym bardziej ona sama. Za piętnaście lat nie będzie pamiętać tego, co dzieje się teraz, choć z pewnością pozostanie w niej tak wiele – z nieokreślonych, nieopisywalnych wrażeń.

Wydaje się, że mamy z nią kontakt, że się rozumiemy, choć w najprostszych odruchach. A jednak… skoro ona za kilka lat nie będzie pamiętać o tym, co teraz, nie będzie wiedzieć, , to czy ten kontakt naprawdę istnieje? Czy moja córka już jest, to znaczy – czy istnieje – nie w znaczniu działania narządów wewnętrznych, ale czy jest zdolna sama to istnienie potwierdzić – zgodnie z sednem ludzkiego istnienia?

Powiedziałbym, że nie, ale powiem, że nie wiem, chyląc głowę i będąc konsekwentnym względem tego, co uważam za tajemnicę.

To, co dzieje się wewnątrz jej psychiki pozostaje dla wszystkich tajemnicą. Pozostanie nawet dla niej samej. To my, dorośli, patrząc na ukochane dzieci, przypominamy sobie nieco z naszej owianej tajemnicą przeszłości. Nasz początek tonie w naszej niepamięci, czyli w świadomościowym niebycie, ożywionym tylko dzięki wierze w opowiadania bliskich. Wyłaniamy się z nicości, rzeźbieni przez wewnętrzny mechanizm i zewnętrzne środowisko. Nasza swiadomość, podobnie jak dziecka, jest zakryta, nawet jeśli dzięki dziecku możemy odkryć jej nieco szerszego rąbka.

Mrok, mrok. Niezbadane. Tak kuszące, pociągające, wręcz irytujące współczesnego człowieka, który przyzwyczaił się już do tego, że wszystko chce posiąść, oświetlić bezcieniowym światłem, nie pozostawiającym nic domysłom, wyobraźni, wierze.

A jednak – moja córka jest w mroku niepoznania, w jakim i ja byłem, z jakiego nic nie pamiętam. A przecież tamte chwile ukształtowały mnie – te zapachy lata, topniejącego śniegu, schnącej po zimie ziemi. Ale miałem wtedy może 4-5 lat. A co wcześniej – nie pamiętam… nie pamiętam!! Dlaczego! Moje najpiękniejsze dzieciństwo.