Twórczość (jeszcze, do znudzenia)

Spotkałem znajomą ze szkoły podstawowej. Spotkałem u fryzjera, to miejsce spotkań, ciągle aktualne w małomiasteczkowej przestrzeni. Chodziliśmy do równoległych klas; teraz – polonistka, aż przyjemnie posłuchać jej języka, poza tym – dusza humanisty, co subtelnościami dzielić się lubi, ot, głos wołającego na
puszczy
w małomiasteczkowej naszej przestrzeni to. No i trochę o tym i owym, w gruncie rzeczy – o literaturze, o twórczości.

Twórca nie jest zrozumiany przez jemu współczesnych, twórca musi, twórca powinien to i owo…

I jednak nie zgadzam się, zwłaszcza, że to nauczycielka. Bo jeśli dzieci tego słuchają, to może im się zakodować, że spełniając poszczególne warunki, przechodząc odpowiednie punktu programu (np. szkolnego), lub jeśli bardzo będą chcieli, to zostaną twórcami.

Problem w tym, że twórczości nie da się szukać tam, gdzie coś się powinno, coś trzeba, albo zgodnie z zasadą – jestem twórcą, gdy inni mnie nie rozumieją. Twórca po prostu nim jest albo nim nie jest, bo ma w sobie coś, albo tego nie ma. Jedyne, co można zrobić, to uwolnić to coś, jeśli to tam w środku niego jest. Zaś uwalnianie, z samej definicji, jest przeciwstawne jakiemukolwiek przymusowi czy powinności. Czyli nauczyciel, mówiąc dzieciom, że powinni być tacy lub tacy, utrudniają w efekcie drogę do twórczości.

Bo szkoła, do jasnej anielki, robi z nas krytyków, a nie twórców, a ci są sobie przeciwstawni. Zanim zdołamy cokolwiek poczuć, to szkoła już nam mówi, co powinniśmy czuć, zanim zrozumiemy, to klepiemy bezmyślnie to, co powinniśmy rozumieć. To sukcesywne, konsekwentne mordowanie twórczości.

na ból

W zadawaniu sobie bólu w sytuacjach, w których wewnątrz już jest ból trudny do zniesienia jest sens. Choć jest to postrzegane jako infantylna próba zwrócenia na siebie uwagi, czyli po prostu narcyzm. W tym zadawaniu sobie bólu może chodzić o to, że ten zewnętrzny ból pomaga uzyskać równowagę, jest przeciwwagą. Bo przecież coś jest na rzeczy – kiedy boli ząb, to uderz się w palec…

Wiesz…

Dzień w pracy spędziłem wśród skryptów programowania… To chyba nie jest moje miejsce.

Zatopiony we wspomnieniach, z dopiero co…

To wszystko…
Nie zatrzymywać się… Być.
Jestem dzisiaj, czy jutro…?
Uśmiech, gest, uścisk.

Wiesz, że myślę…

Wciśnięty w kąt

No właśnie, poprzedni wpis został wysłany z komórki. Ale dotarła tylko pierwsza część… Kiepsko ;-|

Wciśnięty w kąt busa, mając plecak na kolanach i miejsca tylko tyle, aby lekko odetchnąć… Zresztą – i tak nie rozmawiałbym przez telefon w tym ścisku ludzkim, żeby inni słyszeli. Chyba, że np. z Ioaną po rumuńsku. Ale wtedy tym bardziej by nasłuchiwali. Zresztą – Ioana właśnie kładzie dzieci spać. Więc nic z tego. Pozostaje medytacja… 😉

Niesione chłodnym powietrzem

Chłodne powietrze wiosennej nocy. Ono jest mi bratem i siostrą. Dawne marzenie podpięcia się przewodem do innej osoby – to nic innego jak pozostałość pępowiny, która dawno temu została przecięta. Do niej nie ma powrotu. Pozostaje tylko droga naprzód, w niewiadome. Jakże do wielu rzeczy nie ma powrotu. A jeśli jest – to po latach, ale wtedy jest się już kimś innym, i miejsce też inne.

Chłodne powietrze obejmuje mnie, pędzącego rowerem wzdłuż Wisły. Kiedyś – to oczekiwanie odpowiedzi, które miała przynieść przyszłość. Dziś – szukanie odpowiedzi w sobie, nikt inny nie może ich ostatecznie udzielić. I przychodzą, bo muszą, niesione chłodnym powietrzem wiosennej nocy.

Samochody jak ludzie

Czy przedmioty mają duszę? Już tutaj kiedyś zastanawiałem się nad tym. Przedmioty zmieniają się pod wpływem obcującego z nimi człowieka. Przykłady – buty, narzędzia ręczne, instrumenty muzyczne. Chwytając w ten sam sposób za jakąś rączkę czy uchwyt sprawiamy, że dostosowuje się on do dłoni. Podobnie działa np. rozgrywanie instrumentów dętych – czyli pierwsze dźwięki, grane na nowych instrumentach w ciągu pierwszych tygodni i miesięcy. Złe rozegranie może zniszczyć instrument.

A na przykład samochody. Zmieniając właściciela – buntują się na nowy styl jazdy, i często psują się – właśnie u kogoś nowego. I ten poprzedni się dziwi – co pan, jeździłem tyle lat i nigdy mi się to albo tamto nie zdarzyło.

Każdy samochód jest inny, a już szczególnie – te z wyższej półki. Wsiadasz, i po prostu inny świat – począwszy od pociągnięcia za klamkę drzwi, a skończywszy – na temperamencie silnika, płynięciu zawieszenia, ugięć na zakrętach. Jeden jakby mówił – zrobię dla ciebie wszystko, pójdę gdzie zechcesz, wyskoczę z siebie, jeśli tylko będziesz chciał. Inny – zimny, chłodny, skalkulowany, z dystansem. Jeszcze inny – wydaje się lekki, dowcipny, bezpretensjonalny, choć z niego spory kawał metalowego cielska.

A dźwięki – to cała oddzielna partytura. Tak na przykład w moim – tylne drzwi nie są idealnie wyregulowane i tak około 70 km/h słychać leciutkie gwizdanie. Mógłbym te drzwi wyregulować, ale to gwizdanie to wypisz wymaluj – odgłos wiatru w schronisku (starym schronisku) na Hali Miziowej, pod Pilskiem, podczas zawiei śnieżnej, przy gorącej herbacie, w tłoku misiowato ubranych postaci, chwiejących się… nie nie! – chwiejących się z powodu butów narciarskich.

Samochody mają coś z ludzi. Jedne – rozpędzają się powoli, by na wyższych obrotach – nie mieć sobie równych. Gdy są spokojne, trudno je podejrzewać o niezwykłość, gdy zaczynają szaleć – są nie do poznania. I wydaje się, że ich możliwościom nie ma końca, bo im wyżej sięga pomruk silnika, tym bardziej jakby chciały oderwać od ziemi. Takie są często te benzynowe, szczególnie o zacięciu sportowym. Ich trzeba powstrzymywać na wysokich obrotach, zmienić bieg, bo w tym szaleństwie gotowe same siebie zniszczyć.

Diesel jest inny. Zwłaszcza ten nowoczesny. "Cicha moc", tak go nazywają, bo już od półtora tysiąca obrotów chce się wyrwać z karoserii, do której został zaprzęgnięty. I w miarę rozkręcania się – ciągnie zamaszyście, by jednak słabnąć na końcu. Kto przyzwyczajony do benzyny – może się srogo zawieść, gdy np. przy wyprzedzaniu zabraknie tych dwóch metrów.

Co wolę? Wolę mniej widowiskowy, powolniejszy start, ale rozwijającą się kontynuację. Że w miarę poznawania i rozkręcania się znajomości można odkrywać nowe jej atuty, zwiedzać kolejne nieznane zakamarki. Czy to jest możliwe ciągle z tym samym samochodem? Czy co chwila trzeba zmieniać na inny…

Parzenie herbaty…

…nie jest procesem twórczym! Mówiąc po chłopsku – otwierasz szafkę, bierzesz saszetkę jaka w ręce wpadnie, rzucasz do kubka i zalewasz gorącą wodą. I to wszystko. Masz problem z wyborem? To pijesz wszystkie herbaty po kolei i sprawa skończona.

Długość brania prysznica nie zależy od tego, czy coś pozostało jeszcze do umycia, tylko od rozpoczętego w głowie procesu myślowego, który się jeszcze nie skończył…? To bardzo źle. To trzeba zmienić.

(Nie)Prawdobieństwo na co dzień

Domowe szaleństwo. Ta noga z prawej strony zdjęcia należy najprawdopodobniej do Beniamina. To nie jest pewne, bo trudno prześledzić, co działo się tamtego dnia, a w domu mogły być obecne np. kuzynki. Oprócz daty, którą automatycznie zapisuje aparat, nie wiadomo, kto fotografował. Najprawdopodobniej (to słowo będzie się tu jeszcze powtarzać) zdjęcie zrobiła babcia. Lecz mogła to być każda osoba w domu, gdyż ten efekt powstał najprawdopodobniej przez przypadek, wskutek wyłączenia w aparacie trybu fotografowania z lampą. Najprawdopodobniej osoba fotografująca dostrzegła ów problem i próbowała mimo wszystko uzyskać coś na zdjęciu. Jest mało prawdopodobne, by tak ustawionym aparatem dało się pokazać wszystko, ale to, że widać oczy Sary – to już naprawdę wiele.

Pojęcie prawdopodobieństwa, jak również przez analogię – pojęcie
nieprawdopodobieństwa, kiedyś w fotografii było obecne w dużo większym
natężeniu niż to ma miejsce dzisiaj. Dążymy do tego, aby
wyeliminować przypadkowość, by rzeczywistość stała się przewidywalna. Począwszy od prognozy pogody, skończywszy na szacowaniu zysków w następnej pięciolatce. Dotyczy to również fotografii – chcemy
otrzymywać dokładnie to, co chcemy. Lecz uporządkowanie świata i eliminacja przypadkowości odbija się
negatywnie na kreacji. Im bardziej planuje się stworzenie tego czegoś nowego, tym mniej to coś okazuje się rzeczywiście nowe.

Spać, tak!

Wróciłem do domu około 22:00, i rozpiera mnie jakieś szczęście, energia. Dziwna, nienormalna, niepokojąca. Bo w ciągu dnia kilka razy czułem się niedobrze, w rozedrganiu, i mózg czasem nie chciał myśleć.

Za to teraz, wieczorem… W mojej głowie – wielki projektor, tam, w jednej z dużych, pustych sal, rzuca na wielki ekran obrazy. O! Teraz z czasów studiów. Okolice ul. Reymonta, tam, gdzie akademiki. Uczelnia, miasteczko studenckie zimą… Co za zmutek. Studiowałem to, co lubię, ale same studia – to najcięższy, najtrudniejszy okres, wspomnienia z niego są jak pocztówki z zaświatów. Zimą wszystko było paskudne, chyba, że dopiero co spadł śnieg. Za to wiosna – pełna euforii, szaleństwa jakiegoś. Pochłanianie zapachów, powietrza… Smutna euforia…

W mojej głowie jest wiele sal, pokojów, zaułków, kątków i miejsc. Jak choćby to z dzieciństwa, pod jaśminem, w upalne lato było tam chłodniej. Znosiliśmy z kuzynem piasek i kawałki rozbitych płytek łazienkowych, robiliśmy z tego "ciasto", takie "do jedzenia".

Tej nocnej euforii nie można dać się zwieść. To zmęczenie…

Mam rozgrzebany montaż wideo – spektaklu ulicznego. Podczas kolacji – rzucam okiem na kilka ujęć, świeżym okiem. Kamerzysta nie znał przedstawienia. O, miecz wbity w ziemię. Kamera idzie po ostrzu w górę, pusta rękojeść. Zza kadru ukazuje się ręka, zaskakuje nawet kamerzystę, więc on panoramuje, przesuwa kadr, żeby pokazać osobę. Niepotrzebnie, bo ta osoba i tak będzie w drugiej kamerze. A tu – piękny detal i zagadkowy ruch. Ale mnie i to wystarczy, zrobi się cięcie, może nawet zwolnienie.  Klawisze "j" i "l" przesuwają film w tył i w przód, klawisz "k" zatrzymuje akcję. "Strzałkami" można przewijać kadr po kadrze.
 Klawiszami "i" oraz "o" wyznacza się cięcia – początkowe i końcowe. To takie proste, takie fajne! Na dwóch sąsiadujących ze sobą oknach mam ujęcia z dwóch kamer. Wybieram, które chcę, mieszam, tnę. Najpierw obraz, dźwięk będzie potem. Z tego materiału można zrobić niezły odjazd. Pomieszać ujęcia, zrobić nową fabułę, albo impresję. Możliwości są ogromne, choć mam tylko to nagranie i ten dźwięk…

Dojrzewam do snu, wreszcie…

Dziękuję – to proste

Niejasne wyrzuty ćmią mi w głowie z powodu tego ostatniego wpisu. Ciągle zdaje mi się, że powinienem napisać więcej, dla Was, o Was – O! Kobiety. Jakoś uzasadnić, dlaczego "drogie", dlaczego "dziękuję". Ale nic, nic więcej nie mogę. Może kiedyś poszafowałbym jakimiś teoriami… Ale nie teraz. Po prostu – cóż więcej napisać? Nie, nie dlatego, że Was trudno zrozumieć, że to niemożliwe. Albo – że jesteście niepoznawalne. Albo że bardziej skomplikowane, albo bardziej wrażliwe. Nie! Żadnych porównań!

Może właśnie "dziękuję" – w tym roku będzie najodpowiedniejsze…