Osiągnięcia (chwalę się, uwaga)

Były rzeczy ostatnio. Nawet sporo. Może zacznę od Historii ulicznej miłości, która zdarzyła się, jak to miłość, zupełnie niespodziewanie. Pracując w teatrze, spędzając sporo czasu na próbach, pewnego dnia wyszło zadziwiająco jasne i ciepłe słońce. Wsiadłem na rower i pojechałem, gdzie mnie oczy poniosą. Poniosły mnie, z ulicy Sarego, w kierunku Wawelu, aż trafiłem na Koletek. Tam, po jednej stronie, romantyczna, intymna i pełna bólu historia – po prostu wystawa fotografii! A po drugiej stronie – właśnie widoki, które zobaczycie klikając na link.

 

Kolejna historia – z domu spokojnej starości – Ostatni dom

 

A teraz o czymś zupełnie innym – zrobiłem zdjęcie reklamowe spektaklu

 

I jeszcze o czymś zupełnie innym – znalazłem się na afiszu nowego przestawienia mojego macierzystego teatru, jako człowiek, który dokonał opracowania muzycznego. Dowód tego znajdziecie pod tym adresem.

To byłoby na tyle. Teraz powstają pytania, co robić dalej – co robić, poza tym, co robić muszę, czyli spełniać zwykłe, codzienne obowiązki, w pracy, domu itd. Bo chyba byłoby dobrze, gdyby nie robić tylko tego, co się musi. Jeśli to oczywiście możliwe. W moim przypadku to wydaje się możliwe, przynajmniej na razie…

Depresja postpremierowa

Piszę i tu cieszę się, że mogę pisać to, co mi się chce i jak chcę. Nie tak jak na blogu na tokfm, gdzie już załapałem, jakie powinny być teksty, żeby się wpisać w tamten portal. I nie tak jak na patrz, gdzie też powinienem pisać z głową i sensem.

Trzeba przyjąć to za atut, że nie przeskoczę sam siebie. Skoro nie jestem specem od polszczyzny, to nie ma się co silić, że jestem. Skoro wiem tyle, ile wiem, i jestem jaki jestem, to taki jestem. A niech tam ktoś narzeka, że blogi to śmietnisko XXI wieku, podobnie jak ktoś inny narzeka, że dziś świat jest „zarzygany fotografiami”. Słyszę czasem to ubolewanie, widzę kiwanie głową, ba, nawet sam ubolewam i kiwam, bo to łatwo mi przychodzi. Wszystko jedno! Nie obchodzi mnie to – czy mi łatwo przychodzi, czy trudno, czy jestem oryginalny i twórczy, czy tylko oryginalny, albo nawet i nieoryginalny.

Jaka to wolność!

No więc o co mi chodzi? Chyba o to, że przejąłem się tą premierą, a teraz jest już po premierze i koledzy poszli odreagować, a ja nie. I mam poczucie, że coś się skończyło i już nie wróci. A mam je pewnie dlatego, że po prostu dawno już tak przy premierze nie siedziałem i nie wczułem się, choć sam pewnie bym temu zaprzeczył. Bo czy ta premiera była inna, lepsza od poprzednich? A kto to wie? Krytyk nie wie niczego, musi tylko wyrobić wierszówkę, więc coś tam spłodzi. Widzowie dzielą się na dwie grupy, a zresztą obie, bez względu na to, co twierdzą, są do siebie podobne, więc szkoda więcej o nich pisać. A aktor – co on wie o samej premierze, skoro harował na niej, stawał na głowie, na jednej ręce i w ogóle wychodził z siebie, bo to premiera, i inaczej nie wypada…

Patrząc więc na ludzi, którzy dziś na scenie odwalili kawał świetnej harówki, a potem siedzą zmęczeni, zastanawiam się, po co to wszystko – te dochodzenia, analizy każdego grymasu, najmniejszego paluszka i czy skinął we właściwą stronę; dyskusje, niekończące się próby setek wariantów – sytuacji, światła, intonacji, skrzeków z głośnika – prawego, lewego albo tylnego… Czy ktoś, kto siedzi na widowni, ma o tym pojęcie, albo raczej, czy to pojęcie do czegoś byłoby mu potrzebne. Czy to jak kromka chleba, o którego pieczeniu nie wiemy nic; co najwyżej, jak nam nie podchodzi, do dajemy wróblom albo po prostu ładujemy do kosza; i kupujemy zaraz inny.

No i to było do przewidzenia

Biedna pani doktor nie była pewna, co ze mną zrobić. „Proszę sprawdzić wszystko do końca, jak się da najlepiej” powiedziałem jej. Więc zaproponowała mi, żebym przyszedł jutro o 14:00 na ponowne osłuchanie. „To będzie taka różnica między tym, co dzisiaj, a tym co jutro?” – spytałem. „Tak, jeśli ma pan zapalenie” – odparła.

No ale jak mam przyjść jutro o 14, skoro to środek dnia mojej pracy, 40 kilometrów stąd. Na propozycję trzech dni zwolnienia lekarskiego już prawie się zgodziłem, jednak wczas przypomniałem sobie, że jutro rano przecież muszę zrealizować spektakl. Stanęło więc na tym, że zobaczymy, co będzie. Wynik prześwietlenia mam odebrać pojutrze.

Skoro więc nie ma się z czego cieszyć, to i problem z nadmiernym odczuwaniem radości sam się rozwiązał. Zresztą wiadomo było, że tak się to skończy, bo już z dawien dawna mawiali rodzice: po śmiechu następuje płacz. Płakać raczej nie będę, jest jednak nadzieja, że smutek naprawia serce, a może i płuca, jeśli okaże się to konieczne…

Tonę w bzdurkach

Ilość rzeczy, którymi się otaczam, jest… przerażająca. Uświadamiam sobie to dopiero w czasie drobnych przenosin, np. biurka, czy zmiany szafki z pólkami. Odkrywam wtedy ilość rzeczy, które zatrzymałem, bo się przydadzą w przyszłości. Sprawy, którymi kiedyś się zajmowałem, po których pozostał ślad – trzeba je układać, archiwizować, ale przedtem – segregować, podejmować decyzję – żegnać się z nimi, czy nie, i tak dalej. Czas, gdy pisałem opowiadania dla magazynu już minął, ale numery leżą u mnie na półce – ładnie wydane, z dobrą oprawą graficzną, co tylko podnosi wartość moich tam tekstów. Wyrzucenie ich byłoby nierozsądne. Lecz przechowywanie – wymaga zaplanowania, wykonania, czyli wymiernej pracy, czyli czasu.

Oddzielna kwestia to przechowywanie dokumentów – faktur, umów, zaświadczeń… Było już tak w przeszłości, że dzięki domowemu archiwum nie musieliśmy płacić ponownie kilku tysięcy złotych. Dokumenty układamy w kolejno numerowanych segregatorach.

Pudełka po zakupionym sprzęcie, który jest jeszcze na gwarancji – mają swoje miejsce. Wiele gwarancji sprzętu komputerowego jest uzależnionych od posiadania oryginalnego pudełka.

Drobne „pomoce domowe” – wsporniczki, podpórki, podstawki, wałeczki do usuwania czegoś tam z ubrań, różne pasty do butów, coś tam i coś tam jeszcze… Ba, nie wspomnę o lekarstwach na wszelkiego rodzaju dolegliwości – ilość flaszeczek, tubeczek, plasterków, blistków (czy jak się to nazywa)…. A wyżywienie? A gdzie tam czasy, kiedy podczas śniadania kładło się na suchy chleb kawałek kiełbasy szynkowej i zapijało herbatą, i to wszystko. Teraz musi ono być urozmaicone.

Zwykłe wyjście z domu, jutro, do pracy, będzie przebiegać w szalonym tempie, bo…. przecież nie ubiorę przypadkowej koszuli do ciemnogranatowych spodni. Wiem, nie jestem kobietą i daleko mi do kobiecych dylematów odzieżowych, nie będę konkurował na tym polu. Lecz ilość pozostałych rzeczy jest ogromna i przerażająca – o których trzeba pamiętać, a które wcale nawet nie są kluczowe dla istnienia i przeżycia w gospodarce współczesnej; ale na które się godzę, żeby nie odstawać od innych wokół mnie, albo z przyzwyczajenia, albo z bezmyślnej zasady, którą sam dla siebie ustanowiłem i nie mogę się uwolnić, nie chcę.

Miłosierdzie bywa bezwzględne

Przeszedłeś już jakąś drogę, i po prostu wiesz. Wiesz, bo widzisz, jak to funkcjonuje, jaki jest mechanizm. I trafiasz na ludzi, którzy są dwie mile wcześniej niż Ty, i nic na to nie poradzisz. Nie dogadasz się z nimi, nie pokażesz im, na czym polega sprawa. Jedyne co możesz, to po prostu odpuścić.

Jest pewien rodzaj bezwzględności, który okazuje się miłosierdziem. Janusz, wspominam Ciebie (czasem twoje myśli – bardzo) i to, jak powiedziałeś mi kiedyś: „już nie lituję się nad młodymi dziewczynami, które przychodzą do mnie i mówią, że chcą śpiewać; robię im przesłuchanie i jeśli trzeba, mówię wprost: lepiej, jeśli będziesz sprzedawać marchewkę”. 

Oby znalazł się dobry Anioł, który by potrafi mi to w czas powiedzieć.

Akcja w Michałowicach

W środę wracałem do domu po godzinie 22. Na drodze powstał korek i wkrótce okazało się, że to z powodu wypadku drogowego. Dwa auta zderzyły się na lekkim zakręcie, prawie czołowo. W każdym z aut najbardziej zmiażdżona była ta przednia część pojazdu, po której siedzi kierowca.



Kobieta z Lanosa wyszła o własnych siłach, ale kierowca czerwonego Golfa nie był w stanie tego zrobić. Siedział, przytomny, i czekał na przyjazd pomocy. Ludzie zebrali się wokół. Gdy przyjechali strażacy spodziewałem się, że wystarczy usunąć drzwi, aby kierowca wysiadł. Było to naiwne myślenie. Po wyjęciu drzwi strażacy otoczyli samochód w liczbie ośmiu, praktycznie z każdej strony, jeden z nich sięgnął pod maskę, inny wszedł pod samochód. Domyśliłem się, że uwięzione zostały nogi kierowcy i teraz próbują je wyciągnąć nie zwiększając obrażeń. 

wypadek drogowy

Na koniec zdjęcie, które ukazuje brutalną prawdę. Kierowca podczas zderzenia owinął się wokół kierownicy. Siła uderzenia była tak duża, że wygięła kierownicę, a kolumna z pewnością wbiła mu się w pierś. Samochód nie posiadał poduszki powietrznej. Jak wielka musiała zadziałać tam siła…? Na szczęście kierowcy przeżyli. Więcej zdjęć znajdziecie tutaj.

kierownica po wypadku

Małe poprawki

Właśnie przed chwilą, sprzątając po śniadaniu (żona zabrała dzieci do szkoły i przedszkola), zdałem sobie sprawę, że koniec ostatniego wpisu może nie był zbyt wyrazisty. Czy ktoś zrozumiał, że bohater przekształcił się, mówiąc prościej – umarł, a dokładniej – unicestwił sam siebie (jak to się mówi: popełnił samobójstwo), by stać się nieśmiertelnym i pisać w nieskończoność? Stojąc nad zlewem wytarłem mokre ręce, komputer jest zawsze gotowy, cztery sekundy budzi się ze stanu uśpienia. Zmodyfikowałem nieco koniec, teraz na pewno jest lepiej.

Dziwię się i wściekam jednocześnie (jak to ja)

Dzieci uczą się jeździć na nartach.

Nie mogę wyjść z podziwu, jak dorośli czasem próbują je wyręczyć w przezwyciężaniu trudności. Zanim dzieciak choć spróbuje założyć narciarskie buty, to już ma założone, zanim się zorientuje, już ma przypięte narty, jak się potknie, to zanim kiwnie palcem – już go ktoś podnosi. I ten ciągły słowotok dorosłego, instruujący – co trzeba robić. Przysięgam, że nasze dzieci to czasem rzeczywiste anioły o cierpliwości anielskiej. Bo dorosły to już dawno by warknął jakieś paskudne słowo i odwrócił się na pięcie.

Pamiętam, jak na placu zabaw zobaczyłem matkę z córką. Chciałbym bardzo to opisać, ale jak to opisać….! Matka mówiła bez przerwy – jeśli piszę bez przerwy, to tak było. Może niektórzy z Was zetknęli się z psychiatrią, występuję tam takie zaburzenie – słowotok – w którym chory nie przestaje mówić. Jestem przekonany, że ta matka wymagała terapii…. W każdym zdaniu – albo polecenie dla dziecka, albo napomnienie, albo pytanie. Po pytaniu następowało przynaglenie do odpowiedzi, jeśli odpowiedź chybiała oczekiwaniom, następowało napomnienie, a potem ponowne pytanie, i przekonywanie, i pytanie, i napomnienie, i instrukcja, i pytanie…. i tak w kółko.

Może w następnym „Ćwiczeniu z pisania o niczym” spróbuję….

O robocie i sypialni

Żona, ech, jak to brzmi…. groźnie(?). Spróbujmy łagodniej – dziewczyna. Może należałoby napisać potocznie „jego dziewczyna”, ale raz, że to takie potoczne, a dwa, sugeruje relację własności. I znów, gdyby uściślić, że „może ona taka wcale nie jego”, to w potocznym znaczeniu sugerowałoby to pewne niewłaściwe rzeczy, co najmniej niepewność, a nie o to tym razem chodzi. Może więc jednak żona, i tyle, choć to „aż tyle”, ale jednak ciągle za mało.

Przyjmijmy więc roboczo, że jego dziewczyna, usypiając, potrzebuje spokoju – w szczególności: ciszy, takiej prawdziwej, bez szurania, wzdychania, pociągania nosem. O kaszlu nie wspominając, a już na pewno, o rety, o nagle wypadającym z ręki telefonie komórkowym, którego się potem szuka w ciemności, potrącając dajmy na to pustą puszkę po piwie. Albo nie całkiem pustą puszkę po piwie, która się wskutek czego wywraca, płyn o silnym zapachu zalewa podłogę, i trzeba biec do łazienki po ścierkę, oczywiście trzeba też zapalić światło, a wtedy okazuje się, że poszukiwany telefon komórkowy spowity został pachnącą pianą, i wtedy już nie wiadomo co najpierw, czy po ścierkę, czy zająć się telefonem, czy mamrotać pokornie „przepraszam”, choć i tak to już niczego nie zmieni.

Tak więc jego dziewczyna lubi spokój, zasypiając, a jej mąż, a może jej chłopak, ustawił w sypialni biurko, bo tam jeszcze było trochę wolnego miejsca. A może też dlatego, że lubi pracować blisko łóżka, by mieć dwie przyjemności blisko siebie – i pracę, i dziewczynę, a może po to, by móc się położyć, gdy przy pracy braknie weny, albo wręcz przeciwnie – szybko podnieść, gdy w środku nocy wena powróci.

Z kolej jego dziewczyna przesiaduje całymi nocami przy komputerze, kiedy dostanie zlecenie, bo musi zdążyć do siódmej rano, żeby na ósmą iść do pracy, tej swojej drugiej pracy, która w zasadzie jest jej pierwszą pracą. Skoro więc jej chłopak lubi zasypiać w towarzystwie pracujących, a jego dziewczyna wprost przeciwnie, to zamiast walczyć z tym stanem rzeczy, można mu się poddać, a wręcz go wykorzystać. Czyli? Zamienić biurka! Dziewczyna do sypialni, a chłopak – wprost przeciwnie. Tak więc – do roboty! Ojej, ile to roboty…

czytam dalej

Kontynuuję czytanie własnego bloga – tego bloga. Zacząłem czytać od najstarszych wpisów, ale, powiedzmy sobie szczerze, dołuje mnie ich banał. Zacząłem więc czytać też od najmłodszych, no i jest lepiej. Dotarłem do tekstów, przy których mnie samemu zaczyna mocniej bić serce. Ożywiają moje uczucia.

No to przynajmniej tyle, że moje własne teksty czasem ożywiają moje uczucia. To znaczy, że i dla innych, przy odrobinie szczęścia, mogą być znośne. Albo nawet jest w nich jakaś fascynacja. Nie jestem pewien, ilu ludzi może odczuć tę fascynację. A może nie warto się nad tym zastanawiać….