Gospodynie i Gospodarze Domowi – łączcie się!

Dedykuję Ali…

Dzień zaczynam od pomiaru cukru, od niego zależy, kiedy będę mógł zjeść śniadanie. Dziś wreszcie sensowny wynik – 114, przez ostatnie kilka dni było nawet dwa razy więcej… Druga rzecz to założenie prania do pralki, pranie trwa około 2 godziny, więc mógłym powiesić przed wyjściem do pracy. Od 10 mam zmianę do dzieciaka, możemy więc przejść mycie, ubieranie i śniadanie razem. Jednocześnie próbuję dokończyć rozpakowania bagaży po przyjeździe. Ogarnięcie lodówki – które produkty za chwilę się przeterminują…? Parówki mają tendencję do psucia się jeszcze wcześniej.

Sara złapała paskudny katar, ale jest w dobrym humorze. Nie wiem kiedy siada mi na kolanach, bawi się lalkami, zaczyna mi nawet wciskać jedną w rękę – właśnie kiedy rozmawiam przez telefon.

Przy okazji mam pytanie – co zrobić w następującej sytuacji. Mam w zlewie pięciolitrowy garnek do umycia, w środku pływają jakieś grubsze farfocle. Wyjmuję z niego sztućce, nalewam więcej wody i wylewam do ubikacji. Przy wylewaniu słyszę niepokojący dźwięk i zaczynam obawiać się… Niestety tak, staranniejsze badanie kibla pozwala odkryć pogrążoną w nim łyżeczkę, której nie zauważyłem. Po jej wyciągnięciu (oszczędzam szczegółów) okazuje się, że należy ona do świątecznej zastawy, więc wyrzucenia jej chciałbym uniknąć. Macie jakąś radę co dalej…?

Z praniem – nie zdążyłem skompletować jasnych ubrań, będzie musiało zaczekać. Acha, no i trzeba przewietrzyć mieszkanie – taki szczegół…

Rozdzielenie

Sara i ja wróciliśmy do domu, zostawiając Ioanę prawie pięćset kilometrów za tylnym zderzakiem naszego samochodu. Nie mogłem zostać dłużej, muszę popchnąć sprawy w pracy, z drugiej strony trudno siedzieć na głowie nawet najlepszym przyjaciołom. Z kolei ból Ioany powrócił właśnie dzisiaj i o jej podróży nie mogło być mowy. Decyzja podjęła się więc niejako sama… Smutno trochę i głupio… Ale Ioanę będzie miał kto odwiedzać, może sama chodzić, jeść… Czekamy na rozwiązanie problemu, oby bez komplikacji…

Sara i ja jechaliśmy samochodem. Sara jest dla mnie wspaniałym towarzyszem. Rozpłakała się, kiedy na stacji benzynowej sam poszedłem zapłacić w kasie. Po długim uściśnięciu powrócił jej uśmiech. Przy wjeździe do Warszawy dopadła nas burza śnieżna, łapałem twarde grudki śniegu i podawałem dziewczynie. Trochę rozmawialiśmy, śpiewaliśmy też. Ale najwięcej obserwowała drogę, drzewa, niebo. Dostrzegła w sumie trzy samoloty, podziwiała gwiazdy.

Przypomniałem sobie jak niektórzy ludzie traktują swoje dzieci poniżej ich możliwości. Wyręczają je w czynnościach, które one są w stanie zrobić, zwracają się do nich z żenującą dziecinnością. Oczywiście, że trzeba dzieci mówić wolniej, niż do dorosłego człowieka. Prostszym językiem, pozostawiając czas na zastanowienie. Ja rozmawiając z moją niespełna trzyletnią córką mam wrażenie, że czuję jej myśli. Zbuduję zdanie trochę prościej i widzę, że ona rozumie. Każda rozmowa to krok naprzód, w jej głowie otwierają się nowe drzwi, przecierają nowe ścieżki. Czy mam przewidzenia? Sam nie wiem, to wydaje się takie nieprawdopodobne. I jednocześnie boję się, że za bardzą ją dotykam, że zbliżając się tak blisko, może skrzywiam ją jakąś moją ułomnością…

Czy lekarz musi byc chamem

Noc pomiędzy pierwszym a drugim świętem. Leżąc w łóżku moja dziewczyna przewraca się z boku na bok. Boli. Jakiś czas zastanawiamy się czy to kręgosłup czy nerka, ale w końcu staje na tej drugiej możliwości. Nospa i paracetamol nie przynoszą ulgi. Po godzinie Ioana z powodu bólu nie może już leżec, chodzi. Przed o 0:46 dzwonimy na pogotowie. "Będzie szybciej, jak sami przyjedziecie" – mówi dyspozytorka. Michał podjeżdża pod klatkę samochodem, jedziemy przez białostockie ulice. Michał mieszka tu nie tak długo, pytamy policjantów, jak dojechac. Policjanci mają dziś robotę – świąteczna bijatyka w środku Białegostoku

Wreszcie – łatwo poznac pogotowie, po szeregu ustawionych karetkach – jest ich dziesięc albo więcej. Nie wiadomo, gdzie ambulatorium, trzeba pytac portiera. Pierwsze piętro. Lekarka podaje zastrzyk Nospy oraz skierowanie na oddział patologii ciąży. Nie udaje się nam wytargowac karetki na transport.

Szukamy szpitala, jest na ul. Skłodowskiej – ogromny. Ciemne okna, zamknięte wejścia, nie wiadomo, gdzie podjechac. Michał wysiada z samochodu, idzie szukac wejscia. Wraca po 10 minutach. Jedziemy. Kolejne drzwi izby przyjęc zamknięte, na pojeździe stoi karetka, w niej majaczy kierowca. Michał pyta dalej. Znów jedziemy. Stajemy pod ogromną ścianą szpitala z mnóstwem okien. Michał znika w drzwiach, mijają minuty, dziesięc minut, piętnaście. W jednym z okien na pierwszym piętrze łysy mężczyzna w fartuchu pali papierosa i rozmawia z kobietą. Na tylnym siedzeniu Ioana, jęcząc, zwija się i szarpie na przemian oparcie fotela i uchwyt od drzwi. Facet patrzy wprost w naszą stronę, czuję się głupio, ale mam nadzieję, że nie widzi mojej dziewczyny. Mijają minuty, w samochodzie coraz zimniej. Facet otwiera okno i wyrzuca przez nie papierosa, odchodzi. Wreszcie Michał wraca. Prowadzę do wejścia trzęsącą się moją dziewczynę. Z okna patrzy na nas już tylko kobieta.

Pielęgniarka z miłą twarzą otwiera drzwi. Pierwszy uśmiech nowego dnia. Ioana znika, Michał opowiada. "Wpadłem tutaj – pytam kogoś, gdzie izba przyjęc. Powiedziano mi pierwsze piętro. Tam nikogo. Narobiłem hałasu, z drzwi wypadł lekarz i pielęgniarka. Na drugim końcu korytarza przyjmują tych zakrwawionych z bijatyki. Dopiero później trafiłem tutaj, ale te drzwi były zamknięte. Kobieta otworzyła jak zacząłem się dobijac".

Otwierają się drzwi, pielęgniarka mówi, że Ioana może się przebrac. Wchodzę, pomagam ściągnąc buty. Za chwilę przychodzi łysy facet – lekarz. Siada przy biurku. Pielęgniarka poważnieje. "Może pani usiąśc" – rzuca od niechcenia, nie patrzac na nikogo. "Nie mogę siedziec". "Acha. Przebyte choroby?" Ioana nie od razu może się skupic. "Ale szybciutko, ja też szybko chcę skończyc, nie tylko pani". Popatrzyłem na dziewczynę w koszuli nocnej, z wystającym brzuchem, na stojąco skręcającej się z bólu. Na lekarza, wpatrzonego w biurko i wypełniającego papiery niedbałymi pociągnięciami. Pomyślałem, że kiedy przychodzę na scenę w teatrze żeby poznac nowego aktora, to się przedstawiam. Czy lekarz musi byc chamem?

Lekarz wychodzi, pielęgniarce wraca miły wyraz twarzy. Idziemy dalej, Ioana na wózku. W windzie pielęgniarka naciska "S" – to najniższy poziom. Otwiera się przed nami długi na może 50 metrów korytarz, z plączącymi się u sufitu rurami, poobijanymi ścianami i blachami przytwierdzonymi do gzymsów zwężeń. Na końcu, w jakimś ciemnym pomieszczeniu, jakieś osoby, tlący się papieros, dźwięk telewizora. Jedziemy windą w górę. Wreszcie oddział, tu zostajemy Michał i ja. Ioana znika w ciemnym korytarzu. Jest godzina 2:40.

Jutro – start!

Odwlekam moment, w którym na poważnie zacznę myśleć o jutrzejszych sprawach. Skleciłem tylko listę rzeczy "do zrobienia" na najbliższy tydzień. Zrobiłem dlatego, żeby zmniejszyć wrażenie "ogromu rzeczy" i "niemożności ich ogarnięcia". Poskutkowało, mając je spisane na A4 można przynajmniej mieć przez chwilę wrażenie, że nad czymś się panuje. Przynajmniej nad kartką 🙂

Spałem dziś do południa, na szczęście bez przykrego wrażenia zdrady własnej rodziny. Nabrzmiałe sny – zlepki przenikających się obrazów i kilku akcji naraz. Znam je już – tak przeeksplatowana dusza wyrzuca z siebie rozpierające ją wrażenia. Byłem jednocześnie w USA, Paryżu, i na podkrakowskiej linii kolejowej między jakimiś dwoma wsiami. Przyjmowałem się do amerykańskiej szkoły, grałem w koszykówkę, fotografowałem most zwodzony, otwierający się raz na 40 lat, i czepiałem się nocnych pociągów towarowych, żeby jakoś powrócić do domu. Przebudzenie z odrętwieniem, z którego wychodziłem 20 minut…

Jutro – start, spróbuję bez uczuć, na dłużej starczy sił.

Acha, i muszę zwolnić tu na blogu…

Podolac jej smutkowi

Może paraliżuje mnie nieco strach, że Czyjemuś smutkowi nie podołam.. to takie małe cienie ambicji przyjmowania wszystkiego zadaniowo..

flamenco_night

(Pisze bez polskich liter, na niemieckiej klawiaturze… uwiera mnie to ale nie mam wyjscia)

Tez czesto podchodze zadaniowo, i z ambicja. Niestety, nie mozna zetrzec kazdej lzy z oczu drugiego czlowieka. Zeby to zrobic trzeba by go choc troche zrozumiec, a to tez trudne. Skad nawet wiemy, ze on by tego chcial…? Jestesmy skazani na nasz smutek i na samodzielne uporanie sie z nim. Jestesmy samotni wobec nawet najszczerszych checi bliskich osob.

Przepraszam Was…

…miałem taką ochotę zaglądnąć do "W każdym kątku po dzieciątku" oraz do "Lazurowych kropli", ale już nie dam dziś rady… Dzieje się to, czego się obawiałem – znów powiązałem trochę uczuć z ludźmi, a teraz zaczyna brakować dla nich czasu. Nie znoszę, kiedy jest się "sezonowym" przyjacielem albo znajomym. Chyba lepiej nie być nim wcale….

Spiętrzyły się zadania i prace, dziś po południu – padłem bezsilny do łóżka na 3 godziny, po obudzeniu dochodziłem do siebie przez godzinę, zdenerwowałem się na moją rodzinę, która też była zdenerwowana itd… jutro zaczynam pracowity tydzień, piętrzą się nowe możliwości, chcę je wszystkie złapać, jak najwięcej skorzystać. Muszę iść spać, MUSZĘ.

90 groszy

Padam ze zmęczenia, ale jak zwykle w takich przypadkach nie mogę się zmusić, żeby iść spać. Zresztą jest za wcześnie i sądzę, że za trzy godziny otworzyłbym oczy a potem nie zasnąłbym do trzeciej nad ranem.

W takim nastroju powracają do mnie i męczą myśli o sprawach, o których niestety nie mogę tutaj pisać – głównie dlatego, że dotykają innych ludzi, z którymi jestem związany, którzy mogliby zostać rozpoznani. Sam mam skłonność do ekshibicjonizmu psychicznego (chyba z powodu fascynacji psychologią i zamiłowania do kontaktu z psychologami), jak i do autodestrukcji mojego wizerunku, więc mógłbym napisać o sobie prawie wszystko. Powstrzymuje się ze względu na tych, którym by to zaszkodziło albo sprawiłbym im przykrość. Powstrzymuje mnie również świadomość, że byłbym zapewne niesprawiedliwy.

Opowiem może o zdarzeniu w sklepie.
W sobotę po godzinię piętnastej trudniej znaleźć na krakowskim Podgórzu otwarty sklep spożywczy. W ogóle wszystko było już zamknięte. W jednym spożywczaku zacząłem przeglądać pieczywo, gdy usłyszałem z boku rozmowę klienta z kasjerką.
– Cztery pięćdziesiąt – powiedziała kasjerka.
– Ile? – zdziwił się klient. Był lekko podchmielony.
– Cztery pięćdziesiąt.
– Za pięć bułek?
– Tak.
– To ile kosztuje bułka?
– Dziewięćdziesiąt groszy, proszę pana!
Dziewięćdziesiąt groszy? Nie dam tyle za bułkę – człowiek zostawił reklamówkę na ladzie – coś podobnego – dziewięćdziesiąt groszy? To się w głowie nie mieści.
Kasjerka z
irytacją zaczęła wycofywać z kasy nabitą kwotę. W sklepie zapanowała atmosfera sensacji. Mężczyzna mruczał dalej, a wokół mnie jakieś dwudziestolatki wykrzywiły usta w kpiącym uśmiechu. Inne sprzedawczynie stanęły w mentalnym, wspierającym się nawzajem froncie, lecz człowiek już wychodził.
– Chyba nie zrobiłem nic złego, proszę pani? – powiedział na odchodnym,
zgnębiony.
Wściekłem się na tę sytuację, w której on został ewidentnym przegranym i potępionym przez wszystkich – jako pijany awanturnik. Bo przecież – "czym jest dziewięćdziesiąt groszy?" Powiedziałem głośno:
– Ma facet rację. Dziewięćdziesiąt groszy? Ja też tyle nie dam!
Twarze momentalnie zwróciły się na mnie. Ze stojącego na tyłach w sekundzie stałem się walczącym na pierwszej linii.
– Proszę pana, to piekarnia… – zaczęła sprzedawczyni.
– Tak, tak… – odburknąłem – czy macie tu państwo czekoladę?
– Tak, na tamtej sali – kobieta wskazała mechanicznym, lekceważącym ruchem. Przeglądnąłem. Również były droższe niż te np. w sklepie znajdującym się w ścisłym centrum Krakowa.

Wyszedłem. Zacząłem szukać innego otwartego sklepu, którego jednak nie było w pobliżu. Wracajac, spotkałem tego człowieka. Był wątłym brunetem, miał chyba wąsy i opadły wyraz twarzy, o blado-szarawym odcieniu.
– Dobrze pan powiedział, wszystko było w porządku – zagadnąłem.
– No jak to jest, proszę pana! Bułka kosztuje trzydzieści pięć, czterdzieści groszy. Ale dziewięćdziesiąt?
– Miał pan zupełną rację. Niech się pan nie przejmuje.
– Ja wiem, że wolny rynek, że każdy może ile chce, ale dziewięćdziesiąt groszy? – Nie mógł przestać. W końcu uścisnął mi rękę. J
ak na przeciętnego, podchmielonego człowieka na ulicy była dziwnie delikatna, miękka i ciepła.
– Dziękuję panu…

Nie wiem dlaczego, ale dawno czyjeś słowo "dziękuję" nie sprawiło mi takiej przyjemności. Może przez to, że coraz rzadziej doznaję wrażenia bezinteresownego zjednoczenia się z kimś w jakiejś ideowej sprawie.

Nie wiem też dlaczego tak często mam wrażenie, że słowo "dziękuję" nie odzwierciedla prawdziwych uczuć. Że ten, kto je wymawia jak również i ten, który je słyszy, zdają sobie sprawę, że padło w zbyt łatwy sposób, że tak naprawdę nic nie kosztuje i nie znaczy.

"Dziękuję" – jeśli ma wyrażać prawdziwe uczucie wdzięczności, wymaga zatrzymania się na chwilę we wściekłej gonitwie życia. Nikt nie kocha ani nie dziękuje w biegu, bo to jest dewaluacja, urąganie tym uczuciom, czasem nawet potwarz.

Koniec kolejnego dnia

Moja dziewczyna dostała ekspresowe zlecenie, a to oznacza, że spędzi noc przy komputerze. W takim razie mnie przypadło zadanie rozpakowania zakupów. Samotność w kuchni nawet mi odpowiada. Organizuję pracę według własnego pomysłu.

Układam rzeczy według kategorii – te, które trafią do lodówki zostawiam na szafce, żeby przy jednym otwarciu drzwiczek włożyć je wszystkie naraz. Pieprz do przypraw. Mieszanka ziołowa do grzanego piwa poczeka, nie mam dziś ochoty (czasem myślę, że piwo to w sumie paskudny napój, przyjemność sprawia tylko w momencie picia). Siateczka mandarynek i koszyczek kiwi do rogu na blat szafki. Puszki z brzoskwiniami i ananasami trzeba porozkładać tymczasowo na dole – to na spóźnione urodziny Ioany, na czwartek. Został wór z cebulami – po co myślmy ich tyle kupili? Standardowe rodzinne pytanie 🙂

W międzyczasie – rozmawiam na GG, czytam czyjś problem, dramat wręcz. Ludzkie miotanie się w zaklętym kręgu – niemożności, zniewalających rozum uczuć. W atmosferę porządkowania i spokoju wkroczył inny ton…

Idę w końcu spać, ostatniej nocy bezsenność podarowała mi tylko jakieś 4 godziny snu. Idę, idę… już idę…

Na narty!…

…udało się pojechać! Trzy i pół godziny z Krakowa do Korbielowa, oto rzeczywistość polskich dróg. Dziś Pilsko było łaskawe – odrzuciło zasłonę z chmur, pozwalając nam dostrzec rozłożyste doliny i królującą nad nimi Babią Górę. Owiane śniegiem smreki, jak zatrzymani podróżnicy, zwykle tonący we mgle i zadymce, dziś – spokojni i piękni w świetle słońca, na tle niebieskiego nieba, czesane  wiatrem ślizgajacym się po rozłożonym między nimi śniegu.

Przed ubraniem ciężkich butów – weryfikacja zawartości cukru we krwi. Był na dolnej granicy, więc od razu "zastrzyk" węglowodanów – baton, banan. Przygotowując się do dnia pełnego fizycznego wysiłku najlepiej użyć krótkodziałającego analogu insuliny. I zmniejszyć dawkę, oczywiście – jeśli nie chcesz, Piotrze, żeby cię zwozili ze stoku w toboganie.

W Korbielowie nie byłem chyba piętnaście lat. Przypominam sobie obrazki z tamtych czasów – zmuldzone do granic możliwości, zlodziałe stoki, na którzych my, narciarze, walczyliśmy prawie o życie. Pamiętam kolejki do wyciągów, ustawione według zasad przyzwoitości. Dziś stoki są równe jak stół, to dlatego coraz więcej wypadków, w których narciarze wpadają na siebie, rozbijając głowy i łamiąc kończyny. Kiedyś rozpędzenie się na muldach było po prostu niemożliwe. Ale za to dzisiaj kolejki do wyciągów to "kupy" narciarzy, którzy pchają się ze wszystkich stron do wejściowej bramki. Jeśli tylko na moment odwrócisz wzrok, żeby popatrzeć np. na piękno przyrody, to okaże się, że ci, którzy stali "za tobą", są już "przed tobą", wykorzystując każdy wolny centymetr. W niektórych chwilach przysięgałem sobie, że już nie pojadę na narty, bo całą przyjemność jazdy psuje mi to "stado bydła" przy wyciągu. Rzadko używam dosadnych określeń, ale teraz nie boję się użyć takiego użyć. To JEST stado bydła. Narciarze zachowują się tam tak, jakby nie istniała przyzwoitość, elegancja, kultura. NIKOMU nie zależy na ustawieniu zwykłej kolejki. Wszysto to dzieje się w milczeniu, jakby była to najnormalniejsza normalność. Przepraszam, dla mnie nie jest.

Narty. Carvingi. Aż nieprzyzwoicie łatwo się nimi skręca, szczególnie na wyrównanej przez ratraki trasie. Jazda na nartach stała się zbyt prosta, nudna nawet. Szukałem jakichś ciekawszych miejsc, nie opuściłem najtrudniejszej trasy – najbardziej stromej, mało uczęszczanej, z lodem, wystającymi korzeniami i kamieniami. Nie ma to jak na stromiźnie paść głową w dół, w biały puch, nie ubity ratrakiem, nie zmielony przez setki narciarzy. Tam, gdzie ziemia i niebo nie są na swoich zwykłych miejscach.

Jazdy na nartach się nie zapomina. Tylko kondycji brak…

Męska tajemnica

W poniedziałek wieczór zabrałem Sarę do samochodu. Błotniste podwórko. Promienie księżyca rozpraszały się wśród małych chmurek, zza bezlistnych, delikatnych gałązek brzozy, wywołując u Sary westchnienie – przerażenia? zachwytu…? Jechaliśmy przez ulice, po drodze wsiadła Ioana. Gdy wysiedliśmy, dotarł do mnie zapach nocy przedwczesnej wiosny, rozproszony wśród willowego osiedla. W poczekalni grała muzyka, której słuchają ludzie z małego miasteczka takiego jak nasze. Wreszcie – przygaszony gabinet i świecący ekran USG.

Mały człowieczek próbował odpychać badanie od siebie. Zobaczyliśmy wygięty w literę C kęgosłup. Później – kurczące się serce. Tajemnica. Sara próbowała – jakże ja poznaję odruchy tego dziecka – zrozumieć, co to znaczy – mieć braciszka, a nie siostrzyczkę. Próbowała – daremnie, wiem o tym, choć potakiwała głową, niepewnie. Zabraliśmy ją ze sobą, aby przeżywała to z nami, czegokolwiek się dowiemy. Wiedziałem, że np. jeśli się okaże, że płód ma problem, to nie będziemy mogli tego ukryć przed małą, poczuje nasze zatroskanie, smutek. Byłem gotowy się z nim zmierzyć. Nie musiałem, nie tym razem.

Sara jest dziewczyną. Uwiodła mnie od pierwszego wejrzenia. Ale czuję, że z tym nienarodzonym chłopakiem mam już naszą wspólną, męską tajemnicę. Cokolwiek się zdarzy.